czwartek, 27 grudnia 2012

Book czy e-book

   
     Książka papierowa czy e-book? Oto jest pytanie. Obie koncepcje kuszą swoimi plusami, obie mają sporo do zaoferowania. Co zatem wybrać? Przyjrzyjmy się bliżej aspektom obu koncepcji.
     Książka elektroniczna jest tańsza (czasem nawet darmowa, jeśli ściągamy ze strony chomikuj lub podobnych lub pożyczamy od znajomych), łatwiej dostępna, a co najważniejsze- lżejsza: zaledwie kilka MB zamiast kilkuset gramów. Na jednym dysku możemy przechowywać niezliczoną ilość książek, kopiować i pożyczać znajomym i nieznajomym i to bez obaw, że książka wróci do nas bez kartek, rozklejona, podarta. Nie musimy drżeć ze strachu, że nigdy do nas nie wróci, bo osoba której zaufaliśmy w swojej niefrasobliwości po prostu ją zagubiła. A to wszystko dlatego, że pożyczamy plik czyli kopię książki i obdarowany może z nią zrobić, co zechce, bo my wcale nie oczekujemy zwrotu pliku.
    Przy e-bookach nie potrzebujemy też kupować półek na naszą sporą kolekcję książek, unikamy więc zagracania naszych niewielkich mieszkań. A w obawie przed utratą danych z komputera wystarczy przenieść cenne dzieła na płytę, dodatkowy dysk, przenośną pamięć i porobić kopie, po czym spać spokojnie, nie martwiąc się o przyszłość naszych plików.
    Często e-booki pojawiają się szybciej niż tradycyjne książki, możemy więc być dzięki nim bardziej na bieżąco, a gdy jesteśmy poliglotami, wystarczy kupić zagraniczny e-book w oryginale i nie czekać na polski przekład, który na pewno pojawi się z opóźnieniem. Dodatkowo naszego e-booka możemy czytać wszędzie tam, gdzie mamy dostęp do komputera, np. w pracy. Gdy w pracy spędzamy większą część dnia przed komputerem, możemy lekko nagiąć swoje obowiązki i czytać książkę w godzinach największej nudy lub gdy czujemy się przepracowani. A gdy do pokoju wejdzie szef, zastanie nas przy ciężkiej, wytężonej pracy. Dużo łatwiej bowiem przeczytać książkę elektroniczną niż papierową za plecami szefostwa. Bo w komputerze wystarczy jedno kliknięcie i na pulpicie pozostają tylko aplikacje służbowe. A gdy trzymamy na kolanach pod biurkiem tom jakiegoś fascynującego tytułu, to gdy wejdzie szef a my nagle poderwiemy się na krześle, to może wyniknąć z tego tylko jakaś kabała.  Albo ze strachu przed przyłapaniem za mocno zamkniemy książkę i wyda ona odgłos zamykanej książki, który nawet w dobie komputeryzacji jest dobrze rozpoznawalny i  zabrzmi w uchu szefa jak odgłos zamykanej książki. Albo usłyszy szelest zamykanych stron, co jednoznacznie odbierze jako szelest zamykanych stron. Albo też usłyszy odgłos otwieranego biurka i zastanie nas w popłochu coś chowających lub po prostu zwyczajnie zobaczy książkę, która spadnie nam z kolan na podłogę, tuż obok jego stóp, odzianych w lakierki. Do tego wszystko to odbędzie się przy akompaniamencie mimiki lisa złapanego w pułapkę. Natomiast gdy spokojnym kliknięciem pilnego pracownika zamkniemy e-booka i spojrzymy niewinnymi oczami na naszego szefa, bądźcie pewni, że wszystko się Wam upiecze. Nie radzę jednak czytać e-booków w pracy, jeśli wiemy, że szef lub jego informatycy mają podgląd na nasze komputery. Wtedy nawet niewinna mina nowonarodzonego dziecka nie pomoże nam wytłumaczyć, że książka to nie książka tylko zbiór najnowszych przepisów prawnych, które studiujemy dla podwyższenia swoich kompetencji.
Jedynie w szkole lub na studiach, podczas nudnego wykładu, polecam zanurzyć się raczej w strony papierowej książki, która będzie wyglądać bardziej niewinnie w stosie szpargałów, którymi się obrzucimy, niż gdybyśmy rozłożyli na ławce laptopa lub siedzieli z oczami wlepionymi w telefon komórkowy.
Za e-bookami przemawia też wielość czytników, na których możemy odczytać tekst. A gdy jesteśmy przy końcu jednej książki, a przed nami długa podróż, to nie musimy się martwić, że za chwilę pozostanie nam tylko drzemka umilająca podróż jako alternatywa do bezmyślnego gapienia się na współpasażerów, bo akurat nie było w naszym bagażu miejsca na tachanie dwóch książek ani tym bardziej zabrakło sił na mordowanie się z ciężkimi walizami. A że nie każdy lubi rozpoczynać drugą książkę bez ukończenia poprzedniej- to e-book jest odpowiedzią na potrzeby takich podróżujących osób, które lubią czytać pomiędzy pokonywaniem kolejnych kilometrów. Wystarczy wgrać kilka tytułów na nasz czytnik e-booków, laptop, komórkę i wio! Nawet do Australii!
    W mnogości plusów jest jednak jeden minus, który dyskwalifikuje e-booka w moich oczach i jest to właśnie jej postać elektroniczna. Bo to oznacza nic innego jak konieczność odczytu na czytniku elektronicznym. To co dla jednych jest plusem, dla innych może być minusem nie do przeskoczenia. Na przykład dla takich osób jak ja. Siedzących przez 8 godzin przed komputerem. Męczących swoje oczy przez patrzenie na monitor przez pół dnia bez przerwy. Męczących się w pozycji siedzącej przez połowę swojego życia. Ostatnie czego potrzebuję po pracy to dodatkowa dawka promieniowania niszczącego moje oczy. Ostatnie czego chcę to siedzieć kolejne godziny i "relaksować się" przy domowym komputerze, pogłębiając problemy z kręgosłupem. Owszem, w domu mam laptopa i mogę się położyć wygodnie na kanapie, jednak konieczności wpatrywania się w szkodliwe promieniowanie monitora jest nie do przeskoczenia. Być może są czytniki, które są tak skonstruowane, że do minimum zniwelowano w nich szkodliwe działanie na oczy, ale zapewne są drogie i nie dostępne dla każdego. A nie ukrywajmy że kryzys toczy w obecnych czasach zbyt wiele rodzin. Dodatkowo moje oczy nie mogą znieść przesuwania ekranu. A czytając e-booka na komputerze trzeba przewijać tekst, aby dostać się do kolejnej strony. Moje oczy strasznie się przy tym męczą i już po kilku stronach czuję, że oczy mi łzawią, a głowa zaczyna nieprzyzwoicie boleć. Nie jestem w stanie wytrzymać w takich warunkach dłużej niż godzinę. A kto to widział czytać fascynującą książkę po godzinę dziennie, gdy ma się ochotę wchłonąć ją całą od razu?

