wtorek, 30 kwietnia 2013

Anna Karenina - Lew Tołstoj




                  Po raz pierwszy od dawna rzuciłam się na książkę po obejrzeniu filmu. Nie było zwykłej obawy w związku z porównaniem dwóch dzieł- książkowego i adaptacji; nie było nasycenia, które zawsze odczuwam po obejrzeniu filmu, lub przeczytaniu książki. Pojawiła się za to niezmierna ochota, by zapoznać się z oryginałem, na podstawie którego powstało tak fantastyczne filmowe dzieło, jak najnowsza adaptacja dzieła Lwa Tołstoja „Anna Karenina”.

            Już następnego dnia po obejrzeniu filmu poleciałam do biblioteki, a potem z radością niosłam dwa opasłe tomy do domu, wierząc, że mimo natłoku obowiązków, przeczytam te dwa tomy w tydzień. Oczekiwała, że dam się pochłonąć temu dziełu i wcale mi nie przeszkadzało, że znam zakończenie. Pani w bibliotece bardzo się zainteresowała moim wyborem i zapytała, czy oglądałam już film. Prawdopodobnie miałam to wypisane na czole. Albo zwyczajnie wyczytała to z mojej radości, którą usłyszała w głosie, gdy zobaczyła jak wpadam z rozpędem do biblioteki. A może dodała sobie dwa do dwóch i wyszedł jej właściwy wynik po tym, jak bez zawahania podeszłam od razu do jej biurka i poprosiłam o konkretną pozycję. Opowiedziała mi też, że kiedyś widziała jakąś starszą adaptację i wówczas była wniebowzięta. Po takiej rekomendacji wiedziałam już, że książka będzie równie fascynująca co film. Trochę mnie przeraziło, kiedy pani bibliotekarka powiedziała, że książka jest inna od filmu, bardziej statyczna (a może to było „statystyczna”?), bardziej nakierowana na wewnętrzne przeżywanie przez bohaterów wszystkiego, co się działo, ale w końcu się uspokoiłam, bo przypomniała mi się „Trędowata”, gdzie przeżycia wewnętrzne bohaterów nadało książce niebywały klimat, bez których byłaby ona zwykłym opowiadaniem.

              Nie zawiodłam się. Książka była wspaniała. Mimo około 1200 stron nie pozwalała się nudzić. Trochę męczyły mnie opisy wewnętrznych przeżyć Lewina związanych z życiem, jego celem, z religią i z rolą, jaką  mają przed sobą właściciele ziemscy wobec chłopstwa. Rozumiem, że autor chciał czytelnikowi zwrócić uwagę na sprawy, które jego samego w życiu interesowały i trapiły, ja to jednak odczuwałam jako mozolne próby wyczytania w tych przeżyciach filozofii życia, jaką kierował się Tołstoj. A że nigdy nie miałam pociągu do filozofii, cierpiałam podczas czytania rozważań, które autor włożył w usta Lewina, nawet jeśli cała historia, ze wszystkimi jej bohaterami, miała być wymyślona tylko po to, aby te poglądy przedstawić światu. Ja odłożyłam tę część na bok, starając się wyłuskać najważniejsze dla mnie rzeczy -  a więc miłość, widzianą oczami różnych ludzi oraz jej potęgę, mogącą doprowadzić do uszczęśliwienia lub zniszczenia człowieka.

             W książce mamy dwóch równoległych głównych bohaterów, którzy przeżywają najgłębsze z uczuć- miłość, każde na swój sposób. Konstanty Dmitrycz Lewin, ze swą czystą i wierną, choć nieodwzajemnioną miłością do księżniczki Kitty Szczerbackiej, jawi się tu jak prawomocny i sprawiedliwy rycerz, nie potrafiący czerpać przyjemności z życia bez swojej ukochanej. Anna Arkadiewna Karenin z kolei, poświęcając ogromną miłość do dziecka i honor swojego męża, odrzucając własną godność w imię chorej miłości i niszczącej wszystko namiętności, jest jego przeciwieństwem. Miłość Lewina nikogo nie rani, natomiast uczucie, które Anna żywi do Aleksego Wrońskiego, krzywdzi wszystkich, na których jej zależało, by na końcu zniszczyć ją samą. Ta miłość od początku jest zła, ponieważ nie tylko odrywa żonę od męża i dziecka, ale i wystawia na szwank godność i miłość własną niewinnej i ślepo zakochanej we Wrońskim Kitty. Ta miłość nie zważa na nic, na żadne konsekwencje, byle tylko dopiąć swego – związać myśli i osobę Wrońskiego z jedną kobietą i oderwać go całkowicie od życia, które wiódł. Anna chciała zagarnąć go wyłącznie dla siebie, żyjąc tylko i wyłącznie dla jego miłości i ta niemożność wypaliła jej serce i duszę.

              Oprócz tych dwóch wyraźnie zaznaczonych postaci, oraz Kitty i Wrońskiego, wydaje mi się, że należy zwrócić uwagę także na ważną drugoplanową postać, jaką jest Daria Aleksandrowna, szwagierka Anny Karenin, nazywana przez męża Stiepana Arkadjicza Obłońskiego pieszczotliwie, choć bez szacunku, Dolly, matka pięciorga żyjących i dwojga nieżyjących dzieci. Od jej problemów w małżeństwie zaczyna się cała akcja, po czym jej postać przepływa pomiędzy dwiema historiami miłosnymi, dając tym samym czytelnikowi pretekst do porównywania jej żałosnej sytuacji z haniebną sytuacją Anny i prostej sytuacji Lewina. Na początku autor rzuca nam jakoby na przynętę godną pożałowania i litości Dolly, wymuszając na czytelniku współczucie, jednocześnie pozwalając mu na protekcjonalność względem niej. Pozwala nam myśleć, jaka ona głupia i naiwna, bo nie odchodzi od męża, który ją zdradził; bo pozwala przytłoczyć się obowiązkami, które zrzucił na nią samolubny mąż. Po czym z każdą kartką nagle zauważamy, że to ona jest najsilniejsza, że mimo załamania z powodu zdrady i żalu nad przemijającą urodą, mimo zmęczenia codziennymi obowiązkami, w których nie ma żadnej pomocy ze strony męża- to właśnie ona pocieszała Annę w jej najgorszych chwilach, to ona dawała jej siłę, odwiedzając ją, kiedy wszyscy się od niej odwrócili.  To ona starała się pocieszyć Kitty, kiedy ta zrozumiała, że swoim uległym wobec Wrońskiego zachowaniem nie tylko się poniżyła, ale i pozbawiła się nadziei na szczęście z Lewinem. To także ona pod wpływem Anny zaczęła myśleć z gniewem o własnej sytuacji życiowej, buntować się przeciw roli matki, którą nałożył na nią świat i zastanawiać się, czy z innym mężczyzną nie odnalazłaby szczęścia, gotowa nawet zostawić swoje dzieci w poszukiwaniu tego szczęścia, żeby w końcu po spotkaniu z Anną żałować swoich poprzednich myśli i zacząć cieszyć się ze swoich dzieci i z tego, co dało jej życie. To ona pierwsza zauważyła, że Anna wcale nie jest szczęśliwa, mimo jej zapewnień i to ona wzniosła się ponad własne potrzeby, by poświęcić się dla dzieci i niewiernego męża. Na końcu okazuje się, że Dolly jest najsilniejszą z sióstr i nic nie może jej złamać, zatem przenosimy swoją litość i współczucie na Annę Karenin, wierząc, że Dolly sama sobie poradzi w tym przewrotnym świecie. Bo na końcu okazuje się, że to nie jej powinniśmy żałować, nie nad się litować, tylko nad tą na pozór szczęśliwą Anną, która nie odnalazła szczęścia tam, gdzie go poszukiwała.

             Historia zaczęła się całkiem zwyczajnie (rzcz dzieje się w Rosji, w XIX wieku). Żona dowiaduje się o zdradzie męża i z rozpaczy chce od niego odejść. Na to mąż prosi swoją siostrę o pomoc w zatargu i przemówienie żonie do rozsądku. Ta od razu postanawia działać, zostawia swojego męża i synka w Petersburgu i wsiada do pociągu do Moskwy, by pojednać skłóconych małżonków. W pociągu poznaje starszą damę i obie wymieniają się informacjami na temat swoich synów. Gdy na stacji kolejowej młoda kobieta poznaje tajemniczego syna starszej współpasażerki, jej los odmienia się całkowicie, a wypadki zaczynają się toczyć same, dążąc do nieuchronnej katastrofy.

            Tą zdradzaną żoną jest Dolly, a siostrą Anna Karenin. Gdy poznajemy obie panie, ich życie stoi w zupełnie różnych punktach życia. Dolly jest matką kilkoro dzieci i sama zajmuje się nie tylko nimi, ale i gospodarstwem. Jej mąż, wysoki urzędnik państwowy, zbyt zajęty jest swoja karierą i własnymi rozrywkami, aby opiekować się wymagającymi uwagi dziećmi, czy zajmować się przedwcześnie postarzałą, mało atrakcyjną żoną. Nie w głowie mu problemy domowe, zrzuca wszystko na głowę swej małżonki, przyczyniając się poniekąd do powiększenia jej nieatrakcyjności. Sam zaś bywa w towarzystwie i często jeździ do Petersburga, gdzie bawi się doskonale, powiększając swoim zbytkownym życiem i tak już wysoki dług. Kiedy jest w Petersburgu, nie musi myśleć ani o brzydkiej i wiecznie narzekającej żonie, ani o problemach finansowych, ani tym bardziej o własnych dzieciach, do których wychowania i edukacji swojej ręki nie przykłada. Uważa, zgodnie z nowoczesną modą, że dzieci powinny się chować po ochronkach i szkołach i pozwolić rodzicom żyć, usuwając się w cień. Podoba mu się nowomodne przekonanie, że rodzic nie powinien się poświęcać dla dzieci, tylko żyć pełnią życia, jakby tych dzieci na świecie nie było.  Za to sensem jego życia są kobiety. Uważając, że swoimi niewinnymi romansami nie czyni nikomu krzywdy, posuwa się nawet do romansowania z niańką swoich dzieci. Gdy jego żona dowiaduje się o tym i żąda rozwodu, bynajmniej nie odczuwa skruchy. Zbyt jest przekonany, że używanie życia mu się należy, i że jego przekwitła żona, nie mając mu już nic do zaoferowania, nie powinnam mu robić żadnych przeszkód, tym bardziej że krzywda jej się nie dzieje z powodu małego romansu. Żeby jednak nie zaogniać sytuacji i będąc nieco strapionym kłopotami w domu (a kłopotów ogólnie nie lubił, bo był bardzo miłym i przyjaznym człowiekiem), postanowił poprosić siostrę o przekonanie żony, że żałuje swojego występku i nie chce, aby ta wniosła o rozwód.

             Dolly jest zdruzgotana zdradą męża, nie może mu wybaczyć, że wybrał za kochankę nianię ich dzieci. Zaczyna też zauważać, ile poświęciła swojemu mężowi, ile ze swej urody straciła rodząc mu dzieci i jak mało w zamian otrzymała. Ma już dość takiego życia, nie może już żyć z takim upokorzeniem. Zdaje sobie sprawę, że nie powinna się godzić na takie traktowanie i że to jej mąż i obowiązki zniszczyły jej urodę i przez to straciła zainteresowanie męża. W głębi serca nie wierzy w udawaną skruchę męża, i mimo że go nadal kocha, nie wyobraża sobie dalszego życia z nim. Zbyt wielką czuje odrazę i zbyt czuje się pokrzywdzona niesprawiedliwością losu. Żal jest jej dawnego piękna, wie, że swoim wiecznym niezadowoleniem (do którego ma przecież prawo, z racji tego, że nikt jej nie pomaga w codziennych obowiązkach) zatruwa nie tylko swoje życie, ale i życie męża. Ale jednocześnie wie, że gdyby nie on i obowiązki, dalej by była młoda i powabna, a teraz przez to wszystko straciła i urok i zainteresowanie męża. Błędne koło, w którym musi żyć, nie pozwala jej na przebaczenie. Wie, że mąż jej napisał do swojej siostry po pomoc, ale ona podjęła już decyzję i nie zamierza się z niej wycofać.

            Kiedy Anna dostaje liścik od brata w sprawie prośby o pogodzenie go z żoną, poznajemy ją jako pełną godności, piękną, powabną damę, w której oczach kryje się jakaś tajemnica. Później odkrywamy, że ten sekret to skrywana namiętność do życia, która dotąd nie znalazła ujścia w spokojnym i pozbawionym prawdziwych uczuć małżeństwie. Dużo później dowiadujemy się, że Anna Arkadiewna wyszła za Karenina za namową ciotki, która ją wychowywała. To ona sprawiła, że Aleksy Karenin oświadczył się o rękę jej wychowanicy, gdy ta niemal zmusiła go do tego konwenansami, przekonując go, że skoro tak długo przebywał w obecności Anny, to teraz nie sposób nie złożyć oświadczyn, aby nie narazić na szwank jej kobiecej godności. Anna zgodziła się, przekonana że jakieś uczucia żywi do Karenina. Jednak jej małżeństwo pozbawione było tego, czego potrzebuje każda kobieta: namiętności i silnych uczuć. Nie znajdując w małżeństwie tego, czego szukała, poświęciła się całkowicie roli matki, kochając swojego synka Sieriożę całym sercem, tym samym sercem, które nie mogło kochać mężczyzny, który był jej mężem.

            Anna zamknęła oczy na to, czego oglądać nie chciała, a więc na swoje puste i pełne obłudy małżeństwo i skierowała całą swoją miłość na syna. Dbanie o niego i kochanie go było celem jej życia i zapełniało puste życie pozbawione prawdziwej miłości. Karenin odzywał się do swojej żony z wyczuwalną pogardą, czyniąc jej życie jeszcze bardziej nieznośnym. Kiedy jednak jechała do swojej szwagierki, by przekonać ją o konieczności zostania przy mężu, nie myślała o swoim własnym małżeństwie, a właściwie o pozorach tego małżeństwa. I nie było to spowodowane próbą oszukania wszystkich, tylko zwykłą narzuconą sobie rolą, w którą sama chciała wierzyć. Ten swój sekret, który sama przed sobą ukrywała, nosiła w oczach, nadając swemu wyrazowi dozę tajemniczości. Jej twarz skrywała też prawdziwą namiętność, której nie miała komu oddać i to wszystko dojrzał Wroński, syn starszej hrabiny, z którą podróżowała Anna.

            Bardzo krótko ze sobą rozmawiali, ale cała jej postać, urocza twarz i to niezwykłe spojrzenie, które skrywało słodką tajemnicę, wywarło na Wrońskim duże wrażenie. I mimo, że miał duże powodzenie u kobiet i właśnie był w trakcie niewinnego flirtu z Kitty Szczerbacką, po którym to flircie młoda dziewczyna oczekiwała oświadczyn, zatonął w oczach Anny i oddał jej swe serce. Anna wyczuła to i mimo że dobrze grała, nawet przed samą sobą, swoją rolę żony i matki, zainteresowała się młodym mężczyzną. Spodobał jej się także sposób, w jaki na nią patrzył, pełen podziwu, szacunku i pokory. A kiedy Wroński, by dobrze wypaść w oczach Anny, przekazał pokaźną sumę na rzecz rodziny kolejarza, który na jej oczach zginął pod kołami pociągu, Anna nie musiała się oszukiwać, że był to tylko dobry gest.  Od razu wiedziała, że mężczyzna zrobił to dla niej. Czy mogła zapomnieć jego spojrzenie, którym ją obdarzał i przejść nad tym do porządku dziennego? Żadna kobieta nie przejdzie obojętnie w obliczu adoracji ze strony mężczyzny, a już na pewno nie taka, która w głębi duszy tęskni za tym, aby skrywana namiętność w końcu znalazła ujście.

