wtorek, 25 września 2012

"Z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach" czyli ślubne przygotowania

   
     Moi drodzy, pozostajemy w tematyce ślubnej, ponieważ coraz bliżej do tego wielkiego momentu, a i coraz więcej doświadczeń, którymi chcę się podzielić. Ponadto pomiędzy dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik, a pracą oraz nauką angielskiego (i może włoskiego jak znajdę w sobie wewnętrzną siłę na kolejne wyzwanie) nie pozostaje mi dużo czasu na czytanie. Rozprawiam się wprawdzie z książką "Diabeł ubiera sie u Prady", ale jeszcze daleko do końca a na język ciśnie się tyle myśli, które muszę gdzieś przelać.

     Otóż chodzi o naszych ukochanych rodziców. Wiadomo, chcą dla nas dobrze, kochają nas i chcą nam wyprawić ślub marzeń. Ale czasami zapominają, czyje to mają być marzenia. Zapominają, że oni mieli już swoją szansę i mogli swoje marzenia spełnić. Jeśli tego nie zrobili w przeszłości, nie powinni starać się szukać w zaślubinach swoich dzieci kolejnej szansy dla siebie. Wielokrotnie podczas przygotowań miałam ochotę wybuchnąć, powiedzieć kilka słów prawdy, wykrzyczeć cały swój nagromadzony stres. Ale nie robię tego. W stosunku do przyszłego teścia powstrzymuje mnie wychowanie, natomiast wobec mamy jest to miłość. Czasem jak się naprawdę zdenerwuję, to powiem coś niemiłego, a potem żałuję w nieskończoność. Nie chcę jej krzywdzić słowem ni czynem, więc zachowuję swoje frustracje dla siebie i dla narzeczonego. Oraz dla tego bloga. Jest on dla mnie miejscem, gdzie mogę wyrzucić z siebie wszystkie myśli i zrobić miejsce w głowie na następne. Pomaga mi nie wybuchnąć. Pewnie sobie myślicie, co takiego może być aż tak szokująco denerwujące? Otóż myślę, że jak staniecie w tym samym momencie swojego życia co ja, to na pewno się dowiecie. Gwarantuję to Wam ;)

     Zdradzę Wam coś. Kiedyś chciałam wielkiego ślubu. Dużo gości. Orkiestra grająca piękną muzykę. Zdjęcia. Kwiaty. I ja w samym środku tego wszystkiego, w pięknej sukni i cudownych pantofelkach, kradnąca uwagę wszystkich zgromadzonych. Kiedyś nawet, kiedy zaczynaliśmy planować ślub z moim narzeczonym (to już nasze drugie podejście :)) i wszystko wskazywało na to, że będzie to skromna uroczystość, powiedziałam mu, że nie okradnie mnie z mojego wymarzonego ślubu. Tak, wiem- jest to zupełnie inne podejście od obecnego. Zdaję sobie sprawę. Ale kiedyś żyłam w innym świecie, oderwanym od rzeczywistości. Potem coś się zdarzyło i wszystko się odmieniło. W mojej głowie powstał przełom. Doszłam do wnioksu, że liczy się tylko miłość. Przepadła gdzieś księżniczka tańcząca w mojej głowie. Pozostała osoba, która zaczęła trzeźwo patrzeć na świat. I powiem Wam szczerze, że znacznie bardziej wolę tę nową osobę. Myślę, że ta osoba jest bardziej przygotowana do prawdziwego życia niż ta księżniczka z bajki, wychowana na filmach love story. Pozostał po niej ślad w postaci zamiłowania do filmów i książek o miłości. Ale ta nowa osoba wie, że to co czyta i widzi w filmach to wyimaginowany świat i umie go oddzielić od rzeczywistości. Stąpa twardo po ziemi i umie poradzić sobie w każdej sytuacji.

     Nowa świadomość obudziła we mnie zupełnie inne pragnienia i marzenia. Gdyby to ode mnie zależało, wzięłabym ślub tylko w towarzystwie świadków i rodziców, a po uroczystości kościelnej uciekła ze swoim mężem do naszego mieszkanka. Jednak wiem, że to by było za dużo dla mojej mamy. Ona wciąż ma w głowie to wielkie wesele, zapominając zupełnie, że żadne z nas nie ma pieniędzy na zorganizowanie takiej uroczystości. I tym razem bardzo się cieszę z naszej nieciekawej sytuacji finansowej. Dzięki temu mogę chociaż w części opanować nienasycony apetyt mojej rodzicielki i zorganizowac skromną uroczystość, mając nadzieję, że nikt nie będzie wodził za mną wzrokiem i każdy bedzie się bawił we własnym towarzystwie. Nie chcę już być w samym środku tego wszystkiego. Najlepiej stanęłabym sobie z boczku i wtopiła się w ścianę, ze swoim mężem, gdzie moglibyśmy przeżywać nasze szczęście w ciszy i samotności. No ale cóż, pogodziłam się już z tym, że i rodzicom trzeba coś z siebie dać. Zatem postanowiłam wyprawić to wesele, w granicach rozsądku i własnych potrzeb.