     Dlatego moim faworytem jest wciąż tradycyjna książka papierowa. Być może to oznaka zbliżającego się wieku starczego, a może mała życiowa elastyczność, a może jeszcze bariera technologiczna, której ludzie w moim wieku nie potrafią przekroczyć? Wszystko to bardzo możliwe. Ale ja się tym nie przejmuję. Dla mnie najważniejsze jest to, aby odczuwać przyjemność podczas czytania. Temu właśnie mają służyć książki, zaraz obok funkcji naukowej i informacyjnej. A jak tu odczuwać przyjemność gdy oczy wypływają razem ze łzami, a głowa boli jak podczas kaca? Poza tym ja kocham położyć się z książką na tapczanie, podłożyć sobie kilka poduszek pod głowę, zmieniać co chwilę pozycję, słuchać szelestu przewracanych kartek, nawet wolę upaprać książkę od jedzenia niż męczyć się z bólem głowy. No i uwielbiam czytać! Nawet do rana, gdy akurat następnego dnia mam wolne. Ileż to razy przesiedziałam w wakacje nad książką do czwartej rano, gdy zaczęło świtać i ptaki budziły się do życia? Wspominam te czasy naprawdę bardzo miło i po prostu nie wyobrażam sobie aby miejsce papierowej książki weszła technologia wypalająca oczy. Już i tak współczesne życie zmusza nas do korzystania z nowoczesnej technologii na każdym kroku, coraz szybciej sięgamy po okulary. Nie chcę przyspieszać tego procesu. No i nie marnuję prądu czytając papierową książkę. Korzystam tylko ze światła, a przy e-booku musiałabym również czerpać prąd dodatkowo na mój czytnik. Bo czytać po ciemku w bladym świetle monitora to sobie nie wyobrażam. Szybko dorobiłabym się musztardówek na nosie :)
    I nawet jeśli muszę targać ze sobą ciężkie książki, nawet jeśli nie mogę przynieść fascynującego tytułu do pracy, nawet jeśli muszę dłużej czekać na ukazanie się ciekawego tytułu w księgarni lub bibliotece to ja i tak wybieram książkę w wersji papierowej. Nic jej nie zastąpi. Nic tak ciekawie się nie czyta jak książkę "z krwi i kości" (czyt. papieru i kleju lub nici :)). Można je czytać w dowolnych ilościach nie obawiając się o oczy i bóle w plecach. Można je śmiało wyciągnąć z torby w autobusie pełnym złodziei i nie bać się okradzenia, natomiast nie radziłabym pokazywać w takim towarzystwie jakiejkolwiek elektroniki. Nie dość, że stracimy cenny czytnik, to jeszcze nagrane na nim książki, których kopii nie trzymamy na domowym komputerze przepadną na amen. Nic to, że czasem ktoś zagubi naszą książkę, nieważne że odda ją z plamami po maśle, a co tam, że okładka będzie wygnieciona. Biorąc ją do ręki i pożyczając kolejnym znajomym dopisujecie do niej cenną historię, tworzycie jej duszę, a być może po latach okaże się cennym białym krukiem, za którego ktoś będzie chciał zapłacić tysiące (choć Wy już na pewno z tych pieniędzy nie skorzystacie ;)). Plik komputerowy jest martwy i nigdy nie będzie miał takiej wartości jak papier przechodzący z rąk do rąk.
    Tradycja? Sentyment? Może... Ale ja wolę myśleć o tym jak o zdrowym rozsądku. Szanujcie swoje oczy moi drodzy, bo drugich już nie dostaniecie :)

sobota, 22 grudnia 2012

Wspomnienia niedoszłej pisarki

    
       Jako dziecko Ania chciała zostać modelką, Asia piosenkarką, Jurek strażakiem, a ja chciałam być pisarką....



      "Z drzew już dawno pospadały liście. Chociaż na niebieświeciło słońce, jego promienie nie zdołały ogrzać zmarzniętej ziemi. W nocy temperatura powietrza spadła poniżej zera i choć podniosła się znacznie po wschodzie słońca, ziemia wciąż była pokryta szronem, który nie zdążył stopnieć.Zima zbliżała się wielkimi krokami, zapowiadając swoje przyjście podmuchami zimnego powietrza. Mimo mroźnego wiatru zapowiadał się piękny, słoneczny dzień.Sikorki zdążyły się już obudzić i kręciły się wokół bezlistnych drzew,śpiewając na całe gardziołka, jakby chciały wszystkich zachęcić do wyjścia z domów i rozkoszowania się cudownym porankiem.
Jakby na umówiony znak z jednego z domków jednorodzinnych wypadła dwunastoletnia dziewczynka i rozradowany pies rasy Siberian Husky. Ciszę zakłócił śmiech dziewczynki i szczekanie psa. Sikorki przerażone tym nagłym hałasem natychmiast umilkły i rozleciały się na wszystkie strony. Dziewczynka jak burza rzuciła się w kierunku szopy stojącej w odległości półmetra od domu, a za nią skoczył Husky. Przez chwilę mała była na prowadzeniu lecz zaraz potem doścignął ją jej towarzysz zabawy. Jednak dziewczyna nie dała za wygraną. W chwili, kiedy pies miał przebiec koło niej, zarzuciła mu na grzbiet ręce i przycisnęła go do ziemi.
- Wilku, pozwól mi pierwszej dobiec! – zawołała ze śmiechem, próbując utrzymać przy ziemi wyrywającego się psa. – Już trzeci raz z rzędu chcesz wygrać! Niegrzeczny pies- powiedziała, po czym zwichrzyła mu jego piękne, szare futro, potargała uszy i puściwszy nagle psa, pobiegła w kierunku szopy.
Niedługo jednak mogła się cieszyć przewagą. Kiedy Wilk nareszcie odzyskał swobodę ruchów, skoczył na równe nogi i puścił się w pogońza dziewczynką. Dziewczyna już prawie dotykała drzwi szopy, gdy nagle poczuła szarpnięcie za nogę, które omal nie zwaliło jej na ziemię. Zaskoczona stanęła, spojrzała w dół i ujrzała Wilka wczepionego zębami w nogawkę od spodni i spoglądającego na nią niewinnym spojrzeniem.
Dziewczynka zachichotała i próbowała oswobodzić się z uchwytu psa. Kiedy jednak szarpanie nogą
nie dało żadnego rezultatu, pochyliła się nad niesfornym towarzyszem i śmiejąc się powiedziała:
-Ależ Wilku, tak nie można! Któreś z nas musi dobiec pierwsze…
Ledwie wypowiedziała ostatnie słowo, Siberian Husky puściłjej nogawkę i wbiegł do szopy. Po chwili wrócił, niosąc w zębach piłkęsiatkową. Położył ją przy nogach dziewczynki i skoczył na nią przewracając na plecy i liżąc po twarzy.
-Dobrze, już dobrze, wygrałeś! – zawołała krztusząc się ześmiechu. –Możesz już ze mnie zejść.
Dziewczynka odepchnęła przyjaciela i wstała z grymasem bólu, rozcierając sobie bolące miejsce na plecach.
-Ale następnym razem ja wygram – mruknęła schylając się po piłkę.
Po chwili znów było słychać śmiech dziewczynki, która grała w piłkę ze swoim psem.”


Propozycje tytułów dla mojej powieści :)


       Taki oto „rozdział” napisałam usiadłszy pewnego wieczoru, dnia 20.11.2000 roku. Miałam wtedy 18 lat (a dałabym głowę, że byłam młodsza! Dobrze, że na marginesie pisałam daty...) i głowę pełną pomysłów. Przepisując te słowa, których napisanie zajęło mi pewnie dobrych kilka godzin, zachowałam oryginalną pisownię, chociaż niektóre miejsca aż prosiły się o kosmetyczne zmiany. Np. nogawka od spodni, która błagała mnie o wyrzucenie słowa „od”. No ale nie temu służyło przepisywanie, abym teraz naprawiała swoje myśli sprzed lat. Nie. Chciałam Wam pokazać co stworzył mój umysł dziecka, którym jeszcze wtedy byłam. Kiedy odnalazłam moje rękopisy zrobiło mi się trochę tęskno za tamtymi czasami. Zatęskniłam za tamtą pasją do pisania, kiedy potrafiłam siedzieć całymi godzinami przy wątłym świetle lampki nocnej i przepisywać myśli do zeszytu, wcale nie myśląc o zabawie z koleżankami. Byłam jakimś nietypowym dzieckiem, teraz to widzę. Żeby w wieku nastu lat przedkładać pisanie nad szalone zabawy z przyjaciółką? Ale tak już jest z miłością. Poświęcamy się jej i nawet nie czujemy tego poświęcenia. Czujemy zamiast tego radość. Ja czułam radość tworzenia.
        Nie potrafię inaczej wytłumaczyć tego, że przesiedziałam długie godziny nad książką, a te godziny zmieniły się w miesiące, te zaś w lata. Nie pamiętałam tego, ale teraz wszystko sobie przypominam. Kiedy nauczycielka oddała mi pierwszy zeszyt z pierwszą częścią mojej powieści, odłożyłam prace nad nią na długi czas. Musiał minąć rok zanim wróciłam do historii o Wilku i jego właścicielce. Drugą część pisałam kolejne dwa lata, z przerwami. Gdy skończył się zeszyt, w magiczny sposób skończyła się druga część. I muszęsię pochwalić, że skończyła się nawet w odpowiednim, nieco dramatycznym momencie. Jednak wszystko wydawało się spójne. Jestem z siebie nieco dumna. Powieść nie ukazała we mnie geniuszu pisarskiego, ale przynajmniej miała ręce i nogi i wiedziała, kiedy ma się skończyć, żeby utrzymać ciekawość czytelnika na odpowiednim poziomie, który miał go skłonić do sięgnięcia po część kolejną.Taka była ze mnie mała spryciara.
    