           Miłość między Anną i Aleksym Wrońskim od początku była zła i nie powinna była się wydarzyć. Ale czy łatwo jest wygrać bitwę ze swoim sercem? Kiedy ono dochodzi do głosu, nie liczy się nic. A już tym bardziej uczucia innych ludzi, których po drodze do upragnionego celu możemy zranić. Po tym jak Anna poznała Wrońskiego na stacji kolejowej, udała się do swojej szwagierki, by pojednać ją z mężem. Tam między innymi poznała Kitty Szczerbacką i dowiedziała się o jej uczuciach do Wrońskiego. Podczas rozmowy z młodą dziewczyną wyczuła, że ta wiele sobie obiecuje po wkrótce mającym nastąpić balu i nawet winszowała księżniczce przyszłego zamążpójścia za oficera.

           Anna zrobiła duże wrażenie na księżniczce. Młoda dziewczyna nawet nie podejrzewała, że kobieta, którą ona podziwia, wkrótce odbierze jej mężczyznę i wystawi ją na pośmiewisko. Kitty, jako kobieta młoda i niedoświadczona, dziewczę właściwie, mogła nie umieć właściwie ocenić sytuacji. Mogła nie wiedzieć, że są mężczyźni, którzy żyją dla flirtu, a nie dla zamążpójścia. Mogła nie zauważyć, że dla Wrońskiego jej towarzystwo służyło mu wyłącznie za miłe spędzanie czasu. Mogła nie dojrzeć, że w oczach Wrońskiego nie ma krztyny miłości do niej. Była na to zbyt młoda, niedojrzała i zbyt zakochana. Jednak jej matka powinna widzieć takie rzeczy, lecz zamiast przestrzegać córkę przed zbytnim angażowaniem się w tę znajomość, sama ja na nią namawiała, chętna wydać córkę za majętnego oficera. Zaślepiona była swoją własną próżnością i chęcią zdobycia dla córki najlepszego męża, pod względem finansów i obycia w świecie i nie zauważała potęgi prawdziwej miłości, jaką przyjaciel Kitty, Lewin, okazywał jej córce. Księżna Szczerbacka dobrze wiedziała, że Lewin chce się oświadczyć Kitty, i zamiast cieszyć się z tego, była zła na mężczyznę za próbę pokrzyżowania jej planów wydania dziewczyny za kogoś lepszego. W oczach Szczerbackiej właściciel ziemski, mieszkający na wsi, nie nadawał się na męża jej światowej córki. W przeciwieństwie do niej, książę Szczerbacki był za Lewinem, ale w pewnych rodzinach to kobiety żądzą, a mężczyźni nie mają nic do powiedzenia. Kiedy Kitty odrzuciła oświadczyny Lewina, przekonana, że jeszcze tego samego dnia usłyszy to samo z ust Wrońskiego, jej matka była wniebowzięta. Cieszyła się, że jej córka nie zrobiła błędu i nie dała słowa Lewinowi. Sama Kitty, znająca Lewina od dawna i darząca go ciepłymi uczuciami, czuła się dziwnie ze swoją odmową. Jednak myśl o Wrońskim odsuwała przykre rozmyślania.

          Jakież więc było zdziwienie Kitty, kiedy zamiast ją prosić do tańca, Aleksy skupił swoją uwagę na Pani Karenin! Na początku nie mogła uwierzyć w to, co się działo przed jej oczami, dała też Wrońskiemu podczas jednego z tańców do zrozumienia, że go kocha i oczekuje oświadczyn. Kiedy zorientowała się, kto skradł jej uwagę przyszłego narzeczonego, doszło do niej jak bardzo się ośmieszyła, wygłupiła, dając całą sobą do zrozumienia mężczyźnie, że go kocha, nie mając jego wzajemności. Gdy zrozumiała, że wzgardziła prawdziwym uczuciem na rzecz mężczyzny, który tylko się nią bawił dla własnej rozrywki, zaczęła rozpaczać, a jej ból ranił kochającego ojca i ukazywał matce jej własną głupotę, która nakazywała jej odrzucić prawdziwą miłość ofiarowaną jej córce przez Lewina, na rzecz własnego wyobrażenia i marzeń. Ze zgryzoty i cierpienia, Kitty wraz z matką pojechały do wód, aby dziewczyna znowu nabrała życia. Tam Kitty ma okazję przemyśleć wszystko, co się stało, a także pojąć, że prawdziwą i szczerą miłość do Lewina przesłaniała jej jakaś błahostka, którą wcześniej uważała za uczucie, a o której teraz chciała zapomnieć. W tym czasie Lewin także przeżywał katusze i starał się żyć bez swojej ukochanej, wierząc, że życie tak naprawdę nie ma sensu i że nie warto nic robić, bo i tak na końcu wszystkich czeka śmierć. Gdy zaś po długim okresie czasu dochodzi do ponownego spotkania młodych, mają oni okazję do ponownego spojrzenia w głąb siebie i zawalczenia o swoje szczęście.

             Gdy Kitty przeżywała swoje pierwsze i jakże bolesne rozczarowanie miłosne, Anna pławiła się w blasku miłości Wrońskiego, który w ogóle nie starał się ukrywać swojego uwielbienia do niej. Jako, że nigdy nie traktował księżniczki Szczerbackiej za cokolwiek więcej niż miłą zabawę, mimo iż właściwie odczytał z oczu jej zapatrzenie w niego, bez żadnych skrupułów przeniósł swoją uwagę na Annę Karenin. Jego uwielbienie było na tyle oczywiste, że Anna musiała wyznać Dolly, iż zrobiła przykrość Kitty, narażając ją na zazdrość. Jednak wciąż, mimo iż było jej miło, że ktoś może ją wciąż uważać za atrakcyjną, wierzyła że jest to tylko zauroczenie bez przyszłości. Żeby nie sprawiać siostrze Dolly więcej przykrości, spełniwszy swoją misję pogodzenia małżonków i przekonania szwagierki, że powinna zostać przy mężu, skoro wciąż go kocha, skróciła swój wyjazd i wróciła szybciej do męża i do synka. Gdy okazało się, że Wroński opuścił Moskwę i tym samym pociągiem pojechał za Anną, stało się dla obojga jasne, że uczucie, które ich ogarnęło, jest czymś więcej niż tylko przelotnym zauroczeniem. Romans był tylko kwestią czasu. A gdy zaczął się na dobre, nie było możliwości powstrzymać naporu zdarzeń, które z niego wyniknęły.

             Wroński, który nigdy wcześniej nie czuł takiego przywiązania do jednej kobiety, oddał się Annie całkowicie. Był pokorny, wyczekujący, wyprzedzający jej myśli- był cały jej. Anna brała to jako oczywistość i cieszyła się szczęściem kobiety kochanej. Dla osób postronnych ich uczucie nie było tajemnicą, ponieważ Wroński tak nadskakiwał Annie, iż nie mogło być mowy o zwykłej uprzejmości. Tylko Karenin zdawał się niczego nie dostrzegać, a raczej nie chciał dostrzegać. Uważał, że sam by się skazał na śmieszność, gdyby nie ufał swojej żonie. Uważał, że zazdrość jest domeną ludzi słabych. Zamykał więc oczy na wszystko i ufał żonie na siłę, mimo iż znajomi jego coraz bardziej dawali mu do zrozumienia, iż Annę łączy coś z Wrońskim. Karenin na to wszystko zdobył się tylko na niemiłą dla niego rozmowę z żoną, w której wyłuszczył jej spokojnie, że jej zachowanie jest niewłaściwe i że jako dobry mąż daje jej szansę na opowiedzenie mu wszystkiego i zawrócenie jej ze złej drogi. Uważał się za wspaniałomyślnego, wyciągając do niej rękę, nie wiedząc jaką odrazą wypełniał serce Anny tą swoją wielkodusznością i myśleniem o sobie w samych superlatywach. Odkąd Anna poznała Wrońskiego, to co przedtem zamknęła przed samą sobą, wyszło z ukrycia jej umysłu- a więc brak miłości, odraza do męża i nienawiść do niego za tę jego dobroć, a raczej dbanie o pozory. Mimo negatywnych uczuć, jakie cisnęły jej się do głowy, nie przyznała się do romansu i wyśmiała męża za jego przypuszczenia. Kiedy jednak okazało się, że jest w ciąży, postanowiła dłużej nie ukrywać swojej miłości. 
         Okazja do wyznania prawdy pojawiła się na wyścigach, podczas których jawnie okazała swoje uczucia przed publicznością, gdy zobaczyła, jak Wroński spada z konia. Zagadnięta ponownie przez męża o zakazany temat, wykrzyczała mu, że kocha Wrońskiego i że nic jej nie obchodzi ponad to. Oddała się całkowicie w ręce męża, nie dbając wcale o to, co on sobie o niej pomyśli, ponieważ gardziła nim za tę jego sztuczność, bylejakość i brak życia. A kiedy mąż wspaniałomyślnie pozwolił jej do siebie wrócić i dalej spełniać swoje małżeńskie obowiązki, tylko dlatego, że bał się o swój własny honor i wizerunek, nienawiść w sercu Anny za te pozory wzmogła się na tyle, że nie potrafiła przystać na jedyny warunek, jaki mąż wysunął, mianowicie aby nie spotykała się z Wrońskim, a przynajmniej nie przyjmowała go w domu i dbała o to, aby nie pokazywać ludziom swojej miłości.

             Kiedy Karenin dowiedział się, że Anna nie dochowała jego warunku, wpadł we wściekłość, bo bardziej niż o honor swojej żony, dbał o własny nieskazitelny wizerunek. I choć przedtem uważał rozwód za coś hańbiącego dla niego, teraz uważał, że nie ma innego wyjścia jak rozwieść się i skazać żonę na pohańbienie. Mimo to, gdy Anna prawie umarła po połogu, w którym powiła córeczkę Wrońskiego, Karenin w swej udawanej, zwłaszcza przed samym sobą, dobroci, zaoferował złej żonie powrót do domu, choć chwilę wcześniej pragnął jej śmierci, gdyż widział w tym rozwiązanie wszystkich swoich problemów, bez rozwodu i bez własnego upokorzenia. Gdyby Anna umarła, nie musiałby nic przedsiębrać, a świat nie dowiedziałby się o jego rodzinnej porażce. Gdy okazało się, że Anna wyzdrowiała, wmówił sobie miłość do niej i bezbłędnie zagrał rolę wybaczającego męża, przyjmującego niewierną żonę do domu. Anna miała porzucić Wrońskiego i grać przed światem rolę dobrej żony. Nawet sprawy łóżkowe nie miały dla Karenina znaczenia. Mógł się bez nich obejść, byle tylko nie musiał uchodzić w świecie za zdradzonego męża.

             Anna wytrwała w tym oszukańczym związku tylko chwilę. Nienawidziła męża całym sercem za tę jego dobroć i nie mogła z nim zostać. Poświęciła miłość do ukochanego synka Sierioży, wiedząc, że mąż nie puści go z nią tylko dlatego, by ukarać niewierną żonę i wyniosła się z córką do Wrońskiego. Dobrze wiedziała, że mąż wcale nie kocha swego syna i zwyczajnie chce ją w ten sposób zranić, by nie mogła być naprawdę szczęśliwa. Mimo iż Karenin, pod namową Dolly, zgodził się na rozwód, który dla niego był wielkim poświęceniem i wystawieniem się na wstyd przed ludźmi, a dla jego żony wybawieniem, Anna wybrała świadome cierpienie za to, że porzuca męża i zrezygnowała z tego prostego rozwiązania jej zagmatwanej sytuacji. Wiedziała, że jako kochanka porzucająca męża, jawnie mieszkająca z kochankiem, nie będzie miała łatwego życia, nie wiedziała wszakże co ją czeka. Kiedy jej stosunki z Wrońskim zaczęły się rozluźniać, zaczęła poszukiwać ratunku w rozwodzie z mężem. Kiedy jednak się na niego zdecydowała, Karenin znajdował się już pod wpływem przyjaciół i odmówił rozwodu, skazując żonę na wieczne potępienie i nieszczęście, okazując tym samym prawdziwe oblicze swojej rzekomej dobroci.

              Matka Wrońskiego początkowo była zadowolona z tego romansu. Uważała, że młody mężczyzna niewinnym romansem z czyjąś żoną nada mu ostatni szlif, ponieważ w wyższych sferach romanse były dobrze odbierane, dopóki działy się w jako takim ukryciu. Jednak kiedy Anna odeszła od męża, sprawa się skomplikowała, bo cała sytuacja wyszła na jaw. Dodatkowo Wroński przez Annę, zrezygnował z awansu, który załatwiła mu matka, aby być z kochanką. Od tego momentu hrabina Wrońska znienawidziła Annę, uznając ją za kobietę upadłą i nie licząc się zupełnie z tym, że ją i jej syna może łączyć prawdziwe, szczere uczucie. Dla starszej kobiety liczyły się pozory, tak jak dla Karenina.

            Wroński na początku związku z Anną zachowywał się jak zakochany uczniak. Pojechał za nią do Petersburga, jawnie okazywał swe całkowite oddanie, nie bacząc na konwenanse, nawet sam namawiał do przyznania się do romansu przed Kareninem, choć potem, w momencie największego zachwiania swoich uczuć, zaczął żałować, że kiedykolwiek namawiał kochankę na takie skomplikowanie jego sytuacji jako człowieka stojącego przed życiowymi szansami. Chętnie zrezygnował z awansu, zwłaszcza, gdy się dowiedział, komu go zawdzięcza. Wroński był ambitny i sam wolał zdobywać zaszczyty. Nie miał więc oporów przed rezygnacją z awansu. Widział swoją karierę jako dobrze rozwijającą się i obiecującą, jednak po czasie zorientował się, że pozycja młodego, romansującego żołnierza, nie wspinającego się po szczeblach kariery, jest coraz mniej szanowana w towarzystwie. W końcu postanowił zadbać o swoja karierę i porozmawiać z osobami, które mogłyby mu w tym pomóc. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej wystarczała mu miłość Anny i niczego więcej od życia nie potrzebował, z czasem jednak to uczucie zaczęło mu ciążyć. Anna robiła się coraz bardziej zaborcza, a kiedy ich romans stał się jawny dla wszystkich, zaczęła mu ta miłość przeszkadzać. W pewnym momencie nawet zaczął żałować, że Anna mu uległa i że to wszystko się w ogóle zaczęło. Cała sytuacja zaczęła mu ciążyć i zaczął widzieć w Annie przeszkodę. Zaczął się żalić sam przed samym sobą na swoją ciężką sytuację, zupełnie nie zważając, że to tylko Anna była w cięższej sytuacji. Poświęciła bowiem dla niego nie tylko spokój, ale i swoją pozycję w towarzystwie i miłość do ukochanego synka. Wroński w tym momencie jawi się nam jako człowiek egoistyczny i mało dojrzały. Kiedy Anna powiedziała mu o swojej ciąży, nie potrafił się tak naprawdę z tego ucieszyć, bo to oznaczało jeszcze większą komplikację jego sytuacji.

             Gdy jednak Anna zaczęła chorować po połogu, a potem, gdy niebezpieczeństwo minęło, podjęła decyzję o rezygnacji z niego, Wroński zdał sobie sprawę, że nie może żyć bez swojej kochanki i że teraz nie może przerwać tego związku. Że gdyby mu się oparła na samym początku, kiedy był w niej najbardziej zakochany, wówczas byłoby mu łatwiej się z tego podnieść. Teraz nie widział dla siebie żadnego wyjścia. W geście rozpaczy próbował się zastrzelić, jednak chybił i przeżył. Matka, nienawidząc Annę z całego serca, załatwiła mu przeniesienie, aby z dala od Anny pozbierał się i zapomniał o wszystkim. Gdy Anna dowiedziała się, że Wroński z jej powodu chciał się zastrzelić, porzuciła męża, zostawiła za sobą całe swoje życie i synka, mimo iż wiedziała, że mąż zwróci syna przeciwko niej i odeszła do Wrońskiego. Ten, wiedząc, że w obecnej sytuacji nie może kontynuować kariery, zrezygnował z wojska, łamiąc serce dumnej z osiągnięć syna matki i udał się wraz z Anną i córeczką Annie za granicę.