     Zaczęło się pięknie. Miałam uzbieraną pewną kwotę, narzeczony mój dostał taką samą kwotę od swojego ojca i zaczęliśmy planować. Mieliśmy wszystkie przyszłe wydatki wpisane w plik excela. Cokolwiek dopisaliśmy, nasz ukochany przyjaciel excel ładnie nam wszystko podliczał. Może to mało romantyczne, ale przynajmniej trzymało nas na powierzchni normalnego myślenia. Wszystkie koszta staraliśmy się ograniczać do przyzwoitego minimum i wyszła całkiem przyzwoita suma 6-ciu tysięcy. Suma ta powstała kosztem orkiestry, sukienki, butów ślubnych, kamerzysty, fotografa- tego wszystkiego miało nie być. Sukienka miała nie być typowo ślubna, tylko taka, którą da się póżniej nosić na jakieś okazje (nie obchodziło mnie zupełnie to, że ktoś z gości weselnych może wyglądać ładniej niż ja) i kosztować najwyżej 200 zł, buty "na raz" (bo tak je nazywam) miały być używane- chciałam dzięki temu mieć buciki tanie i wygodne, bo "roztańczone". Orkiestry nie potrzebowałam, miał być obiad weselny, jakaś delikatna muzyka w tle ze sprzętu, którym dysponowała restauracja, mieliśmy sobie siedzieć z gośćmi w przyjemnej atmosferze, góra do  godziny 22 i gawędzić (przynajmniej głośna muzyka by nie zagłuszała rozmów). Miało to być zwykłe spotkanie rodzinne prz obiedzie, kawce i odrobinie alkoholu dla mniej wprawionych towarzysko członków rodziny. Mieli być zaproszeni tylko najważniejsi dla nas i tylko rodzina. A że rodzinę i najbliższych nie dało się ograniczyć bardziej niż do niecałych 40 osób, to chcieliśmy obciąć koszty gdzie indziej. A więc samochód znajomych, albo nawet nasz własny (stary i ciasny ale własny ;)), garnitur z wyprzedaży (październik to dobra data, bo już w połowie sierpnia zaczynają się wyprzedaże :)), makijaż i fryzura własnoręcznie przeze mnie zrobiona. Wszystko brzmiało naprawdę pięknie. No i w pewnym momencie nasza wizja zaczęła się rozpadać...

     Pierwszym burzącym ogniwem okazała się ciotka. "Ale zrób sobie przynajmniej do tej 1 w nocy! Zamów orkiestrę. Niech będą przecież te oczepiny!". Już wspominałam w poście o ślubnych zwyczajach jak nie cierpię oczepin, więc nie będę się już na ten temat rozpisywać. Powiem tylko, że za żadne skarby nie chciałam mieć oczepin. Mówiłam to ciotce, narzeczonemu, mamie, teściowi. Ciotce musiałam kilkakrotnie powtarzać, że nie chcę typowego wesela z oczepinami i orkiestrą, aż wreszcie zjechała ze swoimi namowami do północy, ale oczepiny dalej mi wmawiała z radością na twarzy. Gdy ciotka wróciła do domu, z obietnicą że pojawi się na weselu, odetchnęłam. Myślałam, że wraz z nią odeszło niebepieczeństwo. Niestety złe ziarno zostało zasiane. Nagle ni stąd ni zowąd mama zaczęła wspominać o oczepinach i wydłużeniu imprezy. No i dlaczego bez orkiestry? Może jednak orkiestrę? Musiałam włożyć dużo wysiłku w to, aby nie zwariować. I przekonać mamę, że naprawdę nie chcę nic z rzeczy, o których wspominała ciotka. Mama wydawała się przekonanana. No to niebezpieczeństwo minęło, prawda? Otóż nic bardziej mylnego! Zaniosłam zaproszenie bratu, opowiedziałam o naszej wizji wesela i co usłyszałam? "No to będzie stypa"". Hmmmm. Czy zrobiło mi się przykro? Łatwo się domyśleć odpowiedzi. Zauważyłam, że nikt nie liczy się z tym czego chcę ja i mój narzeczony. Wszystkim wydawało się, że skoro dostają zaproszenia, to są to jednocześnie zaproszenia do dobrych rad, których wcale nie oczekiwaliśmy, ani nie potrzebowaliśmy.