       Napisałam łącznie345 stron (jej, nie pamiętałam też tego, faktu ale drugi zeszyt był w linie i pisałam w nim po dwie swje linijki w jednej linii fabrycznej, aby zmieściło mi się więcej tekstu w 80-stronicowym zeszycie; cóż,zawsze byłam oszczędna… J), a byłam pewna, że moje ręce wytrzymały tylko tyle, aby pokryć drobnymi literkami tylko 160 stron pierwszego zeszytu. Pamięć jest ulotna. Ale zawsze będę pamiętać, ile radości mi sprawiła praca nad pierwszą powieścią.
        Niestety nie pamiętam, dlaczego w ogóle podjęłam prace nad książką po recenzji nauczycielki i dlaczego zrobiłam to dopiero po roku. Myślałam, że moje marzenie, by zostać pisarką, zostało zabite przy pierwszym zeszycie, a tu okazało się, że nie tak łatwo stłamsić we mnie marzenia. A może było tak, że po spotkaniu powieści z kimś mądrzejszym niż ja, czyli z nauczycielką języka polskiego, odłożyłam ukończoną pierwszą część, nie przeczytawszy jej uprzednio, po roku wzowiłam pracę (widocznie wzięłam urlop by przez ten rok znowu zachowywać się jak dziecko, czyli bawić się, bawić się, bawić się ;)) i dopiero po ukończeniu drugiej części stanęłam twarzą w twarz ze swoim wyimaginowanym geniuszem, przedzierając się przez karty własnej powieści? A po dotarciu do połowy książki doszłam do wniosków że nic nie będzie z kariery pisarki?
        W moją pamięć wdziera się też wspomnienie koleżanki ze szkolnej ławy, również przyszłej pisarki (oczywiście również w jej imaginacji). Pamiętam, że najpierw jej dałam do przeczytania to, co napisałam i to, co miało wysławić moje imię na wieki i to ona pierwsza wykazała dezaprobatę na temat przewidywalności akcji w mojej książce. Powiedziała: "Niech zgadnę, teraz będzie to i to..." Wprawdzie pomyliła się nieco w określaniu przyszłości, którą stworzyłam w głowie dla moich bohaterów, niemniej to, że odważyła się na jakiekolwiek snucie planów za mnie, dało mi do zrozumienia, że za bardzo skupiłam się na czerpaniu gotowych wzorów, tak iż można by to nawet określić kopiowaniem pewnego gatunku (ale chociaż nie kopiowałam konkretnej książki i zawsze będę z tego dumna), gdzie określony szereg zdarzeń musiał się pojawić i pojawiał w każdej książce tego typu. Dotarło do mnie, że nie wynalazłam nic nowego, żaden świeży pomysł się nie pojawił w mojej książce, zatem ciężko będzie się przebić przez konkurencję. Całkiem więc możliwe, że to po jej opinii porzuciłam powieść na rok, potem wznowiłam prace, następnie poddałam je ocenie nauczycielki i dopiero po jej słowach ostatecznie porzuciłam myśli o sławie. Upłynęło 12 lat i ciężko umiejscowić w pamięci każdy kawałeczek swojego życia.






         Mimo, że moja samoocena po tamtej sprawie z powieścią nieco się nadwątliła i nie mam już żadnych szczególnych planów co do swojej przyszłości, to jednak cieszę się, że mam takie wspomnienia. Jestem zszokowana własną pracowitością w wieku 18 lat i przede wszystkim cierpliwością. Że też potrafiłam siedzieć tyle godzin, tyle dni nad powieścią… Teraz wiem, że pisanie przez tyle lat jednej książki nie zrobiłoby ze mnie płodnej pisarki, ale i tak patrzę na tę młodą Angelikę z przeszłości z maleńką nutką dumy. Pozostały mi po niej miłe wspomnienia i garść szkiców. Gdy je wczoraj przeglądałam, dojrzałam sporą dozę naiwności wyczuwalną między linijkami. Zabawne to było czytać naiwne zdania 18-letniej dziewczynki marzącej o wielkiej karierze. Ale myślę, że nigdy nie wyrzucę moich szkiców, ot taka miła pamiątka po nastolatce, którą kiedyś byłam.

 
         Przypomniał mi się również jeszcze jeden aspekt mojego dążenia do pisania dla innych. Kiedy byłam jeszcze młodsza niż wtedy, gdy tworzyłam swoja wersję o Białym Kle, wpadłam razem ze swoją koleżanką na pomysł, aby pisać gazetkę. Nie, nie szkolną. Korytarzową :) Nie mogę sobie teraz przypomnieć na ile to był nasz wspólny pomysł, a na ile moją koleżankę zmusiłam do tej zabawy ciągłymi prośbami. Wymyśliłyśmy więc, że stworzymy razem prawdziwą gazetkę. Miała mieć niski nakład, ostatecznie wyszły chyba dwa egzemplarze. Miało to być wydawnictwo periodyczne. Takie były założenia. Jak na nasz wiek bardzo dalekosiężne. Ale właśnie o to chodziło, by odbiorcy raz poznawszy naszą gazetkę, czyli przeczytawszy ze dwa pierwsze numery, będą następnych wyczekiwali wręcz z wypiekami na twarzy. A kto miał być tym odbiorcą? Niewinni sąsiedzi. Działałyśmy jak tajemne stowarzyszenie lub wataha wilków, wybierających najsłabsze ofiary w stadzie. To ja obmyśliłam, aby na siłę uradować kilku samotnie mieszkających sąsiadów, najlepiej kobiety, które według mojego mniemania nie miały zupełnie co robić całymi dniami i tylko czekały na nasz nowoczesny pomysł.

         Przejrzałyśmy więc listę mieszkańców w poszukiwaniu kobiet samotnie występujących na liście, których imiona kojarzyłyby się nam z osobami starszymi. I koniecznie musiały zamieszkiwać kilka pięter między naszymi mieszkaniami, żeby przypadkiem nie skojarzyły nas, sąsiadki, z dawcami szczęścia, przynoszącymi im co jakiś czas gazetkę. Kiedy ofiary zostały już przesiane przez sito naszych wymagań, wybrałyśmy dwie eksperymentalne osoby, mieszkające na tym samym piętrze, aby mogły sobie od czasu do czasu porozmawiać o naszej wspaniałej gazetce i zabrałyśmy się do wytężonej pracy.

       W gazetce znalazło się wszystko: opowiadania, dowcipy, rebusy, kilka faktów z życia sąsiedzkiego, krzyżówki, felietony… Cała masa ciekawych tematów, cierpliwie wymyślanych i kopiowanych dla dwójki wylosowanych szczęśliwców. Nawet wymyśliłyśmy, że krzyżówki będą nosiły ze sobą możliwość wygrania prezentów! Niestety nie pamiętam cóż to miały być za nagrody. Być może kolejny numer gazetki J Pod krzyżówką była napisana krótka instrukcja co trzeba zrobić, by wygrać. Ogólnie chodziło o to, żeby w konkretny dzień zostawić wypełnioną krzyżówkę na wycieraczce pod swoimi drzwiami, a potem czekać na pojawienie się nagrody. Sama gazetka pojawiała się w podobny, tajemniczy sposób. Kładło się ją na wycieraczce, dzwoniło do drzwi i szybko uciekało. Który młody mieszkaniec bloku tak nie robił w przeszłości, z nadzieją zrobienia sąsiadowi psikusa? Tym razem jednak interes był dużo słuszniejszy niż jakieś tam psoty. Tu chodziło o zainteresowanie czymś samotnych starszych ludzi. Tym czymś mogła być tylko i wyłącznie nasza gazetka. Do tej pory nie wiem, w jaki sposób poskładane do kupy myśli dziecięce w kształcie felietonów i innych bzdurek miały sprawić, że życie osób starszych, których nie interesują te same tematy, które mogą interesować dzieci,  nagle nabierze barw… Wtedy jednak byłyśmy przekonane o naszym sukcesie. A właściwie ja byłam przekonana. Bo moja koleżanka w połowie prac się wycofała. Możliwe, że miała przeczucie, iż całe przedsięwzięcie będzie jedną wielką klapą. Ale bardziej wydaje mi się, że to brak cierpliwości nią kierował. Byłyśmy w takim wieku, kiedy trudno jest skupić się na dłużej nad jedną rzeczą, a prac mozolnych unikało się jak ognia.