              Po powrocie zza granicy, Anna wbrew nakazom Wrońskiego postanowiła udać się do teatru. Wiedziała, że towarzystwo Petersburga będzie się do niej odnosiło z rezerwą, nie była jednak przygotowana na to, co ją czeka. Zamknęła oczy na konwenanse i udała się do teatru. Wroński nie poszedł z nią, wiedząc jak niemiłe przyjęcie spotka jego kochankę, jednak nie zrobił wiele, aby ją powstrzymać. Znowu zaczął się użalać nad swoja sytuacją, oskarżając w duchu Annę, że zamiast mu ułatwiać, stawia go w niezręcznej sytuacji. ""I co ja tutaj robię? Czy może tchórzę, czy też przekazałem opiekę nad nią Tuszkiewiczowi?" - rozmyślał po wyjściu Anny- "Z którejkolwiek strony na to spojrzeć, zawsze wyjdzie głupio, głupio... I dlaczego Anna stawia mnie w takiej sytuacji?" Tymi myślami pokazał, jak mało ważna jest dla niego Anna i jej dobre imię, a jak bardzo skupia się na samym sobie. "Ukazać się w tym stroju, ze znaną wszystkim księżniczką, w teatrze, znaczy nie tylko zaakceptować swą sytuację upadłej kobiety, ale i rzucić światu wyzwanie, czyli się na zawsze świata wyrzec"- myślał, ale nie powiedział tego kochance. Ostatecznie udał się do teatru za Anną, jednak nie przysiadł się do jej loży, tylko obserwował ją z daleka jak tchórz, nie chcąc się narazić na niemiłą sytuację. W głębi zaś serca miał do Anny żal za to, na co ona go naraziła.

              W teatrze Annę spotkała niemiła niespodzianka. Nikt nie chciał z nią rozmawiać, wszyscy się na nią patrzyli jak na wyrzutka, a ostatecznie pewna wysoko urodzona dama zrobiła jej afront, na głos zakazując swojemu mężowi odzywania się do niej, tak, że każdy mógł to usłyszeć. Zrobiła też uwagę, że hańbą jest siedzieć koło kobiety upadłej. Dopiero wtedy Annie otworzyły się oczy i zrozumiała, że swoim postępkiem zamknęła sobie na zawsze drzwi do wszystkich szanowanych domów. Stała się wyrzutkiem.

             Sytuacja kobiet w tamtych czasach nie należała do lekkich. Mogły one romansować, ale w ukryciu, nie narażając honoru swoich mężów. Mogły odejść od nich oficjalnie, składając pozew o rozwód i pokazywać się w towarzystwie innych mężczyzn i nikt nie miał nic przeciwko temu. Ale nikt nie chciał mieć nic wspólnego z domem, gdzie stosunki nie zostały uporządkowane. Albo należało się męczyć z mężem, albo doprowadzić kłótnie do takiego stanu, aby małżeństwo się rozpadło, jawnie i oficjalnie. Kiedy jednak kobieta sprzeniewierzała się mężowi, oddając się innemu i trwając jednocześnie w małżeństwie- taka kobieta była wyklęta i uznawana z upadłą. Nie była nigdzie przyjmowana, nikt jej nie odwiedzał. Pozostawała sama sobie.

             Kiedy Anna rezygnowała świadomie z rozwodu, wiedziała częściowo, na co się porywa. Sama sobie taką karę wybrała za swoje postępki. Uważała się sama za złą kobietę, za to, że naraziła męża na wstyd: "Przeze mnie spadło nieodwołalnie na tego człowieka nieszczęście- nie chcę więc z tego nieszczęścia czerpać korzyści. Cierpię i ja również i będę cierpiała, tracąc to, co mi jest najdroższe: uczciwe imię i syna. Postąpiłam źle, toteż nie pragnę szczęścia, nie chcę rozwodu i będę cierpiała z powodu mojej hańby i rozłąki z synem." Wiedziała, że jest winna i uznała, że powinna zostać ukarana. Nie wiedziała jednak, że jej kara będzie tak ciężka do zniesienia i tak bolesna. Mimo że Wroński był tak samo winny jak ona, nikt żadnej winy mu nie przypisywał. Był wolnym mężczyzną, mógł więc robić co chciał. Przyjmowano go nadal w najlepszych domach, nie robiąc mu afrontu. Natomiast Anna była poza nawiasem społeczeństwa. Nie mogła nawet spotykać ukochanego syna, bo nie uzyskała pozwolenia od męża. Mimo to udała się na spotkanie z nim i była to dla obojga straszna trauma, zwłaszcza że potajemne spotkanie przerwał Karenin. Sierioża nic nie wiedział o tym, co się działo między matką i ojcem, wiedział tylko, że się pokłócili i że nie mógł się z nią widywać. Kiedy więc ją zobaczył po kilku miesiącach niewidzenia, było to dla niego ciężkie przeżycie. Karenin spodziewał się tego, więc po tym spotkaniu zabraniał służbie i komukolwiek wymieniać imienia Anny przy synu, chcąc wymazać ją z jego życia. Wkrótce Sierioża sam nie chciał pamiętać matki, a w jego umyśle pozostała nigdy nie zagojona rana porzuconego dziecka.

             Za granicą młodzi kochankowie, nie mając żadnych konkretnych zajęć i przebywając wyłącznie ze sobą, zaczęli się szybko nudzić. Gdy wrócili do Rosji, zamieszkali najpierw na wsi, potem zaś wrócili do Petersburga. Tak na wsi, jak i w mieście, Anna nudziła się strasznie, nie mogąc nigdzie wyjść. Czytała więc książki i piła opium, żeby zasnąć. Stała się tak zaborcza, że swoją miłością zaczęła odpychać Wrońskiego. Była zazdrosna o jego wyjazdy służbowe i inne zajęcia. Była świadoma tego, że nie powinna być taka zaborcza, sama wcześniej mówiła, że mężczyzna musi mieć rozrywki, by nie zatęsknił za nowościami, jednak zazdrość o niego i jego uwagę była zbyt wielka do opanowania. Kobieta żyła w ciągłym niepokoju, że kochanek może przestać ją kochać i ją zostawić, jako że nie byli związani węzłem małżeńskim. Dlatego ciągle się przebierała, udawała wesołą i szczęśliwą, choć w głębi duszy wciąż spodziewała się, że mężczyzna przestanie ją kochać. Anna stara się zastąpić Wrońskiemu wszystko, co ten dla niej poświęcił, zdając sobie sprawę jak bogate musiało być jego życie kawalerskie. Wciąż stara się zniewalać go swoim urokiem, który na mężczyznę nie działa już tak, jak kiedyś, ponieważ zwyczajnie mu się opatrzył. Anna stara się być użyteczna, więc czyta wszystko to, co i kochanka interesuje, coraz ciaśniej oplątując wokół niego swoją zaborczą sieć. Nie mogąc się wyrwać z tego samotnego życia chce, aby Wroński cały czas był przy niej. Jej życie kręci się wokół niego i jego miłości, zaś Wroński chce od życia czegoś więcej. Chce działać, żyć, spotykać się z ludźmi. Wroński czuł się jak ścigany zwierz, jak człowiek w pułapce. Anna poświęciła dla tej miłości wszystko, co było dla niej najcenniejsze, uważała więc, że Wroński powinien to zrozumieć i zrezygnować dla niej ze wszelkich zajęć, które odwracały jego uwagę od niej. Często powodowała kłótnie, kiedy Wroński przeciwstawiał się jej i manifestował swoją niezależność. Wroński powiedział sam do siebie „Wszystko jej mogę poświęcić, ale nie moją męską niezależność”, nie wiedząc, że właśnie tym najbardziej rani kochankę. Anna zobaczyła, że z jej dawnego, pokornego, usłużnego kochanka niewiele zostało.

            Czuła, że straciła nad nim swą dawną władzę i szalała z rozpaczy i niepewności. Powiedziała do Dolly „Jakże ja go utrzymam, no jak?”. Wroński natomiast nie potrafił dobrze zrozumieć sytuacji, w jakiej znajdowała się Anna i jej zaborcza, namiętna miłość zaczęła mu ciążyć. Anna często wypominała mu, jak wiele dla niego poświęciła, on jednak nie potrafił poświęcić dla niej swoich zainteresowań,. Po odejściu ze służby musiał coś robić, żeby nie zwariować z nudów, zostawiał więc często kochankę samą, zapominając, że ona nie ma żadnych zajęć, by zabić nudę. Nie zauważył, że Anna staje się coraz bardziej nerwowa i nieszczęśliwa. Był pewny siebie, a to Annę raniło najbardziej. Bo dawało jej złudzenie, że Wroński jej już nie kocha, a był dla niej całym światem. Często powtarzała, że jego miłość jest dla niej najważniejsza. Kiedy ta miłość w jej umyśle zaczęła znikać, pojawiła się zazdrość i napady złości. Tym swoim zachowaniem zaś jeszcze bardziej odpychała od siebie Wrońskiego. Kiedy zdobyła dowód na to, że ten już jej nie kocha, zrozumiała jak wiele straciła. Nie mogła przejść do porządku dziennego nad tym, że zamieniła miłość do syna na miłość do człowieka, który już jej nie kochał. Poświęciła dla niego wszystko i spotkała się z odrzuceniem. Nie chciała żyć dalej z człowiekiem, który jej nie kochał. Poczuła odrazę do siebie, do Wrońskiego i do całego świata. Wroński zaś nie zauważył, w jak ciężkim psychicznym stanie była jego kochanka. Anna postanowiła w geście rozpaczy zemścić się na Wrońskim, ukarać go najdotkliwiej jak umiała. Kara zaś była naprawdę bardzo dotkliwa…

                Związek, który miał przynieść obojgu szczęście, dał tylko ułudę szczęścia, po drodze niszcząc wiele osób. Nawet córeczka Anny i Wrońskiego na tym ucierpiała, bo matka jej nie potrafiła córki kochać, zupełnie jakby jej miłość dana Wrońskiemu i Sierioży wyczerpała się. Nie mogąc być z synkiem, Anna nie potrafiła przelać swoich uczuć na córkę. Najbardziej jej bowiem zależało na połączeniu dwóch osób, które najbardziej kochała- Wrońskiego i Sierioży. Nie czując nic do swojej córki, nie chciała już więcej rodzić dzieci.

     Gdy rozmawiała o tym z Dolly, ta zaczęła rozważać swoje własne myśli na ten temat, które snuła jadąc w odwiedziny do Anny. Zazdrościła jej prawdziwego uczucia i szczęścia, litowała się nad samą sobą, denerwowała się na niewiernego męża i na okropne dzieci, które wysysały z niej życie. Samej Dolly przeszło przez myśl, ze nie chce już rodzić dzieci i narażać się na cierpienie, brzydką figurę, ponieważ i tak nie wierzyła, że z tych dzieci wyrosną dobrzy ludzie. Kiedy jednak w oczach Anny nie zobaczyła prawdziwego szczęścia i kiedy usłyszała, że Anna nie chce mieć więcej dzieci, bo nie chciała ich narażać na cierpienie z powodu niejasnej sytuacji, w jakiej się znajdowała, Dolly zrozumiała, jaka naprawdę była szczęśliwa i jak jej myśli były głupie. Już nie zazdrościła bratowej, bo zrozumiała, że jej sytuacja jest o niebo lepsza, mimo długów i męża, który jej nie kochał. Mimo to Dolly była jedyną osobą, która zawsze kochała Annę i nigdy się od niej  nie odwróciła, nawet w najgorszych momentach. Ale nawet spokojna i zrównoważona Dolly nie chciała przywozić dzieci do domu Wrońskiego i Anny, ponieważ nie chciała na nich ściągnąć hańby. Nie chciała brać na swoje barki rehabilitacji Anny Karenin w oczach towarzystwa.

             Kiedy Anna zaczęła swój romans z Wrońskim, odczuwała wtedy radość i szczęście, jakiego dotychczas nie zaznała. Czuła , że wyrwała się z jakiegoś sztucznego życia, które wiodła u boku męża. To dotychczasowe życie było dla niej koszmarem, pozbawione głębszych uczuć, które przelewała na syna. Kiedy poczuła miłość do innego mężczyzny, wydawało jej się, że dopiero zaczęła żyć. Nareszcie jej prawdziwy duch odnalazł ścieżkę, aby się uwolnić. Nie przypuszczała nawet, że to szczęście, które jej się trafiło, będzie miało tak dalekie skutki i w rzeczywistości przyniesie więcej zgryzot, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Niestety taki już los kobiecy- czeka nas wieczna pogoń za miłością i tylko nieliczne z nas czeka spełnienie.

             Po przeczytaniu tej książki mam ogromną ochotę zapoznać się z kolejnym dziełem Tołstoja, pt. „Wojna i pokój”. Choć Anna Karenina uchodzi za jego najlepsze dzieło, to czuję, że i w tamtej pozycji odnajdę coś dla siebie :) I nawet już wiem, o jaką książkę poproszę, będąc następnym razem w bibliotece :)




           Film, który skierował moje kroki do biblioteki, wyreżyserowany został w 2012 roku przez Joe Wrighta. Na jego trop wpadłam, siedząc pewnego dnia w kinowej sali, czekając na rozpoczęcie seansu pewnego filmu. Zawsze z ciekawością oczekuję na moment wyświetlania trailerów, bo jestem bardzo ciekawa, co nowego pojawi się w kinach. „Anna Karenina” natychmiast przyciągnęła moją uwagę. Bajeczny świat pokazany w kilkuminutowym trailerze oczarował mnie od razu. Do tego historia miłosna i Keira Knightley w jednym przekonały mnie, że to będzie kolejny film, na który się wybiorę do kina. Trochę mi nie pasował nieco mydłkowaty wygląd głównego bohatera, ale cała sceneria, żywa akcja i piękne kostiumy zatarły niemiłe wrażenie i potrzebę oglądania silnego, przystojnego i kipiącego męskością mężczyzny, który miał mnie rozkochać na ekranie.

         Niestety wskutek różnych zdarzeń nie udało mi się zobaczyć tego filmu w kinie a przez mydłkowatego Wrońskiego pozwoliłam sobie całkiem zapomnieć o tym filmie. Na szczęście mój umysł lubi przechowywać w zakamarkach pamięci różne ważne informacje i pewnego dnia zwrócił moją uwagę na ten film. Szybko się w niego zaopatrzyłam i dałam się wciągnąć w scenerię Rosji XIX wieku.
 