    No ale dobre rady napływały czy tego chcieliśmy czy nie. Teściu dodał 4 osoby do naszej bardzo przemyślanej listy, mama dwie osoby, a na moje jęki, że nas nie stać, powiedziała, że dorzuci nam trochę kasy. A ja bardzo nie chciałam brać od mamy pieniędzy, ponieważ ona sama ich nie miała za wiele. Ale w końcu dałam się przekonać i stwierdziłam, że przyjmę od niej niewielką kwotę. Teść, jako główna pomoc finansowa po stronie mojego narzeczonego, również się rozochocił i dodał nam samochód z kierowcą i różne inne drobiazgi. A kwota rosła w naszym pliku excela. Ale jak tu odmówić rodzinie, kiedy od teścia się słyszy, że sami wszystko organizujemy i nikogo nie dopuszczamy. A że umiem czytać to od razu wyczytałam między wierszami, że skoro teść płaci, to też chce mieć coś do gadania. Chciałam tego wszystkiego uniknąć i sama uzbierać całą kwote, ale narzeczony wyprosił u mnie, abyśmy nie czekali dłużej ze ślubem i przekonał, że wszystko będzie dobrze. Ale ja, być może ze względu na kobiecą intuicję albo ze znajomości teścia, wiedziałam, ze dobrze nie będzie.

    Po rozdaniu i rozesłaniu wszystkich zaproszeń zaczęły sie pierwsze potwierdzenia. Pierwszy telefon- dzwoni ciotka. Z radością przyjmuję informację, że pojawi się wraz z mężem, więc od razu opowiadam jak to ma wyglądać, mimo że na zaproszeniu napisałam kilka szczegółów. I oto co usłyszałam: "Ale tańce będą, prawda?" Hmmmm, po czymś takim podjęłam decyzję, że jednak będą tańce i głośniejsza muzyka, ale nadal bez orkiestry. Wyszukam fajne kawałki weselne i będę robić za dj-a- wszystko to dla mojej ukochanej rodzinki. Ale to nie do końca było to, czego oczekiwali. Nadal docierały do mnie sygnały pewnego niezadowolenia. Zaczęłam się obawiać, że ludzie przybędą na wesele ze złym nastawieniem do całej imprezy i wtedy na pewno będzie stypa. Nieopatrznie wygadałam się ze swoich obaw teściowi. Długo nie musiała czekać na reakcję. Imformacja zwrotna przyszła szybko, jak burza. Teściu znalazł orkiestrę, za jedyne 800 zł. Zagrają do tej północy i on za nich zapłaci. Pierwsza myśl- o nie! Znowu nie tak, jak miało być. Znowu ktoś ingeruje w nasze plany. No ale ok, wszystko dla rodziny. Skoro obawiają się stypy, zniosę to. Mój obiad weselny, który nie miał być typowym weselem, coraz bardziej zaczął to wesele przypominać. Ale jak już wspomniałam, byłam gotowa poświęcić się dla dobra rodziny. Przy okazji usłyszałam od teścia, że imprezę robi się nie dla siebie, tylko dla rodziny. Hmmmm, to coś nowego. Zawsze myślałam, że wesele jest imprezą pary młodej... Jak widać mało wiem o życiu... Usłyszałam też, że jak my chcemy się bawić do pólnocy, to nie ma problemu, możemy się zmyć o pólnocy, a oni zostaną i się pobawią. Uśmiechnęłam się na to, powiedziałam ok i zostawiłam temat. Ale nie wyobrażam sobie, abym mogła zostawić swoich gości i pojechać sobie do domu. Nie tak mnie mama wychowała. Na szczęście temat nie powrócił. Nadszedł dzień przyjazdu orkiestry do mieszkania teścia, celem ustalenia szczegółow i odsłuchania demo. Dziwna sprawa, ale nie zostałam zaproszona. No dobra, ok, w końcu to nie mój ślub więc nie muszę wybierać sobie orkiestry... Zrozumiałam przekaz- nie chciałam orkiestry to teraz nie mam nic do powiedzenia. Nie płacę za nią, więc nie mam nic do powiedzenia. Wzruszyłam ramionami, bo coraz mniej mi na tym wszystkim zależało. Jestem nadzwyczaj spokojną i ugodowa osobą, więc po prostu przełknęłam to i nawet wspomniałam mamie, że może bedzie orkiestra, ale żeby się do tej myśli nie przyzwyczajała, ponieważ mój teść słynął z łatwego zmieniania decyzji, gdy ktoś robił coś nie po jego myśli. A moja mama uśmiechnęła się z ukontentowaniem i powiedziała zadowolona: "no!". Także już wiedziałam, że w głębi duszy bardzo chciała, żeby na moim weselu zabrzmiała głośna muzyka.