        Ja jednak trwałam przy naszym postanowieniu. Był to zapewne wstęp do moich późniejszych prób literackich. Pierwsze wydanie gazetki nareszcie powstało. Skromne dwa egzemplarze dumnie spoczywały na moim biurku. Nie pomyślałam wtedy, że niewielkie karteczki zapisane drobnym maczkiem będą trudne do przeczytania dla naszych wyselekcjonowanych odbiorców, czyli ludzi starszych. To się po prostu nie mogło udać. Teraz to widzę jak na dłoni. Starsi ludzie vs małe literki, tematy interesujące starsze osoby vs tematy ciekawe dla dzieci… Ale kto nie próbuje, ten mięczak. Wybrałam się w końcu na polowanie na ofiary. Pod osłoną nocy (na korytarzach zawsze było ciemno), pieszo (aby w razie niebezpieczeństwa, że ktoś mnie zauważy, będę mogła czym prędzej czmychnąć na piętro wyżej lub niżej, w zależności od potrzeb i wyobraźni) udałam się na właściwe piętro. Nie znałam osobiście osób, które wyselekcjonowałam. Nie znałam nawet ich twarzy. Były dla mnie tylko imionami na  liście mieszkańców. Gdyby któreś z nich spotkało mnie na klatce schodowej, nigdy nie dowiedziałabym się, że to właśnie odbiorcy mojej ciężkiej pracy.

       Pora była wieczorna, a więc odpowiednia, aby nikogo nie spotkać. Wszystkie bowiem dzieciaki wiedzą, że dorośli wieczorem nie wychylają nosów poza ściany mieszkania, tylko przesiadują przed telewizorami, aż wreszcie przed nimi usypiają. Mogłam więc czuć się względnie bezpieczna. Jedynym niebezpieczeństwem mógł być jedynie starszy osobnik, który nagle sobie przypomniał, że to co śmierdzi w mieszkaniu to nie wyrzucone od tygodnia śmieci. Ale od tego miałam oczy, żeby takiego staruszka z kubłem na śmieci zobaczyć. Od tego miałam dwoje uszu, aby odpowiednio wcześniej usłyszeć otwierane drzwi. Byłam zabezpieczona od wszelkich grożących mi niebezpieczeństw. Najbardziej zaś bałam się wyjawienia mojej tajemnicy. Chyba bym spłonęła ze wstydu, gdyby ktoś, nawet obcy, dowiedział się, że jestem redaktorem naczelnym wschodzącego pisma. Gdyby zaś o tym dowiedział się mój brat, wyśmiewający się ze wszystkich i wszystkiego, byłabym spalona na zawsze. Nie dałby mi spokoju do samej mej śmierci. Do dzisiaj czasami ze swoim ironicznym uśmieszkiem wspomina, jak na lekcji wychowania w podstawówce wygadałam się, że  mogłabym zostać krytykiem filmowym, bo lubię oglądać filmy (wtedy jeszcze miałam plan B na wypadek, gdyby moja kariera pisarska nie wypaliła). Gdyby się dowiedział o moich planach wydawniczych, równie dobrze mogłabym umrzeć od razu. Dlatego też byłam ostrożniejsza niż mysz polna.

      Zakradłam się na korytarz na piętrze, nadstawiłam uszu i wyjrzałam zza rogu i właściwie mogłabym szepnąć do krótkofalówki „czysto”, gdybym tylko miała partnera. Albo krótkofalówkę. Miejsce akcji było puste, więc rzuciłam do wybranych drzwi, pacnęłam gazetką o wycieraczkę, zadzwoniłam i uciekłam. Ale nie daleko. Tylko za róg. Tam zaczajona, nasłuchiwałam czy drzwi się otworzą. Okazało się, że moja znajomość ludzi dorosłych jest mniejsza niż przypuszczałam. Zamiast siedzieć w domu i czekać na moją gazetkę, oni sobie gdzieś chodzili i nie było ich w domach! Nie pozostało mi więc nic innego jak wrócić do domu i sprawdzić dnia następnego, czy gazetki zostały przygarnięte, czy nadal leżą samotne na wycieraczce. Gdy następnego dnia poszłam sprawdzić jak się rzeczy mają, zobaczyłam że wycieraczki są puste. Ucieszyłam się niezmiernie, bo oznaczało to, że plan się powiódł. Dwie samotne osoby zyskały nowy powód do tego, by żyć.

      W następnej kolejności trzeba było sprawdzić w umówiony dzień, czy znalazł się zwycięzca krzyżówki. Na wszelki wypadek zaglądałam codziennie, przed umówionym dniem, w umówiony dzień i po umówionym dniu. Po kilku dniach po umówionym dniu wreszcie do mojej głowy zaświtała myśl, że jednak nie zostanę redaktorem naczelnym prężnie rozwijającej się korytarzowej gazety. Ot preludium do przyszłych wydarzeń, gdzie będę musiała po raz kolejny zmierzyć się z niepowodzeniami życiowymi.

      Jak widać mam wiele wspomnień związanych z karierą pisarską i ani jednego sukcesu na tym polu. Ale nic to, wspomnienia często są lepsze od rzeczywistości. No i znalazłam następną płaszczyzną, na której mogę „tworzyć”. Kto wie, może z tego wyjdzie choć niewielki sukces? Lub sukcesik :)

wtorek, 18 grudnia 2012

Harlequin

 
      Któż by nie kojarzył tejże serii i tych niewielkich, niemal kieszonkowych wydań? Jasnoniebieskie, fioletowe, białe, niektóre grubsze, inne cieńsze a wszystkie opowiadały o tym samym- miłości. Która z nas w wieku młodzieńczym ich nie czytała? Która z nas nie wzruszała się historiami bohaterek, które w najdziwniejszych okolicznościach swojego życia były zaskakiwane przez miłość?
    Za moich czasów, czyli jakieś 10 lat temu, Harlequiny przeżywały w Polsce czasy świetności. Były popularniejsze niż niejeden bestseller dzisiaj, ponieważ czytali go wszyscy. A raczej każdy rodzaj pań. Od młodziutkich podlotków, poprzez kobiety w kwiecie wieku, z mężami i rodzinami przy boku, na starszych paniach kończąc. Były łatwo dostępne, ponieważ wystarczyło przejść się do kiosku na osiedlu, by nabyć jedną z tych pociesznych książeczek, a nawet w chwili szaleństwa okupić się kilkoma egzemplarzami, jako że ceny ich były niezwykle niskie. Historie, które zawierały, były tak nieskomplikowane jak skład tego taniego, lecz trwałego wydania. Były tak popularne, że łatwo je było znaleźć nawet w bibliotekach osiedlowych, które dbały o zaspokojenie upodobań czytelniczych odwiedzających je ludzi. Kupione lub otrzymane w darze, były pierwszymi książkami, jakie witały mnie po przekroczeniu drzwi mojej biblioteki, a że nie były cenne, stały one praktycznie w korytarzu, nie mogąc się bronić surowym spojrzeniem bibliotekarki przed ewentualną kradzieżą. Można je było przeglądać w spokoju, brać nawet po 10 egzemplarzy, podczas gdy inne książki w bibliotece miały znacznie mniejszy limit wypożyczeń na jednego czytelnika. Nie posiadały kart bibliotecznych, a przy wypożyczaniu nikt nie zapisywał tytułu, podawało się tylko ilość trzymanych w ręku egzemplarzy, tak że można było odnieść nawet swoje własne, trzymane w domu Harlequiny, a te "ukradzione" z biblioteki bez problemu można było zatrzymać na pamiątkę, ponieważ nie były opatrzone pieczęciami. Wystarczyło odnieść właściwą liczbę egzemplarzy, aby mieć spokój sumienia. Tak kwitła wymiana tytułów, a proceder ten był łaskawie przez bibliotekarki pochwalany, jako że rotacja Harlequinów sprzyjała częstym odwiedzinom czytelniczek, z nadzieją myślących o zatopieniu się w całkiem nowych historiach miłosnych.
    