         Reżyser wpadł na genialny pomysł, aby pomieszać koncepcje i często zmieniać scenerie, pozostawiając główny motyw musicalu rozgrywanego na deskach teatru. I tak w jednej chwili przenosimy się ze sceny teatralnej do mieszkań, sal balowych, na łąkę, gdzie Anna oznajmia Wrońskiemu, że jest w ciąży, ponad scenę, gdzie poruszać się powinni pracownicy techniczni, a co za sprawą magii w jednej chwili przeistacza się w ruchliwą ulicę lub peron kolejowy. Rolę pociągu, zawożącego Annę na pierwsze przypadkowe spotkanie z Aleksym Wrońskim, gra dziecięca zabawka, która nagle przemienia się w prawdziwą ciuchcię z wagonami. Urzędnicy pracują w ten sam takt, porzucając pieczętowanie gór niepotrzebnych papierów na odgłos gwizdka ogłaszającego koniec pracy, Obłoński roztańczonym krokiem zmienia ubranie na robocze po przyjściu do pracy, służba tańczy niemal wokół swoich państwa, czyniąc nawet zwykłą czynność przedstawieniem. Bohaterowie poruszają się z gracją, jakby cały czas tańczyli, a służka wyśpiewuje melodię, która towarzyszy bohaterom w różnych scenach. Zwykłe powitanie zmienia się w taniec, a taniec na balu w przepiękne, pełne dźwięków, barw i życia widowisko. Scena, w której Anna tańczy po raz pierwszy z Wrońskim, gdy oboje zapominają o Bożym świecie, niepomni śledzącego i zrozpaczonego wzroku zakochanej w młodym człowieku Kitty i spojrzeń towarzystwa, wyraźnie widzącego niestosowność zachowania tańczącej pracy, przyciąga uwagę, wchłania swą niezwykłością i przepychem, ścina krew w żyłach i szeroko otwiera źrenice, wstrzymuje oddech i nie pozwala oderwać wzroku od pełnych emocji twarzy roztańczonej pary.


         Film jest niezwykły i ciężko go zaklasyfikować lub zestawić z podobnym filmem, bo nie było wcześniej nic podobnego. Podczas oglądania miałam wrażenie, że trwam w jakiejś przepięknej bajce, z niespodziewanym zakłóceniem harmonii, gdy w historię wdarła się rozpacz i cierpienie. Prawdziwie widowiskowy film, z przepięknymi sceneriami, kostiumami i płynnymi zmianami miejsc rozgrywania się akcji. Po skończonym seansie w moim sercu powstała jakaś pustka, niczym ziejąca dziura, bo czułam, że mnie wyrwano z tego pięknego, żywego świata siłą,  podczas gdy ja chciałam tam zostać. Tysiące pytań bez odpowiedzi otoczyło jak stado wygłodniałych wilków. Przez kilka minut leżałam i nie byłam w stanie nic powiedzieć, bo jak skomentować tragedię, która się stała? Co powiedzieć po tym, jak patrzyło się na proces niszczenia czegoś, co miało być piękne i powinno przynieść tyle szczęścia?


         Ekranizacja była dość wiernie odtworzona, ale bardzo unowocześniona. Postacie były tak barwne i żywe, jakby wyjęte z baśni. Ich życie zaś pełne skrywanych emocji i blasku. Klimat filmu jest zupełnie inny niż w książce, ale należy to tylko docenić. Książka pozwala wgłębić się całkowicie w dusze i umysły bohaterów, jest cięższa i nasycona fascynującą samoanalizą, film natomiast jedynie obrazami i grą mógł pokazać emocje, jakie się przetaczały przez postacie. Książka daje dużo więcej odpowiedzi na to, dlaczego stała się tragedia, film mógł ją tylko zobrazować i pokazać wszystkie zdarzenia po kolei i z dużym rozmachem. Nie da się tak naprawdę porównać obu tych dzieł, ponieważ tylko słowami da się opisać to, co dzieje się w sercu i duszy, a i to czasem jest bardzo trudne. Żeby zatem mieć całkowity pogląd na to, co się wydarzyło i dlaczego wypadki potoczyły się tak, a nie inaczej, warto sięgnąć po książkę.  A żeby przeżyć wspaniałą przygodę, należy zapoznać się z obrazem Wrighta. I tym razem polecam odwrotną niż zwykle kolejność- najpierw dajcie się ponieść emocjom, jakie serwuje  film, potem wczytajcie się w książkę by przeniknąć w dusze bohaterów.  Będziecie mogli bardziej poznać proces samozniszczenia, któremu poddała się Anna i poznać duszę mężczyzny, gdy jego zauroczenie słabnie. Może dzięki temu kilku mężczyzn zobaczy, jak łatwo zniszczyć kobietę, zabierając jej swoją miłość i dwa razy się zastanowi, zanim postanowi zawrócić jej w głowie :P




           Mimo doskonale zagranych roli, jednak film nie do końca pokazał bohaterów takimi, jakich ich widział Tołstoj. W pewnym momencie zaczęłam nawet współczuć Kareninowi, ponieważ wydawał się zrozpaczony zdradą żony z powodu uczuć, jakimi ją darzył. Natomiast Karenin z książki czuł się upokorzony wyłącznie przez wstyd przed ludźmi, jaki mu zaserwowała Anna. O miłości do niej niewiele można powiedzieć, jedynie tyle, że może nigdy jej nie miał w sobie. W książce wydawał się o wiele bardziej antypatyczny i pozbawiony życia, w filmie był tylko zrównoważony i mniej ciekawy od Wrońskiego. Film też dużo lepiej pokazał walkę Anny z uczuciem, które zaczęło ją ogarniać od pierwszych chwil znajomości z Wrońskim. Widać było, że jej pochlebia zauroczenie młodego kapitana, ale nie chciała się angażować w nieformalny związek, mimo że wszystkie jej zmysły pchały ją w ramiona Wrońskiego. Od początku dało się zauważyć namiętność, jaka się między nimi zrodziła, wbrew konwenansom i przeciwko całemu światu i widać było, że nie ma siły, aby tych dwoje nie zostało kochankami. Bardzo spodobała mi się żywa rola Keiry Knightley, a zwłaszcza jej wewnętrzna, z góry przegrana walka o to, aby nie oddać duszy Wrońskiemu. Wspaniałą grą aktorską może się także pochwalić Aaron Taylor-Johnson, grający Wrońskiego. Mimo mojego pierwszego wrażenia, spowodowanego jego wyglądem, szybko przekonał mnie do siebie i pokazał swoimi manierami, zachowaniem, a zwłaszcza oddaniem kobiecie, którą pokochał, że jest bardzo męski, i jest w stanie skraść każde kobiece wrażliwe serce. Ja swojego w każdym razie nie obroniłam :)

         Swoją grą zaskoczył mnie także Jude Law. Zazwyczaj uważałam go za wspaniałego, seksownego mężczyznę. W roli Karenina nie tylko nie potrafiłam go polubić, ani przyznać mu palmy godnego zazdrości mężczyznę, ale ledwie zauważyłam, że to właśnie on grał rolę zdradzonego męża. I nie chodzi tylko o fizjonomię. Po prostu nie dało się lubić Karenina, tak był nudny i bezbarwny; można mu tylko było współczuć upokorzenia i domyślać się jego wewnętrznej rany na sercu (której w książce na próżno byłoby szukać). Natomiast w innych filmach o miłości gotowa byłam tego aktora nie tylko polubić, ale oddać mu serce. Dlatego chylę przed nim czoła za tę wspaniałą, zapadającą w pamięć rolę.

          Najbardziej jednak uwierzyłam w rolę skazanej na samozniszczenie Anny, w którą wcieliła się Keira Knightley. Widząc jej emocje i drogę do zatracenia, nie potrafiłam się oprzeć tej roli, tak była żywo i prawdziwie zagrana. Uwierzyłam we wszystko, co miała do powiedzenia i cierpiałam razem z nią, kiedy z niepewności co do uczuć Wrońskiego traciła spokój ducha. Cierpiałam z nią jak kobieta, która rozumie jej uczucia i obawy, których tak naprawdę nie potrafi zrozumieć żaden mężczyzna. Nawet Wroński, człowiek, który obiecywał jej miłość wieczną, zbagatelizował jej wypowiadane na głos żale i skończyło się to tragedią.
         W filmie brakowało mi jednej ważnej sceny, mianowicie próby samobójstwa Wrońskiego. Jej ślad widzę jedynie w słowach Anny, kierowanych do męża po tym, jak odtrąciła swojego kochanka, aby ponownie wejść w rolę żony. Powiedziała wtedy, że oddalając Wrońskiego czuje się, jakby strzeliła sobie w serce, czyli dokładnie tam, gdzie mierzył Aleksy.



         Z trudem przychodzi mi się żegnać z tym filmem, ale na pewno będzie to jedna z tych pozycji, które trzymam w swoim klaserze z ulubionymi filmami, do których lubię wracać. Umieszczę ją zaraz obok „Dumy i uprzedzenia”, w razie gdybym zapragnęła obejrzeć film z Keirą w roli głównej, zależnie od tego, czy będę miała ochotę na jej romantyczną czy dramatyczną odsłonę, w których to rolach odnajduje się doskonale.
 
Zdjęcia: Internet

wtorek, 23 kwietnia 2013

Internetional House - szkoła języka angielskiego dla osób z blokadą


     
         Mieliście kiedyś coś takiego: ktoś się do Was zwraca po angielsku, wy wszystko rozumiecie, a kiedy chcecie coś odpowiedzieć, z Waszych ust wydobywa się tylko „Agrhhhgr”? Ja miałam tak bardzo często. I zawsze było mi z tego powodu bardzo źle. Już za dzieciaka zazdrościłam moim koleżankom i kolegom, że chodzą na prywatne lekcje, że potrafią się porozumieć po angielsku. Połowa osób w mojej klasie chodziła na korepetycje lub do prywatnych szkół nauczających języków obcych. Dla mnie to było tylko odległe marzenie. Pusty portfel urągał moim potrzebom i śmiał mi się w żywe oczy. Byłam skazana wyłącznie na nauczycieli w podstawówce i w szkole średniej. Kiedy nadszedł czas studiów i moment wyboru języka obcego, miałam już tak serdecznie dość poziomu i stylu nauczania języków obcych w polskich szkołach, tak bardzo bałam się, że będę odstawać od reszty grupy (język angielski miał być nauczany na poziomie średnio zaawansowanym, a ja nie czułam nawet, że jestem na poziomie podstawowym), że wybrałam język włoski od podstaw. Wszyscy zaczynaliśmy od zera, dlatego nie bałam się tego nowego wyzwania. Była to dobra zabawa, szło mi nawet dość dobrze, nie bałam się niczego. Dziś już nic nie pamiętam z tych dwóch lat nauki, ale nie jest to dla mnie ważne. Poszłam na język włoski, żeby jakoś przetrwać, aby uciec od złych stopni, których spodziewałam się na nauce języka angielskiego. Bo tak naprawdę zawsze interesował mnie właśnie angielski.

      Nie mam dobrego zdania na temat poziomu nauczania w polskich szkołach. Mogłabym na palcach jednej ręki wymienić nauczycieli z pasją, z poczuciem misji, takich, którzy mnie czegoś nauczyli. Nie umiem gotować, mimo że kończyłam szkołę gastronomiczną. Studia to był czas spokoju i relaksu. Nie umiem też języka angielskiego, mimo iż „uczyłam” się go przez ok. 8 lat. Jak to możliwe? Powiem Wam jak. Zawdzięczam to moim tak zwanym nauczycielom- ludziom, których celem powinno być nauczanie. Niestety większość z nich albo czuła, że ich celem jest przetrwanie w świecie za pomocą pobierania wypłaty, lub po prostu nie była przygotowana do nauczania. Z tego to powodu w szkole podstawowej co roku mieliśmy nowego nauczyciela języka obcego i każdy z nich zaczynał swoją misję od początku, zapominając zupełnie, że uczy kolejne roczniki. Zupełnie jakbyśmy istnieli poza jakimkolwiek systemem nauczania. Po tych 8 latach nauki właściwie powinnam doskonale wiedzieć tylko to, że ”ja jestem” to „I am”, że „on jest” to nic innego jak „He is”. Bo wałkowaliśmy to z każdym nauczycielem, ciągle od początku. Potem zaczynało się tłumaczenie słówek, a potem całych zdań z języka angielskiego na język polski. I nagle, po kilku takich lekcjach, gdzie absolutnie żaden nauczyciel nie zadał sobie trudu, aby nauczyć nas jak posługiwać się językiem angielskim do tworzenia zdań w tymże języku, dostawaliśmy zadanie domowe, w którym mieliśmy opowiedzieć w kilku angielskich zdaniach o sobie. What the fuck? Jak to? Przecież ja umiem tylko tłumaczyć na polski! Oczywiście zawsze dostawałam słabe oceny z tego zadania domowego, które było powtarzane co roku. W zasadzie mogłabym poprosić kogoś o pomoc w napisaniu kilku zdań o sobie, po czym nauczyć się ich na pamięć, i co roku częstować nowego nauczyciela moją dobrze opracowaną historyjką. Na pewno miałabym piątkę.

      Potem nagle przechodziliśmy do nauki czasów gramatycznych, oczywiście tłumacząc gotowe zdania na język polski. Gdzieniegdzie trzeba było wstawić w wolną lukę odpowiednio przekształcony czasownik, aby zdanie miało odpowiedni czas gramatyczny. Czy ktoś w tym momencie podjął się tego, aby nam wytłumaczyć jak się takie zdanie w czasie gramatycznym tworzy w związku z codziennym życiem? Nie. Tylko powiedziano nam coś podobnego: -no, tu musicie wstawić „do” na początku, potem czasownik i macie już zdanie”. A co z resztą zdania? A jak to odnieść do codziennego życia? A jak powiedzieć w tym czasie, że coś się robi, robiło, czy będzie robić? No ale najważniejsze już przecież było: zdanie już stworzone, bez tłumaczenia, w jaki sposób ono powstało, trzeba tylko wstawić odpowiednią formę „do” lub „does” w pustą krateczkę. No i przetłumaczyć je na polski. Hmm, co ja z tego wszystkie rozumiałam? Nic oczywiście. Potrafiłam za to całkiem nieźle tłumaczyć zdania z angielskiego na polski. I tylko to mi pozostało z tej całej ośmioletniej nauki- umiejętność tłumaczenia i całkiem niezły zasób słówek. A czy potrafiłam choć najprostszą myśl wyartykułować po angielsku? A niby jak? No chyba, że ktoś by mi je wcześniej napisał po angielsku, ja bym sobie to przełożyła na polski, a potem się nauczyła tego angielskiego zdania na pamięć i korzystała z niego jak z książki do rozmówek polsko-angielskich :)

     Do tej pory nie potrafię pojąć dlaczego tak właśnie się nas uczyło. 8 lat nauki i ani jednego zdania nie potrafić stworzyć? Nie umieć wziąć udziału nawet w najprostszej rozmowie? To się w głowie nie mieści. Czasami rozmawiałam na ten temat ze znajomymi. Za każdym razem opowiadałam jak wyglądała nasza „nauka” języka angielskiego w szkole i skarżyłam się, że „nikt nas nie nauczył jak się tworzy zdania po angielsku”. Dzisiaj myślę, że mogłam się wtedy spotykać z całkowitym i ukrywanym niezrozumieniem. No bo przecież uczyliśmy się czasów- tak? No to jak mogę mówić, że nikt nas nie nauczył jak się tworzy zdanie? No bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, że aby stworzyć jakieś zdanie, trzeba najpierw zastanowić się w jakim czasie chce się to powiedzieć, potem użyć odpowiednich dla tego czasu form, i dopiero potem dodać tak zwaną „resztę” zdania. Ja zawsze myślałam, że to powinno wyglądać tak jak na polskim: Że będziemy mieć podmiot zdania, orzeczenie itd. A dlaczego nie wiedziałam o co chodzi w tym całym tworzeniu zdań po angielsku? Bo żaden z nauczycieli nam tego nie powiedział. Przechodziliśmy z tematu na temat, bez żadnego uzasadnienia, jak używać tego, czego się uczymy, w codziennym życiu. Mieliśmy już gotowe zdania, kilka słów na początek o głównej regule, co się powinno znaleźć w takim zdaniu w odpowiednim czasie i tyle. Lecieliśmy z tematami jakby się nam gdzieś spieszyło i zawsze mieliśmy już gotowe zdania z lukami do wypełnienia.