     A o to było naprawdę trudno, ponieważ w Harlequinach tak naprawdę zmieniały sie tylko imiona bohaterów oraz otoczenie. Nawet okładki wydawały się takie same. Przedstawiały piękna kobietę i przystojnego mężczyznę, zawsze odpowiednio umięśnionego i obdarzonego bujnym włosem, trwających w objęciach, z wyrazem zakochania lub nawet pasji malującej sie na ich pięknych twarzach. Natomiast sama historia bazowała na tym samym schemacie, który powodował, że wciąż czytało się tę samą historię w różnych wariantach. Sam schemat natomiast nie był zbyt skomplikowany. Dwoje ludzi spotykało się przypadkiem, najczęściej nie robili na sobie dobrego wrażenia (im gorsze wrażenie, tym więcej namiętności i iskier między nimi, które wreszcie doprowadzają do dzikiego, pełnego pasji seksu), często pojawia się nienawiść, może jakiś sekret ukrywany głęboko przed tą druga osobą, który w późniejszych rozdziałach przyczynia się do rodzielenia pary kochanków, a na końcu para wszystko sobie wyjaśnia i pada sobie ze łzami w oczach w ramiona, a potem oboje biegną do ołtarza. Czasem ów najbardziej sekretny ze wszystkich sekretów zastępuje małe nieporozumienie, urastające do rangi ogromnego przewinienia, który znowu- każe rozdzielić kochającą się parę, aby wreszcie poprowadzić ku ślubnemu kobiercowi. Oczywiście kochankowie szybko przekonują się, że to, co na początku ich od siebie odpychało, zaczyna ich do siebie ciągnąć jak magnes, że napięcie seksualne to tak naprawdę miłość, ale ukrywają ją głęboko, aby nie zrazić i przestraszyć drugiej osoby (najczęściej to kobieta boi się powiedzieć mężczyźnie, że go kocha, w obawie przed jego utratą- a tak naprawdę, gdyby się wcześniej zdradziła ze swoimi uczuciami, uniknęła by późniejszych kłopotów i nieporozumień, bo mężczyzna jej drogi już od dawna czuje do niej to samo) i kiedy już wyjaśnia się nieporozumienie, które wyrasta między nimi jak drzewo na drodze kierowcy, nagle okazuje się jak bardzo się kochają.


     Żeby trochę zmienić historię, czasem autor sprawia, że bohaterowie znali się wcześniej, są po rozwodzie lub spotykali się jakiś czas temu, najlepiej przez bardzo krótki czas, by nie zdążyć się tak naprawdę poznać, może tezżpojawić się dziecko, ukrywane przez lata w sekrecie przez kobietęz różnych powodów, lecz schemat nie ulega zmianie. OSobniki płci przeciwnej poznają się poniwnie, zakochują się w sobie, coś ich rozdziela (jeśli jest skrywane dziecko, z pewnością będzie to owo dziecko), potem odnajdują się w szale nieporozumień i ponownie łączą w parę lub w małżeński związek, tym razem jakimś cudem szczęśliwy.
    Historie powtarzane z uporem maniaka pokochały tysiące polskich kobiet i z radością zaczytywały się miłosnymi powieściami, z których żadna nie przekraczała 160 stron, chhyba że zamiarem autorki było stworzenie dzieła jeszcze większego, jeszcze bardziej genialnego niż zwykły Harlequin, jednak bazując na tym samym schemacie w rezultacie tworząć zwykłego Harlequina z większą liczbą stron i częstszymi konfliktami rodzącymi się między kochankami. Być może tak liczny odbiór tych króciutkich powieści w Polsce był odzwierciedleniem potrzeb kobiet w tamtych czasach? Może się to zdawać dziwne, ale jeszcze 15 lat temu kobiety nie były tak samoświadome, nastawione na własną karierę jak obecnie. Wówczas panował jeszcze typowy model rodziny oparty na pracującym ojcu i matce, wychowującej dzieci i dbającej o dom. Wszystkie dni tych kobiet były takie same i nawet mając kochających mężów, rzadko czuły porywy serca, jako że mężowie nie mieli czasu dla swych małżonek, bo odpoczywali po pracy lub dorabiali, by utrzymać rodzinę. I nagle pojawiły się Harlequiny- książki, które między kartami ukrywały gorące romanse i namiętności, za którymi kobiety w Polsce tęskniły potajemnie. Wychowane na dawnym modelu, kiedy namiętność była dozwolona jedynie w młodym wieku, kiedy poczukiwało się męża, nagle dostały to czego pragnęły- dzikie porywy serca. I choć tylko na papierze, dawały choć złudne wrażenie, że ich życie wykracza poza prowadzenie domu.
     Być może mylę się z moimi interpretacjami, ale wyjaśniam sobie w ten sposób fenomen tych jakże prostych w odbiorze książeczek i to, że obecnie niemal całkowicie zniknęły z kiosków. Jeśli się dobrze poszuka, to znajdzie się nowe historie miłosne, jednak ich czytelnictwo prawie umarło. Ja sama mogłabym się powstydzić tego, że jako młoda dziewoja zaczytywałam się romansidłami, jednak nie mam zwyczaju wstydzić się tego, że czytam książki, nawet jeśli są to romanse. A moja teoria na temat gospodyń domowych i pracujących kobiet z przeszłości wyjaśnia znikncięcie Harlequinów. Otóż kobiety coraz częściej wiedzą czego chcą i prawdziwego romansu nie muszą już szukać w książkach, wystarczy wyjść na ulicę. Nie muszą się już wstydzić swoich potrzeb seksualnych. W tych czasach nie są już tak potępiane za seks pozamałżeński jak jeszcze 15-10 lat temu.
     A co też mi przyszło do głowy, żeby wspominać o Harlequinach? Otóż koleżanka, wiedząc o moim zamiłowaniu do książek wszelkiej maści zaproponowała mi, że przywiezie mi zalegające u jej mamy Harlequiny. Zgodziłam się bez wahania, bo wciąż mam sentyment do tych książek a i lubię sobie poczytać o nieprawdopodbnych romansach rodem z Harlequina, mimo że jestem świadoma swoich potrzeb a i mąż ma dla mnie czas i spędzamy wiele godzin razem. Nie pogardzę jednak nigdy możliwością przeniesienia się w niemożliwy, wymyślony świat, także przyjęłam propozycję z radością. Książki, mimo że kupione dobrych kilkanaście lat temu zachowały się w przyzwoitym stanie, bo Harlequin to bardzo trwała książka i dobrze wydana, choć można ją było kupić za małe pieniądze. Nie wiem kiedy będę mieć czas aby zanurzyć się w dziki romans z książki, ale na pewno kiedyś wygospodaruję czas na tę wciąż dającą mi przyjemność aktywność umysłową.

      A teraz lekkie odstępstwo od tematu. Oto moje pudło na książki:




     Mój ukochany mąż, nieczytający osobnik, projektując umeblowanie mieszkania, ktore w przyszłości miało być nasze, zapomniał o mojej wielkiej miłości do książek i nie zrobił mi na nie żadnej półki. Nie mam mu tego za złe, bo zanim natrafiłam na ciucholand sprzedający książki angielskie, nie miałam w domu więcej niż trzy książki, a wszystkie one pochodziły z darów. Jednak od momentu jak zawędrowałam jakieś półtora roku temu do wspomnianego second-handu, moja kolekcja książek powiększyła się znacznie i powstał problem, gdzie je umieścić. I tak oto w Tesco zobaczyłam to oto śliczne pudło. Było idealne: klasyczna biel i czerń pasująca do każdego wnętrza, było zrobione z materiału, a nie jakiegoś tam kartonu. Odznaczało się więc większą trwałością. Od razu wiedziałam, że to jest właśnie to, czego szukałam. Było na tyle eleganckie, że nie musiałam go chować po kątach przed wzrokiem ludzkim. Zamierzałam się wręcz nim chwalić i postawić gdzieś na widoku, jako że i tak w szafach nie było już miejsca na tak wielki karton. Wprawdzie kilka książek się nie zmieściło, ale już planuję kupno podobnego kartonu.