    W szkole średniej było podobnie. Robiliśmy zadania na lekcjach w taki sam sposób, a do domu dyktowano nam zdania po polsku do napisania w odpowiednim czasie gramatycznym. I za każdym razem moje zadania domowe były poprawne tylko w tej części, gdzie miałam użyć regułę, reszta zdania zaś była kompletnie pomieszana, szyk zdań był nieprawidłowy, źle używałam przyimków i innych części zdania. Słowem- tragedia.

      Potem był taki okres w moim życiu, że kompletnie nie myślałam o tym języku.  Gdzieś we mnie umarła potrzeba posługiwania się tym językiem. Wiedziałam, że i tak się go nie nauczę. No bo skoro 8 lat nauki nic nie dało, to widocznie jestem kompletnym nieukiem jeśli chodzi o języki obce. Cieszyłam się tylko, że na maturze nie musiałam zdawać angielskiego, bo czułam, że bym musiała się obejść w życiu bez tego papierka. Żyłam sobie dalej spokojnie, zepchnąwszy dawne marzenia w podświadomość, kompletnie ignorując to, że my, Polacy, nie jesteśmy na świecie sami. Aż pewnego dnia zaczęłam chodzić na tańce i tam poznałam pewnego Hiszpana, kolegę. Jeśli w ogóle mogę tak nazwać kogoś, z kim nie rozmawiałam. Posługiwaliśmy się tylko językiem ciała, gdyż oboje tylko ten jeden wspólny język mieliśmy. Na początku próbował on do mnie zagadać, łudził się chyba, że wszyscy ludzie znają ten międzynarodowy język, jakim jest angielski. Szybko jednak zorientował się, że nie władam tym językiem za dobrze, kiedy zapytał mnie, gdzie pracuję. Odpowiedziałam mu wówczas niepełnym zdaniem, nie znając przecież reguł wysławiania się w tym języku: „In library”. Spojrzał na mnie skonsternowany i zapytał: „where?”. Wydało mi się to dziwne, bo przecież znam słowo „biblioteka”. No ale pomyślałam, że na pewno nie usłyszał, bo było głośno w klubie. Powtózyłam więc, zadowolona z tego, że przynajmniej coś potrafię powiedzieć po angielsku: „IN LIBRARY”. A on dalej patrzył na mnie pytająco. „I don’t understand” – usłyszałam w odpowiedzi. Co? – pomyślałam? Nie ma takiego słowa czy co? „Books” – rzuciłam, bez ładu i składu. I dopiero wtedy mój dobry hiszpański kolega zrozumiał, o co mi chodziło. Dzisiaj wiem, że po prostu źle wymawiałam to słowo i dlatego nie wiedział on, o co mi chodzi. Po tym zdarzeniu nasza rozmowa kończyła się zanim się zaczęła, a polegała na wymianie tych samych zdawkowych frazesów na przywitanie: „How are you”, „I’m fine. And you?”, „OK.”. Właściwie to uciekałam przed nim, aby tylko nie rozpoczął znowu męczącej dla mnie rozmowy. To było ponad moje siły. Chyba zrozumiał, bo przestał narzucać mi się z jakąkolwiek rozmową, co odczuwałam jako prawdziwe wybawienie.

     Na szczęście widywaliśmy się zawsze w klubie pełnym ludzi i głośnej muzyki, więc nie było to podejrzane ani w złym guście. Niestety raz spotkaliśmy się przypadkowo poza klubem. Akurat padało i schroniłam się przed deszczem. Kiedy go zobaczyłam, jak z uśmiechem idzie w moją stronę, również uciekając przed deszczem- zamarłam z przerażenia. Wiedziałam, że tym razem nie będę mogła schować się w tłumie albo wśród głośnej muzyki. Do samego końcu łudziłam się, że będziemy tylko stać koło siebie i nie będziemy prowadzili rozmowy. Przeliczyłam się. Chłopak albo bardzo chciał porozmawiać, albo zwyczajnie zapomniał o moich problemach komunikacyjnych. To było najdłuższe 10 minut  moim życiu. Czekaliśmy, aż deszcz przestanie padać, rozmawiając przez ten czas radośnie. Nie. Nie było w tym żadnej radości. Przynajmniej nie z mojej strony. No i nie wiem, czy można to było nazwać rozmową. Bo rozmowa chyba polega na obopólnej wymianie zdań. Tymczasem najczęściej z moich ust słychać było taki dźwięk: „eeeeeee”. Czasem występowało bardziej inteligentne „I don’t know”, przetykane moim uciemiężonym uśmiechem i rozpaczliwym spojrzeniem kierowanym w stronę chmur. W końcu przestało padać i rozeszliśmy się w swoje strony. Kiedy zostałam sama, z mojej piersi wydarło się najgłośniejsze westchnienie ulgi, jakie kiedykolwiek słyszał świat.

    To wszystko sprawiło, że się zamknęłam w sobie całkowicie. Zaczęłam obawiać się wypowiadania się w tym języku, a nawet bałam się cudzoziemców, bo przecież nie wiedziałam, co zrobię, kiedy któryś się do mnie odezwie. Z tych obaw wyrosła ogromna bariera, której nie potrafiłam przełamać. Obawa, która sznurowała mi usta i nie pozwalała nawet próbować mówić po angielsku. Bałam się, że się ośmieszę, że nie zostanę zrozumiana. Wolałam więc milczeć. Opanowałam do perfekcji zdanie „I don’t sapek English”, nie wierząc do końca, czy jest to właściwe zdanie z punktu widzenia gramatycznego. W ogóle przestałam wierzyć w to, że kiedykolwiek umiałam cokolwiek w tym języku. Sama zasznurowałam sobie usta, mimo że jestem dość towarzyska i lubię rozmawiać. Jednak lubię rozmawiać, kiedy ja rozumiem i mnie rozumieją.

    Jednak minął jakiś czas i zaczęło mi to przeszkadzać. Niby umiałam, a nie umiałam. Rozumiałam co się do mnie mówi, a nie potrafiłam odpowiedzieć. Słowa z trudem ze mnie wychodziły, a kiedy powiedziałam coś źle, zaraz się zamykałam i już nie chciałam z siebie wydusić ani słowa po angielsku. Zaczęłam myśleć o tym, żeby zapisać się do szkoły językowej, tym bardziej, że bratowa mnie namawiała. Na przeszkodzie jak zwykle stanęły fundusze, a raczej ich brak. Ostatecznie postanowiłam pouczyć się sama, czytając krótkie teksty po angielsku i ucząc się za pomocą Internetu. Drukowałam sobie lekcje i czytałam je wieczorami. Ale to nie było to, czego szukałam. Lekcje szybko uciekały z głowy, poza tym wciąż chciałam się nauczyć jak tworzyć zdania po angielsku. Wyszukałam sobie lekcję w Internecie i nauczyłam się jej. Dowiedziałam się, że w prostym zdaniu angielskim musi znaleźć się podmiot, orzeczenie i reszta zdania. Nie chciałam się jeszcze uczyć czasów gramatycznych, bo wydawało mi się to najtrudniejsze, a nie wiedziałam wtedy, że bez tych czasów nie nauczę się tego, na czym mi najbardziej zależało: na tworzeniu całych zdań i używania ich podczas prowadzenia konwersacji. Krążyłam w kółko nawet o tym nie wiedząc. Uczyłam się o rzeczownikach, przyimkach, czasownikach, a to wszystko było oderwane od siebie, nie mogło więc przynieść wielkich efektów. Do tego nie wiedziałam, czy wymawiam słowa prawidłowo, a w pamięci wciąż miałam wspomnienie nieszczęsnej biblioteki i zdziwione myśli, dlaczego mój rozmówca nie wiedział, o co mi chodzi. Dość szybko mój zapał minął, pozostały mi po tym zadrukowane, nigdy nie przeczytane kartki z lekcjami języka angielskiego.

     Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą i jakoś nasza rozmowa zeszła na naukę języka. Ja mu powiedziałam, co mnie trapi, a on opowiadał o International House- szkole, gdzie lekcje języka angielskiego są prowadzone w całości po angielsku, przez native speakerów, a więc obcokrajowców. Już dużo wcześniej słyszałam o tej szkole od mojego chłopaka (ale wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym się uczyć w szkole, gdzie nawija się w obcym języku, tym samym, który sprawiał mi taką trudność). Kolega powiedział, że gdy po raz pierwszy poszedł do tej szkoły, był pewien swoich umiejętności językowych. Zdawał maturę z angielskiego i otrzymał dobre stopnie. Ale kiedy poszedł do IT (International House), szczęka mu opadła, jak zobaczył, na jakim wysokim poziomie prowadzone są lekcje i jak wysoki poziom znajomości języka mają pozostali uczniowie. Powiedział, że poczuł się wtedy bardzo mały i zrozumiał, że tak naprawdę nie umiał tego języka. Opowiadał, że uczęszczanie do tej szkoły wiele mu dało, że uczestniczył później w rozmowie kwalifikacyjnej prowadzonej w tym języku przez Polkę i po kilku minutach takiej rozmowy jego przyszła szefowa poprosiła go o dalszą rozmowę po polsku, gdyż nie czuła się dłużej na sile rozmawiać z moim kolegą w języku angielskim, tak wysokie były jego umiejętności. Bardzo polecał mi tę szkołę i wtedy po raz pierwszy pojawiła się w mojej głowie nieśmiała myśl- a czemu nie?

     Niestety razem z tą myślą pojawiła się i druga-  jak mogę się uczyć angielskiego, kiedy w szkole nie mówi się po polsku, a ja nie umiem rozmawiać w tym języku? Wiedziałam, że dobrze sobie radzę ze słuchaniem i rozumieniem, ale prawdziwą przeszkodą, nie do pokonania, jawiła mi się konwersacja. Ja miałabym odpowiadać na zapytania? Ja miałabym mówić po angielsku już od pierwszej lekcji??! Ludzie, przecież ja nie umiem angielskiego i chcę się dopiero go nauczyć! Swoje obawy wyraziłam w rozmowie z dobrą koleżanką, która jak się okazało, również uczyła się w International House przez trzy lata. Ona to właśnie rozwiała moje najgorsze obawy, że nie będę wiedziała o czym się mówi na lekcjach i nie będę potrafiła odpowiedzieć na zadane pytanie. Przekonywała mnie, że wszystko zrozumiem, ponieważ nauczyciele dostosowują się do poziomu każdego ucznia, że tłumaczą bardzo wolno i wyraźnie i że właściwie ja mogłabym śmiało iść na któryś z wyższych poziomów, jako, że kiedyś już się uczyłam angielskiego. Mówiła, że na poziomie początkującym będę się nudziła, mimo że starałam się jej zobrazować mój problem psychologicznej bariery, którą wzniosło przede mną życie, a którą sama podwyższyłam po zdarzeniu z hiszpańskim kolegą.
      Nie doszłyśmy do porozumienia co do poziomu, na jaki powinnam startować, ale nasza rozmowa miała ogromne skutki- nabrałam ochoty na pójście do tej szkoły. Pomyślałam, że jedynym sposobem, aby obalić w sobie tę trudną do pokonania barierę, jest pójście tam, gdzie nie będę miała wyjścia- albo zacznę rozmawiać po angielsku, albo nikt mnie nie będzie rozumiał. Chciałam sobie stworzyć taką małą Anglię, bo wydawało mi się to najszybszym sposobem nauki tego języka. Moja koleżanka zgodziła się z tym i opowiedziała mi o przypadku swojej mamy. O tym, jak uczyła się sama z książek i z Internetu, o tym jak opanowała większość reguł rządzących tym językiem, i o tym jak jej język uwiązł w gardle na lotnisku, gdy pewien obcokrajowiec zadał jej pytanie w języku, który zdawało jej się dobrze znała. Wiedziała o co ten człowiek pytał, znała odpowiedź, a mimo to nie potrafiła się przemóc i mu odpowiedzieć. Wiem dobrze co ją powstrzymało, bo byłam taka sama. Powstrzymał ją brak wiary w siebie, brak okazji do obcowania z żywym językiem i zwykły strach przed ośmieszeniem. Właśnie to musiałam w sobie zwalczyć i jedyny ratunek widziałam w nauce razem z native speakerami. Ostatecznie przekonała mnie właśnie moja koleżanka, opowiadając mi, że w taki sam sposób uczyła się belgijskiego, kiedy pojechała do Belgii na roczny wolontariat.

     Kiedy myśl o nauce w International House rozkwitła we mnie, nic mnie już nie mogło powstrzymać. Trochę się tego wszystkiego obawiałam, zwłaszcza jak bratowa opowiadała o swojej pierwszej lekcji języka angielskiego, na którą się w końcu zapisała i o tym jak grali w zabawę podobną do kalambur, prowadzoną po angielsku. Byłam przerażona kiedy usłyszałam, jak mówiła o tym, że opowiadała o okularach przeciwsłonecznych. Kiedy jej słuchałam, zdałam sobie sprawę, że ja nawet o głupich okularach przeciwsłonecznych nie byłabym w stanie opowiedzieć. Trochę mnie to zbiło z tropu i niemal przekonało o bezsensowności swojego postanowienia, ale ostatecznie zwalczyłam w sobie tę obawę. Miałam już dość marnowania czasu, bicia się z myślami, marnowania tych 8 lat nauki w szkole. Wreszcie chciałam zrobić coś dla siebie. Uzbierałam potrzebną kwotę. Nie było to łatwe, szkoła była droga, ale postanowiłam spróbować.

     Nie chciałam się uczyć w polskiej szkole, z polskimi nauczycielami, nawet jeśli lekcje miałyby być prowadzone w całości po angielsku. Tam miałabym poczucie, że w razie czego będę mogła zapytać o coś po polsku i zostałaby mi udzielona pomoc. A ja chciałam być zmuszona mówić tylko i wyłącznie po angielsku, a to mogła mi dać tylko szkoła pełna obcokrajowców, nie mówiących po polsku.

     Koniecznie chciałam iść na poziom dla początkujących, ponieważ chciałam się wszystkiego nauczyć od początku, a już zwłaszcza tworzenia zdań, bez której to umiejętności nie wyobrażałam sobie prowadzenia konwersacji. Okazało się, że aby zapisać się do szkoły, trzeba napisać test kompetencji, a potem- o mój Boże!- przeprowadzić krótką rozmowę po angielsku z jednym z nauczycieli! Dopiero miałam się tego nauczyć a już kazali mi rozmawiać! Byłam przerażona, tym bardziej, że nie byłam na to przygotowana psychicznie. Test był dość prosty, bo był to test wyboru. Coś na kształt tego, jak uczono mnie w szkole podstawowej. Wypadłam w miarę dobrze, kiedy jednak prowadzono mnie na rozmowę, nogi się pode mną uginały. I moje obawy nie okazały się wyssane z palca. Już przy pierwszym, mało skomplikowanym pytaniu, włączyła się we mnie moja słynna blokada. W mojej „rozmowie” było więcej „eeee” i „I don’t know” niż prawdziwej rozmowy. Wyszłam z niej kompletnie wyczerpana psychicznie, ale dumna, bo udało mi się zakwalifikować na poziom początkujący, dokładnie tak jak chciałam. Była więc we mnie radość, że udało mi się zrobić to, co planowałam, przemieszana z żałością, że jednak nie jestem lepsza w angielskim niż się sama sobie wydawałam. Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że jednak coś tam umiem powiedzieć. Jednak bariera i słaba wiedza wygrały. Zapisałam się na poziom tzw. „fałszywy początkujący” (Elementary), idealny dla osób takich jak ja, które niewiele umieją, ale miały kiedyś styczność z tym językiem. Niżej jest już poziom tzw. „początkujący” (Beginner), dla osób, które nigdy nie miały styczności z tym językiem i nie umiałyby nawet nazwać przedmiotów, które widzą dookoła siebie. Wydaje mi się, że wybrano dla mnie poziom idealny, bo ja wiem, że „kot” to „cat”, ale nie potrafiłam powiedzieć całym zdaniem, że widzę kota na drzewie. Mimo że znam słowa „widzieć” i „drzewo” po angielsku.

     Dziś jestem po półtora roku nauki w tej szkole i jestem zachwycona. Teraz potrafiłabym nie tylko powiedzieć, że widzę tego cholernego kota na drzewie, ale i że ścigał go pies. Tak, tak moi drodzy, potrafiłabym powiedzieć drugie zdanie w czasie przeszłym! I to całym zdaniem! Co więcej, mogłabym to powiedzieć do kogoś obcego i to obcokrajowca! Nie mogę w to uwierzyć, ale bariera runęła! Nadal czuje zawstydzenie, że coś powiedziałam źle, nadal czerwienię się, gdy widzę, że obcokrajowiec nie rozumie, co do niego mówię, ale obecnie nie powstrzymuje mnie to od mówienia. A niech będzie sobie źle, a niech mnie nie rozumieją! Jak nie otworzę ust, to i tak mnie nie zrozumieją! A tak może uda mi się powiedzieć myśl takimi słowami, że w końcu zostanę zrozumiana. Umiem już posługiwać się trzema czasami, wiem już, że bez ich znajomości nie mogłabym stworzyć zdania po angielsku, dowiedziałam się, jak się mówi słowo „library” tak, żeby zostać zrozumianym ;) Teraz wiem, że niektóre słowa zakorzenione w mojej głowie wymawia się zupełnie inaczej, niż sądziłam. Jestem bardziej otwarta i odważna, mniej się przejmuję drobnymi niepowodzeniami, kiedy mówię no i mam straszną ochotę mówić, mówić, MÓWIĆ! :) Czasami mówię sobie w głowie różne zdania, stosownie do sytuacji, ćwicząc w ten sposób myślenie po angielsku. Pomaga mi to potem znaleźć inne słowa na określenie tego, co myślę, kiedy widzę, że mój rozmówca mnie nie rozumie. Ostatnio przyłapałam się nawet na chęci porozmawiania z pewnym obcokrajowcem, którego poznała na tańcach moje koleżanka. Dodatkowo byłam dumna z siebie, kiedy koleżanka opowiadała, jaka była zła na siebie, bo nie potrafiła poprowadzić rozmowy z tym obcokrajowcem, jako że nie znała języka. Ja natomiast z radością pomyślałam, że mogłabym i umiałabym z nim choć troszkę porozmawiać. Ach co za radość! Dla osoby, która nie potrafiła nawet ust otworzyć w obecności obcokrajowca, nawet wymówienie swojego imienia połączonego z wiekiem jest wielkim zwycięstwem :D

    Miałam rację, kiedy myślałam, że jedynym dla mnie ratunkiem jest skok na głęboką wodę. Bo nie umiem tego lepiej nazwać. W IT byłam po prostu zmuszona nauczyć się pływać, a więc w tym przypadku- mówić po angielsku. Cieszyłam się, że zanim poszłam na pierwszą lekcję, trochę się pouczyłam, bo przez te wszystkie lata po ukończeniu szkoły nie potrafiłabym nawet odmienić czasownika „be” przez osoby, gdyby nie ta moja samodzielna nauka. Nie dała wielu wyników, ale przynajmniej przypomniałam sobie podstawy podstaw tego języka. Najważniejsze dla mnie jest to, o czym wspomniałam- nareszcie umiem tworzyć te nieszczęsne zdania i udało mi się zburzyć barierę psychologiczną. A to wszystko dzięki temu, że w kontakcie z nauczycielami nie mogłam mówić ani słowa po polsku, bo było to i tak daremne. Teraz wiem, że to najlepsza metoda. Dzisiaj jestem najlepszą osobą w klasie. I najbardziej zmotywowaną do nauki, a wiem to dlatego, że sama tak czuję (nie opuszczam żadnej lekcji, chyba że naprawdę nie mogę przyjść) i że na ocenie końcowej tak opisał mnie mój nauczyciel. Mimo, że mało zarabiam, to jednak poświęcam inne swoje potrzeby i odkładam pieniążki na następny rok. W zeszłym roku, kiedy pojechałam na Teneryfę, udało mi się chwilę porozmawiać z trenerem po angielsku, podczas skoku na paralotni. Kto wie, może już za kilka lat będę potrafiła bez zająknięcia opowiedzieć o wszystkim, o czym pomyślę? Mam taką nadzieję :)

    Polecam wszystkim z podobnymi problemami właśnie taki sposób nauki. Nie musi to być oczywiście International House, ale jakakolwiek szkoła, która zatrudnia obcokrajowców w roli nauczycieli. To pozwoli Wam się otworzyć i nauczyć więcej i solidniej niż w szkole z polskimi nauczycielami. Co więcej utrwali się Wam wiedza na zawsze. W mojej szkole uczą bez oderwania od codzienności, jak to było w podstawówce. Czasów i innych reguł uczę się poprzez lekcje wzięte z życia. Nawet niekiedy nie zauważam, że uczę się właśnie jakiegoś czasu, dopóki nie natrafię w książce na regułę, od której zawsze zaczynaliśmy w polskiej szkole. Tutaj najpierw poznaję różne sytuacje życiowe i posługiwanie się językiem w tych sytuacjach, a dopiero potem dowiaduję się, że nauczyłam się właśnie nowego czasu gramatycznego. I nareszcie wiem, kiedy i w jakich sytuacjach używa się poszczególnych czasów. W przeszłości uczono mnie tylko jak wygląda szkielet czasu gramatycznego i krótkiej regułki o tym, w jakich okolicznościach się go używa. A potem było ćwiczenie na gotowych zdaniach, z wypełnianiem pustych pól. Nie pozwolono nam ćwiczyć tych życiowych, codziennych sytuacji, w których powinno się używać poszczególnego czasu. W IT natomiast głównie o to chodzi. Dzięki takiej formie uczenia się, bardzo związanej z codziennym życiem, nie tylko rozumiem to, czego się uczę, ale i zapamiętuję to bez problemu, dzięki czemu potrafię dobrze wpleść użycie odpowiedniego czasu gramatycznego w rozmowie. Bardzo dużo rozmawiamy, nauczyciel poprawia naszą wymowę i nie pozwala, abyśmy trwali w jakimś mylnym przekonaniu co do wymowy czy użycia słowa czy czasu. Ciągle jesteśmy zmuszani do tworzenia własnych zdań na przykładzie tych, które spotkaliśmy w książce, tworzymy własne historyjki, rozmawiamy ze sobą i z nauczycielem. Jestem tak zadowolona z postępów w nauce, że nie mogę się doczekać tego, czego się nauczę w przyszłym roku. Tak, jestem pełna motywacji! :)

     Opowiedziałam tę historię tak dokładnie po to, żeby zostać zrozumianą. Chciałam pokazać, co było moim największym problemem, który powstrzymywał mnie przed wszczęciem rozmowy po angielsku. Teraz to już wszystko za mną, dzięki nauczycielom, którzy zburzyli we mnie ten mur. Wiem, że jeszcze wiele pracy przede mną, ale fundamenty pod solidną wiedzę zostały położone :)

Adres internetowy szkoły w województwie kujawsko-pomorskim tutaj

wtorek, 16 kwietnia 2013

Happy anniversary :)




One year of blogging - jeah :)

 
      Czy to możliwe? Czy to naprawdę już rok? Nie, daty nie mogą kłamać, tak właśnie musi być. Pamiętam jak dziś moment, kiedy zapaliłam się do pomysłu pisania bloga, pamiętam mój pierwszy post o ukochanej książce, który najpierw stworzyłam na papierze, a potem przeniosłam do cyfrowego świata. Pamiętam jak martwiłam się, że nikt nie będzie zainteresowany czytaniem o tych wszystkich książkach, które ja pokochałam całym sercem, pamiętam jak wyraziłam swoje obawy słowami w pierwszym poście, którym przywitałam swoich pierwszych, wyimaginowanych czytelników.
     Teraz już wiem, że moje słowa trafiają na dobry grunt, że potrafią w tym wielkim świecie odnaleźć tych, którzy kochają książki tak jak ja. Kilka dni temu otrzymałam także pierwszego maila z bardzo miłymi słowami od pewnej przemiłej Moniki, która chciała się ze mną podzielić swoimi odczuciami w związku z książką, którą obie pokochałyśmy. Był to najpiękniejszy prezent, jaki mogłam dostać na rocznicę mojego bloga :)

     Dzisiaj, po tych 365. dniach mam jeszcze więcej sił i zapału do pisania, niż na początku. W głowie wiruje tysiące pomysłów, z których każdy chce być natychmiast przemieniony w czyn, a czas odwraca się do mnie plecami i mówi, że ten a ten pomysł musi poczekać, bo czekają na mnie obowiązki w tym szarym, codziennym świecie. A więc robię swoje, z niecierpliwością wyczekując chwili, kiedy będę mogła przeczytać kolejną książkę i napisać o niej kilka słów, z nadzieją, że komuś te słowa pomogą w wyborze lektury.

    Ten blog zdaje się czasem żyć własnym życiem i sam narzuca mi pomysły, które nijak mają się z książkami. Tak powstało kilka postów o moich ulubionych blogach, a wszystko wskazuje na to, że jeszcze nie powiedziałam w tej kwestii ostatniego zdania. Nie potrafiłam też w sobie zwalczyć ochoty na konfrontację z różnymi życiowymi problemami, z którymi przyszło mi się zmierzyć. Czasem mam też niezmierną ochotę opisać film, który trafił mnie strzałą amora prosto w serce- kto wie czy zdołam się powstrzymać przed tą nieokiełznaną wręcz chęcią.

    Nie znam zakończenia tej historii, nie wiem w którą stronę blog ewoluje, nie mam pojęcia jak długi żywot go czeka... wiem za to jedno: dał mi on ogromną satysfakcję z własnego życia i kiedy tu przebywam, czuję, że to, co robię ma sens. Dziękuję wszystkim, którzy śledzą mojego bloga po prostu dlatego, że lubią czytać to, co piszę. Dziękuję tym, którzy zostawili po sobie ślad w postaci komentarza, sprawiają mi one bowiem radość nie do opisania. Mam też nadzieję, że moje nieprofesjonalne recenzje nikogo nie wyprowadziły na manowce :) Pozdrawiam i zostawiam dla Was wielki, szczęśliwy uśmiech J
 

 

piątek, 12 kwietnia 2013

Emilka ze Srebrnego Nowiu - Lucy Maud Montgomery



Mam takie mgliste wspomnienie z dalekiej przeszłości. Dostaję książkę o niezwykłej, utalentowanej, wrażliwej dziewczynce imieniem Emilka. Czytam książkę i z miejsca oddaję jej swoje myśli i duszę. Płaczę już przy początkowych rozdziałach, współodczuwając z Emilką jej pierwszą porażkę z ciotką Elżbietą. Więcej z tej opowieści nie pamiętam, jednak książka, razem z jej postaciami, ląduje w moim sercu i na zawsze zajmuje w nim swój kącik...
Po tylu latach wciąż pamiętałam jej tytuł: „Emilka ze Srebrnego Nowiu”. Gdy więc wzięłam się za odkurzanie powieści Lucy Maud Montgomery, wiedziałam, że Emilka znajdzie się w kręgu moich zainteresowań. Nie obawiałam się wcale o jej losy w zetknięciu z moją dorosłą czytelniczą duszą. Pamiętałam, że uległam tej książce jako dziecko, nic więc strasznego i złego nie mogło jej się dziać w godzinie dorosłości.
        Pamięć często płata nam figle. A może to ja się zmieniłam? Zawsze myślałam, że to, co pokocham w dzieciństwie, nie straci nigdy swojego blasku w zderzeniu z przyszłością. Okazało się, że się myliłam. Będąc dzieckiem, pierwszy raz stykając się z tą powieścią, bardziej potrafiłam zrozumieć to dziecko, małą dziesięcioletnią Emilkę, której życie nagle przewróciło się do góry nogami i zmuszona była zacząć nowe życie w otoczeniu niesprzyjających ludzi, walcząc o przetrwanie dla swojej indywidualności. Obecnie nie potrafiłam odnaleźć więzi z tym dzieckiem, ani zrozumienia dla jego problemów. Czytając pierwsze rozdziały, minęłam bezuczuciowo moment, w którym dziewczynka dowiaduje się, że jej ojciec, biedny schorowany ojciec, jedyna naprawdę kochająca ją i rozumiejąca osoba, jedyny jej opiekun, ma wkrótce umrzeć. Jestem pewna, że w przeszłości zalewałam się tutaj łzami. Teraz nie czułam nic, prócz lekkiego zirytowania sposobem bycia dziewczynki i znudzona zbyt długim opisem charakteru dziecka. Wciąż jednak oczekiwałam tamtego momentu z przeszłości, kiedy po śmierci ojca nastąpił zjazd rodzinny, w którym zadecydowano, że dziewczynka ma iść na wychowanie do ostrej i mocno stąpającej po ziemi ciotki Elżbiety, która była tak różna od umiłowanego, łagodnego i zapatrzonego w swoją córeczkę ojca dziewczynki. Czekałam na moment, w którym Emilka będzie świadkiem zniszczenia swojego ukochanego zeszytu, w którym zapisywała najskrytsze myśli, z powodu ciotki Elżbiety. Wiedziałam, że gdy dotrę do tego momentu, znowu otworzę się na tę książkę jak niegdyś. Kiedy jednak ten moment nastąpił, nie mogłam uwierzyć, że to właśnie to, na co czekałam, ten przełomowy moment, w którym dziecięce łzy skapywały mi po policzkach w niemym buncie przeciwko okrutnej i nic nie rozumiejącej ciotce.
      Tym razem nie poczułam krzywdy dziecka, w moich oczach nie wezbrały łzy i bez żadnego głębszego uczucia ani śladu zainteresowania, minęłam wzrokiem tę rzewną niegdyś scenę i przeszłam do następnych zdań. Nie wiem czemu kiedyś moje serce stopniało pod wpływem tej sceny, a teraz tylko widzę próbę wyciśnięcia słabą historią łez z oczu czytelnika. Czy aż tak dojrzałam przez te 20 lat?
            


        Na to wygląda, niestety. Jedne książki po latach stają się jeszcze droższe, innych blask wypala się z czasem i blednie, gdy znowu po nie sięgamy. Tak właśnie odczuwałam czytając ponownie „Emilkę ze Srebrnego Nowiu”. Dzisiaj patrzę na nią krytycznym okiem dorosłego, który tak jak ciotka Elżbieta, nie potrafi odczuwać nieszczęść dziecięcych tak samo mocno jak bohaterka książki lub po prostu dziecko. Dziś wciąż gubiłam tę więź z biedną, opuszczoną dziewczynką, nie mogąc tej więzi pochwycić w ręce. I tak, zamiast cierpiącego w samotności stworzenia, które rozpaczliwie trzyma się swojego dziecięcego świata wyobrażeń i próbującego nie dać się zdławić przez świat dorosłych, widzę kapryśne i uparte dziecko, które nie ma szacunku dla dorosłych i jest raczej niegrzeczne niż godne zrozumienia. Nie potrafiłam czuć do tej małej ani cienia sympatii, denerwowała mnie ona swoimi przemądrzałymi odzywkami, a rodzina Emilki wydawała mi się mocno przerysowana. Widziałam wyraźnie ten zabieg literacki, dzięki któremu miałam bardziej polubić Emilkę, widząc jaka straszna jest jej rodzina. Zamiast zamierzonego efektu, moja świadomość podpowiadała mi, że te postacie celowo są odmalowane tak sarkastycznie, aby wywrzeć na mnie określony wpływ. A ja nie lubię mieć takiej samoświadomości podczas czytania. Lubię się zagubić, lubię dać się pochłonąć historią i postaciami, nie lubię rozmyślać nad zabiegami literackimi. Chcę od pierwszych stron zapomnieć, że czytam książkę, że jest to coś wymyślonego. Chcę mieć świadomość, że postacie wokół mnie są żywe, a historie prawdziwe. 