Moje piękne pudło i leżące w nim elegancko książki. Na samym wierzchu najnowsza zdobycz :) Naprawdę nie wiem kiedy znajdę czas na przeczytanie ich wszystkich, a z każdej wizyty w ciucholandzie przynoszę kolejne, którym nie potrafiłam się oprzeć :)

sobota, 15 grudnia 2012

Wielki powrót czekoladoholiczki

    Jakiś czas temu na blogu przyznałam, że jestem uzależniona od czekolady i wszelkiego rodzaju słodyczy. Kiedyś, jako małe dziecko nie gardziłam też cukrem, podbieranym łyżkami z cukiernicy. Cóż, takie to czasy były, że pieniędzy nie było i słodyczy nie było. Przez swoją miłość przytyłam 10 kilogramów i postanowiłam wziąć się za siebie. Walka z nałogiem rozpoczęła się gdzieś w maju i wtedy też pisałam z radością, że moje starania zaczynają przynosić skutki. Chwaliłam się, że zaczynam z prawie obojętnością mijać półki sklepowe uginające się od słodyczy. Wytrzymałam 2 miesiące. Potem, nie wiedzieć czemu, postanowiłam sobie kupić coś słodkiego. Miał to być jednorazowy wyskok. Skończyło się na tym, że zaczęłam jeść jeszcze więcej słodyczy niż przed terapią. Doszło do tego, że przyłapałam się na tym, iż codziennie spożywam przynajmniej czekoladę. Co się nasłuchałam od męża to moje :)
     Otóż przestałam się kontrolować, aż wreszcie mój organizm powiedział stop! Nagle zaczęło mi być niedobrze, czułam ból żołądka i było mi z tym bardzo źle. Mogło to być spowodowane czymkolwiek. Może się zatrułam, może zjadłam coś ciężkostrawnego i mój żołądek zaprotestował. Ale ja postawiłam na słodycze. Zanim zaczął się ból żołądka to przez ponad pół miesiąca żywiłam się słodyczami. Byłoby to całkiem możliwe, że organizm się przegrzał. Jako, że i tak nie mogłam niemal nic jeść, postanowiłam jeszcze raz spróbować stanąć twarzą w twarz z moim nałogiem. Wtedy, gdy rozpoczęłam terapię kilka miesięcy temu, chodziło o kilogramy i dobre samopoczucie, teraz stawka była dużo wyższa: zdrowie. Nie chciałam dopuścić, by chwilowe niedomaganie organizmu przerodziło się w jakąś poważną chorobę. Już dość ich się czai w moim organizmie. Na pomoc przyszła mi moja nazwijmy to "niestrawność". Kiedyś powiedziano mi, że najgorsze w rzucaniu słodyczy są pierwsze trzy dni. Ja przez pierwsze trzy dni po spożyciu nawet jednego ciastka z czekoladą nie mogłam zjeść, żebyć nie czuć się paskudnie przez resztę dnia. Nie było więc trudno porzucić słodycze, kiedy się nie mogło nic jeść. Przestraszyłam się nie na żarty. Po prostu zaczęłam się bać słodyczy. Nie chciałam zachorować na cukrzycę, ani nawet na wrzody żołądka. Pomogło mi to przetrwać najgorszy czas pierwszego tygodnia odwyku i chociaż zmarnowane miałam dni, bo ciągle czułam się paskudnie, to jednak może coś dobrego na przyszłość z tego wyjdzie. Teraz, po tygodniu rewelacji, kiedy czuję się w miarę dobrze, jest mi nieco trudniej nie myśleć o słodyczach. Zwłaszcza z rana i pod wieczór. Pomaga mi jeszcze to, że od 5 dni nie byłam w pracy, bo przebywałam na szkoleniu. A gdy wykonuje się żmudną pracę, to bardzo często myśli się o przekąskach. I nie ważne ile by tej pracy nie było- przez jednostajność pracy ciężko jest powiedzieć sobie "nie". 
     Na razie zapełniłam swoją lodówkę jogurtami i serkami homogenizowanymi. Mają mi pomóc przetrwać napady, które na pewno będą, jak amen w pacierzu. Wiem, że one też zawierają cukier, ale muszę jakoś oszukać organizm dopominający się swojej porcji słodyczy. On jest tak samo niezdecydowany jak ja: raz chce słodycze i cięgle mi je nasuwa na myśli, innym razem zaczyna się buntować jak spełnię jego pragnienia. Wolę więc zjeść słodki serek, niż cokolwiek, co ma czekoladę. Unikam nawet mojego ulubionego mleka czekoladowego "serduszko". Zamiast tego pochłaniam rodzynki. Nawet pisząc te słowa zajadam się moimi suszonymi przyjaciółmi. Bo myślę, że będziemy przez długi czas nierozłączni.
     Mam nadzieję, liczę na to, że tym razem moje starania nie pójdą na marne. Nie chcę już się tak źle czuć, chcę być zdrowa, więc mam większą motywację. Moje zdrowie jest w moich rękach. Boję się tylko powrotu do pracy. Zobaczymy. Na razie jestem dobrej myśli :)
    Jest już 4 rano, więc uciekam do łóżka. Jutro prześpię pół niedzieli, ale przynajmniej mniej mi zostanie tej niedzieli na myślenie o słodkościach :) Muszę opróżnić organizm z toksyn zwanych cukrem, zanim nadejdą święta. Bo sernika mojej mamy nie podaruję :)

     Pozdrawiam wszystkich z podobnymi problemami ;)

czwartek, 13 grudnia 2012

Biały Kieł / Jack London

            „Biały Kieł” jest to książka z mojego dzieciństwa, pod wpływem której zapragnęłam pisać książki, a nawet miałam w planach zostać wielką pisarką. Sławną oczywiście. Jak się łatwo domyśleć, moja pierwsza książka opowiadała o psie rasy Siberian Hysky. Dlaczego? Bo jest to rasa niezwykle przypominająca wilki. A Biały Kieł był wilkiem. Tak wiec mój psi bohater nie mógł być jamnikiem, dobermanem ani niczym innym jak Husky. Mojego bohatera nazwałam jedynym możliwym imieniem, którego znieść mogła moja pisarska wyobraźnia: nosił dumne imię Wilk- ponieważ musiał się kojarzyć z wilkami z powieści "Biały Kieł". Kierowałam się tą prostą drogą dedukcji być może dlatego, że od czasu jak przeczytałam książkę Jacka Londona zakochałam się na zabój w wilkach. Zbierałam obrazki przedstawiające wilki, pojedyncze sztuki lub całe watahy. W portfelu nosiłam zdjęcie szczerzącego kły wilka, bo tak sobie właśnie wyobrażałam Białego Kła- wiecznie rozzłoszczonego, zmuszonego walczyć o życie. A być może wybrałam psa przypominającego wilka na bohatera mojej pierwszej książki, ponieważ mój dziecięcy umysł podświadomie chciał skorzystać z gotowego wzorca, który osiągnął tak wielki sukces? Skoro już miałam zostać sławną pisarką to po co ryzykować z zupełnie nową historią? Tak więc pisałam i pisałam przy moim biureczku, na starym krześle z oparciem i przy małej lampce nocnej. Pisałam w każdej wolnej chwili. Nie wychodziłam na dwór po lekcjach, tylko spędzałam wieczory przy biurku. Pisałam ołówkiem, aż został z niego sam ogryzek ołówka, z którym nie potrafiłam się rozstać. Spędziłam z nim tyle dni, zapełniłam nim niezliczoną ilość stron; nie mogłam go tak po prostu wyrzucić. Zatytułowałam go nawet w myślach szczęśliwym ołówkiem. Czułam z nim silna więź. On znał wszystkie moje myśli, przelewał je do zeszytu, wiedział, że następną książkę chciałam napisać na styl ukochanego „Przeminęło z wiatrem”, pomagał mi stworzyć jej szkic. Zostawiłam go więc na szczęście, malutki ogryzek nie mozliwy już do utrzymania go w dłoni. Znalazłam mu honorowe miejsce w biureczku i leżał tam przez wiele miesięcy, podczas gdy zaczęłam pisać kolejnym ołówkiem, potem kolejnym i kolejnym. Żaden następny ołówek nie miał już dla mnie takiego znaczenia jak ten pierwszy żółty ołóweczek, kupiony za pieniądze wyproszone od mamy.