         Tymczasem ja wciąż widziałam niedociągnięcia i to mnie denerwowało. Denerwowała mnie niegrzeczna i przewrażliwiona, w ten niemiły, antypatyczny sposób, dziewczynka; zgrzytałam zębami ze zgryzoty w momentach sprzeczek Emilki z jej koleżankami szkolnymi, tak było to nudne i pozbawione charakteru; kłuła mnie w oczy przerysowana sylwetka ciotki Elżbiety, która zdawała się rozmawiać z innymi tylko po to, aby wygłosić swoją wolę. W wielu miejscach nie rozumiałam o co tej Elżbiecie chodzi, jednak podświadomie znałam odpowiedź i to mnie też denerwowało. Nie lubię bowiem świadomego doprowadzania do kłótni, sprzeczek i nieporozumień, a wydawało mi się, że tylko po to Elżbieta otwiera usta.
           Z żadną z postaci nie związał mnie niewidzialną nicią związek dusz, do żadnej z nich nie odczułam sympatii i właściwie podczas czytania wyglądałam końca powieści. Miałam też zamiar oddać do biblioteki, nigdy nie otwarte, pozostałe dwie części, bo nie czułam się na siłach przechodzić kolejny raz tych męczarni. Bo dla mnie męczarnią było czytać książkę, nie odczuwając z nią żadnej więzi i nie utożsamiając się z historią, lub choćby z jednym z bohaterów.
           Dopiero przy końcu coś drgnęło, kiedy Emilka wykazała zdolność jasnowidzenia w godzinie gorączki, wywołanej chorobą. Mimo, iż już od jakiegoś czasu autorka krążyła wokół tej historii i dało się wyczuć, że będzie to coś ważnego w życiu bohaterów, a także mimo tego, że nie pasowało mi to zbytnio do całości historii- to nagłe wpędzenie Emilki w zjawiska nadprzyrodzone- to jednak cała scena była dobrze odmalowana i wreszcie poczułam pod powiekami gorące łzy. Przebaczyłam zatem szybko autorce ten sensacyjny wątek, wciśnięty w obyczajową, spokojną historię i po raz pierwszy postanowiłam dać Emilce szansę. Tak się złożyło, że akurat byłam chora i nie mogłam wychodzić z domu, miałam więc dużo czasu a pod ręką tylko Emilię Byrd Strarr. A że nie lubię nie doczytać historii do końca, uznałam więc, że zobaczę, jakie będą dalsze losy tej artystycznej duszy, artystycznej do tego stopnia, że nikt jej nie potrafił zrozumieć, prócz Tadzia Kenta, drugiej artystycznej duszy.
           W ogóle spodziewałam się czegoś w rodzaju "Ani z Zielonego Wzgórza", bo zapomniałam już o czym była historia Emilki. A że byłam już  nieco zmęczona Anią Shirley po części zatytułowanej „Ania na uniwersytecie”, to jej cień padł na Emilkę i myślę, że również dlatego moja dusza zamknięta była na tę książkę przez tak długi czas, bo niemal do końca pierwszej części. Pod koniec jednak „Emilki ze Srebrnego Nowiu” coś wreszcie w moim sercu drgnęło i rozkwitło jak pąk kwiatu wiosną podczas czytania trzeciej części, zatytułowanej "Emilka na falach życia". Niestety moje przywiązanie (o miłości jednak wciąż nie mogę tu mówić) dopiero rozkwitało przez część drugą, kiedy to sobie zaczęłam uświadamiać, że Emilka jest inna od Ani Shirley. Tu spotykałam się raczej z historią pisarki i to pisarki całym sercem, gdyż żywot Emilii Starr składał się z nowel, poezji i całego tego wyśnionego świata, do którego dostęp mają tylko ludzie obdarzeni artystyczną duszą. W „Ani z Zielonego Wzgórza” mało było tych pisarskich wątków, które w „Emilce ze Srebrnego Nowiu” zakwitły zdrowym pąkiem. Spodobało mi się to, jednak musiało minąć sporo czasu, zanim zrozumiałam tę inność. A kiedy to się stało, zaczęłam czytać część trzecią i wtedy nareszcie poczułam się dobrą przyjaciółką Emilki.
           





        W drugiej części udaje się rodzinie Murrayów namówić Elżbietę, aby wysłała Emilkę do szkoły wyższej, na kształcenie, mimo iż Elżbieta uważała, iż Emilka nie musi zdobywać fachu, gdyż żadna kobieta z rodziny Murrayów nie zarabiała nigdy na swoje utrzymanie. Jednak ostatecznie odezwała się jej duma Murrayowska i wysłała Emilkę na trzyletnie nauczanie, dzięki czemu czternastoletnia wówczas dziewczynka nie musiała się żegnać z przyjaciółmi z dzieciństwa: Ilzą Burnley, Perrym Miller i Tadziem Kent. Tu sytuacja w moich odczuciach czytelniczych poprawiła się znacznie a to wszystko dlatego, że naprawdę się wczytałam. Oddałam tej książce wszystkie moje wolne godziny, nie przerywałam sobie niczym i myślę, że to uratowało Emilkę przed ostateczną krytyką z mojej strony. Zadzierzgnęła się między nami nić sympatii, która w trzeciej części osiągnęła swoje apogeum, jeśli mogę użyć tutaj tak mocnego słowa dla zwykłej sympatii (przypominam o tym, że uczucie miłości nie zdołało zapłonąć dla Emilki nawet w ostatniej części). 
          Oczywiście nadal nie podobało mi się przerysowanie niektórych postaci czy wprowadzanie ich na arenę ni z gruszki niż z pietruszki, jak choćby Dean Priest, który uratował Emilkę przed utonięciem i od tego czasu przyczepił się do niej jak rzep psiego ogona. I mimo że autorka starała się ze wszystkich sił pokazać mi, jak sympatyczny jest to człowiek i jak bardzo Emilka się z nim zaprzyjaźniła, to jednak ja wciąż odrzucałam tę postać w mojej głowie. Nie mogłam po prostu ścierpieć koło Emilki kogoś tak nudnego. Z kolei ciotka Ruth, u której miała zamieszkać Emilka na czas swojego kształcenia, była zbyt apodyktyczna, aż do śmieszności. Ale szybko przywykłam do tej przerysowanej postaci, którą lubiłam znacznie bardziej niż Deana Priest. 

          Druga część składa się głównie z prób wywalczenia sobie przez Emilkę swojej pozycji w świecie literatury. Obserwujemy jej wzloty i upadki, a także uchylony jest nam rąbek tajemnicy powstawania dzieła literackiego. Myślę, że właśnie dzięki tej zmianie akcji zaczęłam dostrzegać w końcu walory książki. Wreszcie bowiem było tam coś rzeczywistego, coś, co mogłam zrozumieć i z czym mogłam się utożsamić, z racji moich dawno umarłych ambicji literackich. Również Emilka uległa przeistoczeniu, jak gąsienica, która staje się motylem. Zyskała ona na subtelności i stała się bardziej sympatyczna. Nawet wybaczyłam autorce ponowne sięgnięcie do sensacyjnego wątku i jasnowidzenia Emilki, tak bardzo byłam jej wdzięczna za wysmuklenie charakteru Emilki i odebranie jej tych niedobrych i niesympatycznych cech charakteru, jakie cechowały ją w dzieciństwie.
            





      W ostatniej części autorka pofolgowała sobie nieco swoim ambicjom napisania romansu, o czym wspomniałam przy okazji opisywania „Niebieskiego Zamku”. Oczywiście nie wiem, czy faktycznie takie motywy przyświecały Montgomery, gdy pisała trzecią część pt. „Emilka na falach życia”, jednak wszystko wskazuje na to, że moje przypuszczenia są słuszne. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że nagle autorka zaczęła podrzucać Emilce szeregu starających się o jej rękę, z których dwóch zdawało się mieć moc, aby zająć poczesne miejsce przy dziewczynie. Towarzyszymy więc Emilce od 20 roku życia do około 25-tego lata jej życia, a ileż tam się dzieje w kwestii miłosnych przeżyć! Pojawiają się znikąd mężczyźni i tam też odchodzą, a w tle wciąż majaczy sylwetka Tadzia Kent. 
     I znowu dostrzegam u autorki ten charakterystyczną dla współczesnych Harlequinów manierę, by wikłać swoją bohaterkę w nieporozumienia, aby oddalać ją od mężczyzny, z którym naprawdę mogłaby być szczęśliwa. Było to nieco naiwne, ale przymknęłam na to oko, w końcu była to książka młodzieżowa, a to tak niewyrobionemu czytelnikowi jakim jest młodzież, w zupełności wystarcza. No i muszę przyznać, że te uwikłania całkiem żywo zajęły moją wyobraźnię i nareszcie mogłam przyznać sama przed sobą, że teraz już ani trochę nie nudzę się przy tej książce. Przy okazji tych wszystkich miłosnych przygód Emilka wydoroślała i pozwoliła nam spojrzeć w głąb swojej zmaltretowanej duszy, zniszczonej przez zawód miłosny i niepowiedzenia literackie. To było naprawdę zajmujące i muszę przyznać, że ostatnią część przeczytałam naprawdę szybko. A po zamknięciu książki musiałam się do siebie uśmiechnąć, i to nie dlatego, że zawiłości w akcji były czasem niepotrzebnie zbyt zawiłe, a na pewno zbyt naiwne, ale dlatego, że musiałam się przyznać, że spędziłam naprawdę przyjemne chwile z lekturą, którą chciałam odrzucić.

            Gdy czytałam tę książkę, miałam wrażenie, że była w nią włożona cząstka duszy autorki. Mam tu na myśli momenty zmagań literackich jej bohaterki. Zupełnie, jakby w tych momentach opisywała samą siebie, jakby włożyła w Emilkę kawałek swojego „ja”. Myślę, że książka wiele na tym zyskała, choć może to nieco nudzić osoby, które z literaturą nie są za pan brat. Ale myślę, że takie osoby po prostu nie sięgają za często po książkę dla własnej przyjemności, zatem jestem spokojna o swoich czytelników. Jeśli została w Was choć odrobina naiwności dziecięcej, zachęcam Was do zmierzenia się z tą powieścią. A jeśli nie, podajcie tę książkę Waszej córce, a może i ona odnajdzie tę magiczną więź z Emilką Starr, która to więź niegdyś była moim udziałem. :)

niedziela, 7 kwietnia 2013

Błękitny zamek - Lucy Maud Montgomery

     

        Joanna Stirling mieszka ze swoją apodyktyczną ciotką i takąż matką. Ma już 29 lat, za chwilę będzie obchodzić 30 urodziny, a jej życie jest bez smaku. Nie jest ładna, zdrowie jej nie dopisuje, a do tego brakuje jej stanowczości. Wszyscy w rodzinie śmieją się z jej staropanieństwa, nikt jej nie dodaje otuchy, co więcej musi się zgadzać z każdym życzeniem swojej rodziny, mimo że jej dusza aż krzyczy na te wszystkie niesprawiedliwości, których doznaje w domu. Pewnego dnia dowiaduje się, że został jej najwyżej rok życia. Po pierwszych chwilach rozpaczy, postanawia po raz pierwszy w życiu przeciwstawić się zdaniu swojej matki i ciotki. Potem idzie już jak z płatka. Gdy nie ma już się czego obawiać w obliczu rzeczy ostatecznych, Joanna postanawia całkowicie odmienić swoje życie. Zachowując w tajemnicy swoją chorobę, odchodzi z domu, by opiekować się umierającą i zhańbioną koleżankę z czasów dzieciństwa. Naraża się tym na gniew rodziny, podejrzenia o utratę rozumu i banicję. Pomagając swojej koleżance Cesi w przygotowaniu się do ostatniej drogi, poznaje banitę Edwarda Snaitha, o którym w mieście krążą straszne plotki. Nie przeszkadza to Joannie pokochać tego człowieka pierwszą i niewinną miłością. Gdy Cesia umiera, a przed Joanną otwiera się przepaść powrotu do znienawidzonego domu, dziewczyna decyduje się na szalony krok, którego, była tego pewna, rodzina nigdy jej nie wybaczy. Czy znajdzie szczęście u boku mężczyzny, który jej nie kochał? Czy zdoła dobrze przeżyć ten rok życia, który jej pozostał? Joanna nie wiedziała, jednak po raz pierwszy od 30 lat zaczęła czuć, że naprawdę żyje...

         Zdecydowałam się przeczytać tę książkę z powodu rekomendacji mojej przyjaciółki. Kiedy dowiedziała się, że czytam „Anię z Zielonego Wzgórza”, stwierdziła, że nie lubi pisarstwa Lucy Maud Montgomery i że jedynie „Błękitny Zamek” przypadł jej do gustu i utrwalił się na stałe w pamięci. Zaciekawiło mnie to i podjęłam decyzję o sprawdzeniu tych rewelacji. W słuszności mojej decyzji przekonała mnie inna koleżanka, która powiedziała mi, że jest to jej ulubiona książka z dzieciństwa. Pomyślałam sobie wtedy: „Dwie pozytywne opinie, dlaczego by więc tego nie sprawdzić?”.
       Tak też się stało. Właśnie przeczytałam „Błękitny Zamek” ale mam mieszane uczucia. Faktycznie nie jest to typowy przykład pisarstwa Montgomery. Nie opowiada ona o dziecku, nie jest to powieść obyczajowa. Ja nazwałabym ją romansem. Taki typ powieści wydaje się być nowy dla tej autorki, choć nie znam wiele jej książek. Moja wiedza składa się głównie z Emilki Starr ze Srebrnego Nowiu i Ani Shirley z Zielonego Wzgórza. Obie powieści, które przytoczyłam mają wspólny mianownik. Jest to dziecko, niezwykłe, lubiące pisać i czytać i żyjące w świecie fantazji. Z bohaterką "Błękitnego Zamku" łączy je jedynie to, że  i ona ukrywa się w świecie swoich fantazji, które pomagają przetrwać jej najgorsze chwile zwątpienia. Obie dziewczynki poznajemy w wieku dziecięcym, po czym towarzyszymy im przez cały okres dojrzewania, do dorosłości. Natomiast „Błękitny Zamek” mówi o starej pannie, 29 letniej Joannie Stirling, zahukanej przez rodzinę i nie potrafiącej postawić na swoim, która w nieoczekiwanym dla niej momencie poznaje miłość swojego życia.
        Widzę w tej książce element sensacji i naiwność spojrzenia. Jakby autorka na siłę chciała zainteresować czytelnika, więc wymyśliła prostą historię, upstrzoną kilkoma sensacyjnymi wątkami, których zakończenie łatwo przewidzieć. Mimo to jest to książka przyjemna, prosta i miła. Dobrze się ją czyta, ale nie przedstawia sobą większych wartości. Niczego nie uczy, tak jak w przypadku cyklów o Emilce i Ani, nie niesie żadnych głębszych przesłań, może tylko to, że na miłość nigdy nie jest za późno i trzeba zawsze iść za głosem serca. Ale może zbyt to wszystko naciągam. Raczej patrzę na opowieść o Joannie przez pryzmat zwykłego romansu.