            Jak się zapewne domyślacie, książka nie tylko nie odniosła powalającego sukcesu, ale nawet nie ujrzała światła dziennego. Spoczęła na zawsze w biurku, jako pamiątka mojej naiwności i marzeniach o posiadaniu pisarskiego talentu. Po tej próbie zrozumiałam, że nie można automatycznie posiadać talentu tylko dlatego, że przeczytało się niezliczone ilości książek i niektóre z nich pokochało się na całe życie. Jednak nie miałam serca wyrzucić pracy setek minut spędzonych przy słabym świetle lampki nocnej. Bądź co bądź było to moje dzieło, efekt mojej wyobraźni, część mnie. Ta książka jest ze mną nadal. Przeprowadziła się do nowego mieszkania i zajęła miejsce razem z innymi szpargałami, szkicami, które nigdy nie przerodzą się w powieść. I proszę, nie próbujcie mnie pocieszyć mówiąc, że może powinnam spróbować wrócić do tamtej książki, skończyć ją i zobaczyć co z tego wyjdzie. To niepotrzebne. Nie będę sobie sama mydlić oczu. Kilkanaście lat temu otworzyła mi je nauczycielka języka polskiego, a potem ja sama zrzuciłam sobie klapki z oczu.

            A było to tak: pełna optymizmu postanowiłam pochwalić się ulubionej nauczycielce, że tworzę dzieło, którym kiedyś zapiszę się na zawsze w dziejach literatury. Zapytałam się jej, czy nie zechciałaby rzucić swoim doświadczonym okiem na twór mojej pracy. Oczywiście zgodziła się. Zapewne jęknęła, gdy zobaczyła rękopis stworzony ołówkiem, w zeszycie w kratkę, linijka pod linijką. W jej wieku na pewno było meczące czytać cos takiego. Mimo wszystko zrobiła to dla mnie. Bardzo mnie lubiła, a zwłaszcza lubiła we mnie to, że nigdy nie wymigiwałam się od przeczytania żadnej lektury i pisałam prace klasowe na piątki. Mogłam więc liczyć na jej szczerą opinię. Jednak myślę, że postarała się być dla mnie jak najmniej krytyczna, kiedy przyszłam po tygodniu po jej opinię. Usłyszałam: „Jest dobrze napisana”. Ale musielibyście słyszeć w jaki sposób było to powiedziane. Bez emocji. Gdy wróciłam do domu, postanowiłam sama przeczytać to co napisałam. A było tego połowa zeszytu 80-kartkowego. Gdy to zrobiłam, zrozumiałam czemu słowo wypowiedziane przez nauczycielkę pozbawione było emocji. Bo taka właśnie była moja książka. Stylistycznie dobrze napisana, ale bez emocji. Przewidywalna. Kopiująca czyjś pomysł. Zwykła próba odtworzenia myśli. Tak jakbyście próbowali przelać na papier zapamiętany kiedyś przepis na ciasto. Sama nie byłam w stanie przebrnąć przez te 80 zapisanych stron. Przerwałam gdzieś w połowie, niemal usypiając z nudów. Zrozumiałam w jednej chwili, że nauczycielka oszczędziła mi przykrości, nie mówiąc mi tego wszystkiego, a wręcz wypowiadając słowa, które mogłyby być komplementem i który mógłby być tak przeze mnie odczytany, gdyby nie jasność mojego umysłu i to, że spodziewałam się co najmniej okrzyków zachwytu. Ale myślę, że dobrze mi to zrobiło. Po co podgrzewać płonne nadzieje i pozwalać na to, aby życie mniej łagodnie weryfikowało naszą pracę. Na szczęście nie załamałam się, bo byłam jeszcze zbyt młoda i nie zaczęłam robić wszystkiego w kierunku przyszłej kariery pisarskiej. Jednak zrobiło mi się smutno. A potem schowałam zapisany zeszyt, wyrzuciłam szczęśliwy ołóweczek i pochowałam pakiet ołówków zakupionych na poczet przyszłej kariery. Pozostało mi po moich nadziejach kilka wspomnień, kilka szkiców, puste zeszyty i nie naostrzone ołówki oraz miłość do książek, która nigdy nie umrze. No i brak szczególnego pomysłu na życie. Nie miałam planu B i nadal go nie wymyśliłam w wieku 30 lat. Pozostałością po marzeniu z dawnych lat jest mój blog. Coś tam mogę nabazgrać, skupiam się tu na opisywaniu czyjegoś talentu i czerpię z tego taką samą radość jak wtedy, gdy siedziałam do późnej nocy z ołówkiem, który był szczęśliwy tylko z nazwy.

             Nie trzeba mi współczuć. Nie żałuję niczego. Miałam marzenie i próbowałam je osiągnąć. To się liczy najbardziej. Najbardziej niewiarygodne jest to, ile na swojej drodze spotykam osób, które miały podobne marzenie jak ja. Czy to jest przypadek? Czy zupełnie nieświadomie dobieramy znajomych tak, że są oni podobni do nas? Czy też wyczuwamy to przez skórę i dlatego od razu czujemy sympatię do ludzi do nas podobnych? Dlaczego to piszę? Okazało się, że pracuję z koleżanką, która również miała pisarską przygodę. Również nieudaną. A całą szkołę średnią przesiedziałam z dziewczyną, z którą potrafiłam niezliczoną ilość godzin rozmawiać o książkach i ulubionych filmach. No i ona oczywiście też pisała. Co więcej ufała mi i dawała mi do oceny swoje powieści. Napisała ich więcej niż ja i potrzebowała więcej czasu na pogodzenie się z myślą, że obie nie posiadamy talentu. Wciąż utrzymujemy kontakt i wiem, że ona swoje „książki” też trzyma dla potomnych. Ot, może będzie czym bawić wnuki. Jestem ciekawa ilu jeszcze miłośników książek spotkam na swojej drodze i ilu z Was marzyło kiedyś o tym, że Wasze książki będą czytane z przyjemnością przez pokolenia… Zapewne będzie coraz trudniej o takich ludzi w dobie Internetu i telewizji. Ja również dałam się skraść sieci i przez kilka lat nie tknęłam nowej książki. Jednak już się otrząsnęłam i teraz nie wiem, jak mogłam porzucić książki dla czegoś tak bezdusznego jak Internet. Moje życie bez nich było puste. Na szczęście wróciłam do świata żywych, a Internetu używam tylko do rozwijania swoich pasji.

            Skoro już się zwierzyłam ze swojego sekretu, o którym wielu znajomych nie ma pojęcia, zwierzę się też z kolejnego. Mam skłonność do dygresji. Lubię sobie porzucić główny temat, powędrować po niezbadanych szlakach mojego umysłu i nawet nie widzę, kiedy to robię. Tak się właśnie stało teraz. Miałam pisać o Jacku Londonie a pisałam o sobie. Podkulam więc ogon swojej wyobraźni i wracam myślami na główne tory.


           Wiem, że to co będę teraz pisać, bazuje na wspomnieniach sprzed lat. Na wspomnieniach stworzonych oczami i myślą dziecka. Ale robię to z przekory. Zdaję sobie sprawę, że teraz, jako osoba dorosła, mogłabym zupełnie inaczej odebrać tę książkę. Nie będę jej jednak czytać ponownie. Lubię moje wspomnienia o tej książce z dzieciństwa. Nie chcę sobie mieszać w życiu nowymi wspomnieniami. Choć myślę, że nie byłoby z nimi tak źle gdybym dodała trochę doświadczenia czytelniczego jako trzydziestolatka. Ja kocham zwierzęta a książka jest o zwierzętach i podejściu człowieka do tych istot, jakże więc miałabym przestać kochać tę książkę tylko dlatego, że dorosłam i inaczej patrzę na świat? Jednak najbardziej bliskie mojemu sercu jest to co czułam, gdy po raz pierwszy czytałam o Białym Kle, dlatego właśnie pod wpływem tamtego dziecka, wciąż głęboko tkwiącego we mnie, napiszę parę słów o powieści Jacka Londona.