      Nie czuję się na siłach, aby oceniać tak znaną autorkę, jednak pozwolę sobie wyrazić kilka słów o tym romansie. Wydaje mi się, że autorka „Błękitnego Zamku” najlepiej się czuła w przestrzeni obyczajowej, w krainie fantazji i marzeń, w którą mogła wyposażyć swoje bohaterki. Potrafi pisać ciekawie o dzieciach, jednak nie potrafiła mnie zainteresować swoimi dorosłymi bohaterami. Nawet Joanna Stirling była jakby wyjęta z prawdziwego życia. Nie potrafiąca bronić swojego zdania nawet w błahych sprawach, nagle całkowicie zmienia swoje życie, bo dowiaduje się, że został jej rok życia. Oczywiście musiało to być coś niezwykłego, coś co zachęciłoby  nie tylko Joannę do zerwania ze swoim dotychczasowym życiem i bojaźnią życia, ale i co zatrzymałoby ciekawość czytelnika przy powieści. Musiała więc autorka wymyślić jakiś ekscytujący zwrot akcji i padło na śmiertelną chorobę. W oświadczynach Joanny wobec Edwarda Snaitha również widzę tej sensacyjny wątek, ten zwrot akcji, który by zwiększył zainteresowanie czytelnika. Następny zwrot akcji był jeszcze bardziej naiwny, gdyż bucik Joanny uwiązł między torami i tylko szybka reakcja Edwarda uratowała Joannę od śmierci. Późniejsze nieporozumienie między dwojgiem małżonków, które wniknęło z braku szczerej rozmowy i zwykłych domysłach po owym wstrząsającym wydarzeniu, przypomina mi bardzo akcję często spotykaną w książkach typu Harlequin. Tam zawsze autorzy wrzucają swoich bohaterów w lawinę nieporozumień, aby rozdzielić na chwilę kochanków, wzruszyć czytelnika i wycisnąć z jego oczu kilka łez. Po czym pozwala się parze wrócić do siebie, po czym następują wyjaśnienia wśród szlochów i wyznanie miłości. Wszystkie te Harlequinowe cechy widzę właśnie w „Błękitnym Zamku”. Jednakże zawsze lubiłam te proste romansidła, dlatego też romans Montgomery przeczytałam w ciągu jednego dnia i uważam, że całkiem miło spędziłam czas. Jednak większych walorów nie widzę w tej powieści. Przypomina mi też ona historie, które Lucy Maud Montgomery kazała pisać Ani Shirley i jej koleżankom w okresie istnienia klubu, który dziewczęta założyły w młodości. Tam roiło się od historii pełnych grozy, a główne bohaterki i bohaterzy zawsze umierali, aby nadać dramatyczny ton dziecinnym opowieściom. Podobne dzieło stworzyła sama Montgomery. Może chciała spróbować czegoś innego? A może od dawna marzyła o tym, aby napisać romans… Tego już się nie dowiem. Nie jestem też specjalnie zainteresowana szukaniem motywów, którymi kierowała się pisarka, kiedy siedziała nad „Błękitnym Zamkiem”, próbując uwikłać swoją bohaterkę we wzruszające sytuacje. Ważne jest, że powieść dobrze się czyta i można z nią spędzić miłe chwile. Zapewne jej bohaterowie szybko ulecą z naszej pamięci, jednak bez obaw mogę polecić tę pozycję wszystkim, którzy nie szukają ambitnej literatury, tylko dobrego sposobu na miłe spędzenie popołudnia.

środa, 3 kwietnia 2013

Wspomnienia z Wielkanocy


      Święta wielkanocne minęły, a ja chcę zatrzymać ten piękny czas jak najdłużej. I choć nie przeżywam tego okresu tak jak dawniej, gdy byłam dzieckiem, to jednak uważam Wielkanoc za wspaniały i radosny czas. W lodówce wciąż czeka pełno jedzenia, w mieszkaniu porozstawiane czekoladowe zajączki przypominają, że okres wielkanocny jeszcze się nie skończył, a w głowie krążą piękne wspomnienia z dzieciństwa.

      Miałam naprawdę wspaniałe dzieciństwo. Pomijając panującą w domu biedę i utratę jednego z rodziców w wieku 4 lat, czy dzielenie pokoju w dwoma starszymi braćmi z władczymi zapędami, to szczerze muszę przyznać, że nasza mama robiła wszystko, żeby nam się dobrze żyło i żebyśmy mieli miłe wspomnienia. Pomagała jej w tym rodzina i właśnie to jest najpiękniejsze z tamtych dawnych czasów- ta radość życia pomimo problemów, z którymi każdy się borykał. Zajmowanie się dziećmi i jednocześnie wykradanie czasu dla siebie. Moja mama wielokrotnie wspominała tamte czasy, które przeminęły; ja sama po części w nich uczestniczyłam, więc wiem, że to, o czym mama mówi, jest prawdą. I podobają mi się jej wspomnienia. Podobało mi się to, że jadąc z trójką dzieci w rodzinne strony, zawsze miała się u kogo zatrzymać na noc i zawsze miała z kim pogadać, bo w tamtych latach dbano o więzy i całymi rodzinami,  razem z sąsiadami, ludzie spotykali się przy jednym stole i rozmawiali godzinami, przesiadując w kuchni, czy przy wspólnej pracy. Telewizor był dobrem luksusowym (i to czarno-białym), ale ludziom wychodziło to tylko na dobre, bo telewizor nie odrywał od tego co ważne. Dzieciaki kręciły się pomiędzy dorosłymi, a dorośli rozmawiali z nimi jak równy z równym. Sama pamiętam bardzo dobrze jeden taki wypad do jakiejś dalszej ciotki z  linii mamy, gdzie był telewizor, ale nam, dzieciakom wcale nie chciało się przed nim siedzieć, tyle było ciekawszych rzeczy do roboty w ciągu dnia. A wieczorami przesiadywaliśmy wszyscy razem w kuchni i gawędziliśmy do 1, 2 w nocy. Pamiętam dobrze tę atmosferę miłości, radości i przyjaźni, jaka nas otaczała. A to wszystko dzięki dorosłym.

      W tamtych czasach, 20 lat temu, wszystko wydawało się bogatsze, piękniejsze. Nie było pieniędzy, a jednak dokoła pełno było radości, która rozdawano za darmo. Nie brakowało też pomysłów, aby sprawić, by życie stało się weselsze. I zawsze znalazł się czas dla dzieci. Dzieci były skarbem, więc o nie dbano. Dbano też o ich rozrywki i wszystkim dawało to szczęście, mimo że ludzie nie mieli takich środków jak obecnie, aby sprawić dzieciom radość. Nie było pieniędzy, aby zatrudnić Gwiazdora- zawsze znalazł się pomocny wujek, który przebierał się w wypożyczony gdzieś strój. Zawsze też znalazły się jakieś słodkości dla dzieciaków, które cieszyły bardziej niż obecne, drogie prezenty i te chwile głęboko zapadały w pamięć. Do dziś pamiętam, jak przyszedł do nas Gwiazdor z wielkim workiem na plecach i kazał mi odmówić modlitwę, aby mogła dostać swój prezent. Pamiętam jak się go bałam i rózgi, którą trzymał w drugiej ręce. I pamiętam radość, jaka mnie ogarniała, gdy dostawałam nareszcie swój upragniony prezent. Pamiętam też, jak mój starszy brat rozpoznał owego „Gwiazdora” po obuwiu i ile było z tego śmiechu. Pamiętam jak na Mikołaja dostałam upragnioną lalkę a’la Barbie i zamiast się nią bawić, to cały czas przesiadywałam z braćmi i bawiłam się ich nowymi koparkami. W mojej pamięci pozostały cenne wspomnienia tych ulotnych chwil, kiedy mama wracała od rodziny i przywoziła nam prezenty od ciotek i babci. I choć były to tylko słodycze, w tamtych czasach były niemal niespotykane na wsiach, więc  cieszyły bardziej, niż teraz może ucieszyć dziecko rower czy laptop. A to dlatego, że wiązało się to z miłością i z tym, że były to rzeczy bardzo rzadkie, które otrzymywaliśmy tylko na święta. Mam jedno miłe wspomnienie o moich chrzestnym, który niestety już nie żyje. Pamiętam otrzymane od niego na Gwiazdkę śmietankowe draże. Wiążę go zawsze z tym wspomnieniem, bo były to najsmaczniejsze draże świata i żadne, nawet najdroższe słodycze nie mogą się równać z tamtymi, które dostałam wiele lat temu od chrzestnego.

      Ale najciekawsze wspomnienia, najbardziej radosne, wiążę właśnie z Wielkanocą. Te rodzinne zebrania, to całe wspólne gotowanie, przygotowywanie stołów i ozdób. Pamiętam jak w Wielki Piątek budzono nas chłostając (oczywiście lekko J ) bose stopy gałęziami brzózek. I choć trochę bolało, to jednak było później mnóstwo niepohamowanego śmiechu z tego. Obecnie tej tradycji już się tak nie kultywuje, a szkoda, bo nadawało to niepowtarzalny klimat tym świątecznym dniom.  

      Najlepsze momenty przygotowań do Wielkanocy to oczywiście przygotowywanie koszyczków na prezenty i malowanie pisanek. Kto nie zrobił koszyczka, ten nie mógł dostać prezentu, bo oczywiście zajączek nie wiedziałby, gdzie ten prezent zostawić. Kleiliśmy wiec zapamiętale nasze koszyczki z papieru, ciesząc się na samą myśl o upragnionych prezentach. Pisanki natomiast robiliśmy wszyscy razem. Dorośli zostawiali na stole ugotowane jajka, a dzieci miały za zadanie je udekorować czym kto miał ochotę. Siedzieliśmy więc w skupieniu przy jednym stole, podpatrując jeden drugiego i ściągając nawzajem od siebie pomysły. Potem przychodzili dorośli i oglądali nasze pisankowe popisy i chwalili naszą zręczność i pomysłowość. Ja zawsze najwięcej pochwał zdobywałam, bo umiałam malować i zawsze wkładałam w tę pracę całe serce. Obecnie nic już z tego nie zostało, bo mamy gotowe farbki do pisanek lub naklejki i odbiera się tym samym całą frajdę dzieciakom, a także możliwość wykazania się talentem i pomysłowością. Jednak ja mam swoje cenne wspomnienia i cieszę się, że żyłam w czasach, kiedy pieniędzy było mało, a radości mnóstwo. Wszystko zależało od tego, co się samemu wymyśli, a rodzice dbali o wychowanie i rozwój swoich dzieci, dając im tyle radosnych chwil, ile mogli. Mimo że pracy przed świętami było dużo, to każdy miał swój wkład w wyjątkową atmosferę świąt. Gdy kobiety pracowały w kuchni, mężczyźni zajmowali się dzieciakami, wynajdując im coraz to nowsze zabawy, które były jednocześnie pomaganiem w przygotowaniu świąt. Przygotowywaliśmy więc koszyk do święconki. Stroiliśmy stoły, ozdabialiśmy babki. A wszystko to wśród śmiechu i wesołych rozmów.

      Ze święconką szło się całymi rodzinami, bo dzieci chętnie szły do kościoła na te kilka chwil, gdzie można było spotkać kolegów i koleżanki i chichotać z nimi za plecami rodziców, a  w drodze powrotnej można było coś podkraść z koszyczka i zjeść. Podczas takiej wspólnej wyprawy do Kościoła towarzyszyły nam zabawy, śmiech i radość i nawet jeśli wynikła jakaś kłótnia pomiędzy dzieciakami, to szybko się kończyła, bo wśród ogólnego nastroju radości żadna kłótnia nie mogła trwać długo.

      Ale najlepsze moje wspomnienie z dzieciństwa związane z Wielkanocą to oczywiście Niedziela Wielkanocna i prezenty. Była to moja największa radość a oczekiwanie na ten dzień było czymś wyjątkowym. Kiedy budziłam się rano, od razu opanowywała mnie myśl, że gdzieś tam czeka na mnie prezent. Bo na prezent trzeba było sobie jeszcze zasłużyć. Mianowicie odszukać go. I to była największa radość- to szukanie prezentów. Żadne z dzieci nie chciało wtedy długo spać, bo przecież trzeba było znaleźć swój prezent pośród wszystkich tych kryjówek w wiejskim domostwie. Uwielbiałam szukać prezentów. Ten dreszczyk emocji jaki mnie wtedy ogarniał, jest nie do opisania. Mój brat też to lubił, dodatkowo nie szczycił się zbyt wielkim taktem. Pamiętam jeden taki cudowny niedzielny wielkanocny dzień, spędzany na wsi, kiedy obudził mnie mój brat mówiąc: „Andziul, Twój prezent jest w szafce w kuchni” i pobiegł szukać swojego. Cudownie, prawda? Sam był zawsze wielkim odkrywcą, ale innym nie pozwalał się tak poczuć. Wybaczyłam mu to zepsucie mi zabawy, ale pamiętam mu to do dziś :) Oczywiście ciotki i wujkowie wiedzieli, że z niego mały Krzysztof Kolumb i bardzo dobrze ukryli jego prezent, tak że dobrą godzinę szukał. A muszę Wam powiedzieć, że mój brat jest znakomitym poszukiwaczem. Okazało się, że jego prezent schowano w stodole, pod wiadrem, częściowo przysypanym słomą. Wprawdzie zajęło mu to godzinę, ale mały zdobywca nieznanych lądów znalazł swój prezent i długo jeszcze obnosił się ze swoim sukcesem, nie zważając w ogóle na moje wymówki, że zabrał mi radość szukania. Powiedział tylko, że mogłam wcześniej się obudzić :)

      Poniedziałek Wielkanocny pełen był radości, śmiechu, nerwów i łez, zależnie od tego, czy dziewczyna życzyła sobie mokrego poniedziałku, czy wolała suchą stopą przejść przez ten ciężki dzień. Ja należałam do tej drugiej kategorii, w związku z czym krzyknęłam „Jak mnie oblejecie, to powiem mamie!” . A że wszystkie dzieciaki bali się gniewu mojej mamy, więc miałam spokój i mogłam do woli biegać po podwórku i zaśmiewać się z mokrych kuzynek :)

      Te piękne wspomnienia zawdzięczam mojej kochanej mamie i rodzinie. Gdyby nie oni, ich starania, nie miałabym tego wszystkiego. Minęło 20 lat a ja to wszystko noszę w sercu, a moje wspomnienia nie są w ogóle zatarte. Obecnie moje święta wielkanocne polegają na pracy w kuchni a potem na jedzeniu więcej niż powinnam i siedzeniu przed telewizorem. Wiem, że z perspektywy dziecka wszystko wygląda inaczej, bardziej kolorowo, ale ja wiem, że w dzisiejszych czasach dzieci nie będą mogły zdobyć takich wspomnień, bo nikt nie dba o to tak, jak kiedyś. Teraz da się dziecku jakiś prezent i na tym kończy się rola rodziny. Wszyscy zapominają się z tym dzieckiem bawić, choćby otrzymaną w prezencie zabawką, a nic tak dziecka nie cieszy, jak możliwość zabawy, a nie otrzymania zabawki. Po co dziecku zabawka, którą nie będzie się bawiło, bo nie będzie miało z kim? Tęsknię za tamtymi dawnymi czasami, tymi prawdziwymi spotkaniami rodzinnymi, gdzie spędzało się czas naprawdę razem, a nie obok siebie. Tęsknię za tym wspólnym zaangażowaniem w przygotowanie świąt, za świetnymi pomysłami, za wspólnym spędzaniem czasu i wielogodzinnymi rozmowami. Czy to kiedyś wróci? Obawiam się że nie. Zbyt zmieniła się mentalność ludzi w tym dziwnym kapitalistycznym świecie. Na szczęście mam swoje wspomnienia, których nikt mi nie zabierze i mam nadzieję, że jeśli będę miała kiedyś dzieci, to dam im takie wspaniałe wspomnienia, jakimi obdarzyła mnie moja mama i moja kochana rodzina :)