           Książka jest typową przygodówką. Ja skierowałabym ją do dzieci i młodzieży. Myślę, że oni najbardziej by docenili przygody wilka z domieszką psiej krwi. Osoby starsze nie mają już takiej wyobraźni ani empatii. Mogliby nie wzruszyć się nad losem zwierzęcia źle traktowanego przez człowieka. Za dużo w swoim życiu widzieli, aby uronić łzę nad okrucieństwem człowieka wobec zwierzęcia. Człowiek młody i pełen ideałów natomiast będzie wymarzonym czytelnikiem dla tej książki. On nigdy nie pomyśli, że zwierzę żyje po to, by służyć człowiekowi, że nie czuje, nie myśli, więc nie ma prawa walczyć o swoją wolność. Ponieważ należy do człowieka. I człowiek może zrobić z nim wszystko, na co ma ochotę. Osoba z młodym, świeżym umysłem będzie pamiętała, że to zwierzęta były pierwsze na świecie i dopiero człowiek przyszedł, odebrał im wolność i stał się władcą wszystkiego co żyje. Tylko młody osobnik zrozumie jak wielką krzywdę człowiek może wyrządzić zwierzęciu i być może zapłacze nad jego losem.

           Powieść pokazuje życie zwierząt ich oczami. Ukazuje, że zwierzęta też potrafią cierpieć i łatwo je zranić, tak jak człowieka. W książce śledzimy losy pół-krwi wilka, osieroconego za młodu, który trafił pod „opiekę” człowieka. Przekazywany z rąk do rąk jak rzecz bez uczuć i wolnej woli ,dostaje się w ręce okrutnego człowieka, który wyczuł w posiadaniu dzikiego i agresywnego wilka interes życia. Jako, że wilk nie miał szczęścia do ludzi, od małego pozbawiony poczucia bezpieczeństwa, czuł, że musi walczyć o przetrwanie. Nie znalazł się na jego drodze nikt, kto potrafiłby radzić sobie z dzikimi zwierzętami. Żyjąc w ciągłym strachu, wśród ludzi dziczał jeszcze bardziej, od środka. Stał się niebezpieczny dla ludzi, którzy go takiego stworzyli. Gdy zostaje oddany w ręce człowieka trudniącego się organizowaniem walk psów, jego życie staje się udręką. Głodzony i ćwiczony do jeszcze większej agresywności, staje się maszyną do zabijania. W swojej dzikości i zapamiętaniu nie ma sobie równych. Wygrywa wszystkie walki, przynosząc spory dochód swojemu właścicielowi i rozsławiając go w kręgach ludzi trudniących się psimi walkami. Wreszcie trafia na psa silniejszego od siebie, zaprawionego w boju buldoga, którego zwały skóry charakterystyczne dla tej rasy okazały się niezawodnym sposobem na przetrwanie ataku wilka. Wilk słynął z tego, że rzucał się od razu na gardło przeciwnika i w ten sposób wygrywał walkę w ciągu kilku sekund. Tym razem jednak nie było sposobu, aby wygrać z buldogiem. Bo zamiast w gardło, wilk wbił kły w chroniące je fałdy skóry. Tymczasem jego przeciwnik zadał wilkowi cios w odsłoniętą pierś. Walka od początku była przesądzona. Jednak wilk nie chciał odpuścić. Zaciskał szczęki coraz bardziej, jednak jego zęby tylko ślizgały się na skórze buldoga, który również nie zwalniał swojego uścisku. Wilk słabł z każdą chwilą, a pomoc nie nadchodziła. Zamiast tego jego właściciel zaczął go okładać kijem, aby wzbudzić w wilku agresję i pobudzić go do walki. Nagle stał się cud. W krąg ludzi otaczających walczące psy wkroczyli dwaj mężczyźni i siłą rozdzielili przeciwników, wkładając kij między zęby buldoga. Była to ostatnia chwila, aby ocalić wilka przed śmiercią.
      Wybawcą okazał się młody człowiek imieniem Matt. Towarzyszył mu jego opiekun. Wykupili oni ledwie żywego wilka od jego poprzedniego właściciela, który widząc, w jakim stanie znajduje się wilk, uznał, że jeszcze zrobił dobry interes. Sądził bowiem, że wilk nie przeżyje nawet nocy.

          Jednak Białemu Kłowi inny los był pisany. Nie tylko przetrwał noc pod czułą opieką Matta, ale całkiem wyzdrowiał z ran. Przynajmniej tych fizycznych. Ponieważ rany na psychice pozostały. Gdyby obejrzał go któryś z naszych weterynarzy, myślę, że natychmiast zapadłby wyrok: śmierć. Zwierzę tak agresywne nie ma prawa żyć i narażać ludzi na niebezpieczeństwo. Takie też było zdanie przyjaciela Matta, Sama. Matt nie uląkł się groźnych zębów i przestróg przyjaciela. Zobaczył w oczach wilka cos, co nie pozwoliło mu się poddać. Ciężką i ostrożną pracą zdobył zaufanie zwierzęcia, które obdarzyło go w zamian miłością wielką i wierną. Wkrótce też Biały Kieł odpłacił Mattowi za uratowanie życia.

          Niby zwykła powieść przygodowa, jakich pełno się przewinęło w historii literatury, a mimo to „Biały Kieł” zajął szczególne miejsce w moim sercu. Zaraz obok "Winnetou" jest jedną z najlepiej wspominanych przeze mnie książek przygodowych. Od małego kochałam zwierzęta, jednak po przeczytaniu tej książki moja miłość do nich sięgnęła zenitu. Do dzisiaj też pamiętam sceny walk i opis tych scen. Właśnie wtedy zakochałam się w Białym Kle. Pokochałam tego walecznego i odważnego wilka, gdy czytałam o tym jak wygrywał wszystkie walki. I mimo, że przemawiało przez niego okrucieństwo, to jednak ja wiedziałam, że to człowiek był wszystkiemu winien. Ktoś, kto nieumiejętnie prowadzi psa, może zmienić go w krwiożerczą bestię nawet dzisiaj. Wiedziałam, że dla Białego Kła te organizowane walki były walką o własne życie i gdyby nie został do tego zmuszony, nigdy by nie przelał niewinnej krwi. Czułam, że tkwi w nim dobro i z uśmiechem czytałam o tym, jak Matt walczył o psychikę wilka z niezłomnością i wiarą w powodzenie planu. Ten młody chłopak tak samo jak ja wierzył, że zwierzę oddane pod dobrą opiekę potrafi pokochać człowieka, nawet jeśli wcześniej dostawał od niego tylko razy zadawane kijem i przykaz zabijania w jego imieniu. Bo tak naprawdę to ludzie są okrutni, a nie zwierzęta.

          Do tej pory wspominam z rzewnością powieść Jacka Londona. Utkwiła ona głęboko w mojej świadomości jak kilka innych wspaniałych dzieł i cieszę się, że jest przestrzeń, gdzie mogę się dzielić tymi książkami z innymi. Mam nadzieję, że jakiś miłośnik zwierząt i dobrej książki sięgnie po „Białego Kła” pod wpływem tego postu i będzie czerpał z niej tyle przyjemności ile kiedyś miała z powieści mała Angelika J

           Kiedy przeczytam jakąś wyjątkowo dobrą książkę, po jej ukończeniu sięgam po inne dzieła autora. I w tym przypadku nie było inaczej. Koniecznie chciałam zobaczyć, co jeszcze napisał London. A że w szkolnej bibliotece dostępny był tylko "Zew krwi", to poznałam tylko te dwie jego książki. Jakże się ucieszyłam, gdy okazało się, że "Zew krwi" także jest o zwierzęciu i jego walce o przetrwanie. Ta książka jednak już tak bardzo mnie nie poruszyła. Nawet nie potrafię sobie przypomnieć ze szczegółami o czym była. A mam dobrą pamięć do tytułów, które ukochałam. Jestem pewna, że przeczytałam "Zew krwi" z przyjemnością, mogę tę książkę z czystym sercem polecić, ale tak naprawdę dla mnie istnieje tylko jedna powieść Jacka Londona i jest nią "Biały Kieł". Reszta może nie istnieć. Nie będzie mi żal, nie będę tęsknić. Ale "Białego Kła' będę zawsze wspominać z prawdziwą przyjemnością i polecać każdemu, kto zapyta mnie o dobrą książkę przygodową. I nie będę chciała słyszeć ani jednego złego słowa o niej. Także miejscie się na baczności w komentarzach i piszcie tylko o tym, że kochacie tę książkę tak samo mocno jak ja :)