    Po kilku dniach kolejna bomba wybuchła. Będzie orkiestra, ale tylko jak zgodzę sie na oczepiny i zabawy- dwie rzeczy, których po prostu nie mogłam zdzierżyć. Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego sie mnie o to prosi, skoro wyraziłam sie dostatecznie jasno w tej kwestii. Oczywiście były tłumaczenia, że nie warto dla samej muzyki płacić 800 zł dla orkiestry (powiedzcie mi dlaczego nie warto? Przecież impreza miała być tylko do północy, jak dla mnie nie warto tracić czasu na zabawy... "Ach przy okazji, trochę wydłużymy imprezę przez te zabawy"... a grrrrrr!), że to nie jest warunek, ale bez zabaw nie będzie orkiestry... Mama napalona na orkiestrę, mimo moich przestróg, czas zespołu stracony, mój także i nagle okazuje się, że był jakis warunek, który warunkiem nie jest? Czy ja jestem dzieckiem, aby tak ze mną rozmawiano? Co gorsza nawet mój narzeczony nagle zmienił front i ze zdziwieniem pytał, co ja mam przecwiko zabawom i oczepinom. Tak to jest jak się dopuści rodziców do organizowania wesela- potafią przekabacić nawet własnego chłopa. Odmówiłam. Tym razem nie poddałam się naciskom. Na pewno zostało mi to zapisane w pamięci. Ale gdyby wszyscy byli ze mną szczerzy od początku, nie byłoby czego zapamiętywać.

     Potem to już poszła lawina. Zrób jeszcze kolację, dam Ci na to pieniądze, ozdób ławki w kościele, bo przecież tylko ołtarz to za mało! Przecież dam Ci pieniądze! Weź pokój gospodarczy w hotelu, bo może się przydać. No ale tak bez fotografa? No jak to tak?! Itd. itp. Kwota urosła o całe 3 tysiące i cały plan oszczędnościowy roztrzaskał się na kawałki. Udało mi się jedynie ocalić sukienkę, która jest wprawdzie typowo ślubna, ale za bardzo niską kwotę kupiona oraz używane ślubne buciki w cenie 30 zł. Ach i brak welonu (tak, już widzę jak płacę za kawałek firany na głowie ponad sto zł!), makijażystki, fryzjerki, orkiestry, fotografa (od czego ma się przyjaciółkę z zamiłowaniem do fotografii?) i kamerzysty :) Nawet zadecydowano już, że jak zostanie jakieś jedzenie z przyjęcia weselnego, to powędruje ono do domu teścia, gdzie jesteśmy zaproszeni na małe rodzinne spotkanko. Oczywiście zostało to przedstawione jako propozycja, ale raczej nie do odmówienia, bo wypowiedziana w towarzystwie mojej mamy, która na tę propozycję przystała. A ja chciałam spędzić niedzielę w towarzystwie znajomych, których chciałam poczęstować owym jadłem. No ale jak tu powiedzieć "nie" kiedy wszystko zostało już z góry ustalone? Nie wiem skąd w ogóle przyszło do głowy teściowi, żeby coś takiego zaproponować... Coraz więcej decyzji wymykało mi się z rąk.
      Więcej tego koszmaru nie mam już siły opisywać. Ogólnie można to skwitować jednym słowem: naciski. Naciski, naciski, z każdej strony naciski! Coraz bardziej chcę już mieć to za sobą i więcej o tym nie pamiętać. Cudowna chwila przerodziła się w jakiś koszmar. Jak będę drugi raz brać ślub, to nie dopuszczę nikogo do organizowania mojego ślubu, bedziemy tylko ja i mój przyszły mąż :P A tymczasem moze uda mi się kogoś przestrzec i namówić, aby sam sobie opłacił wesele i nie podpisywał paktu z diabłem. Tfu! To znaczy, nie brali pieniędzy od rodziców ;) No nic, zjem coś słodkiego i będzie dobrze. 

     A tymczasem pozdrawiam wszystkich, którzy przeszli przez to samo co ja i przyszłych narzeczonych :)

P.S. Ślub za dwa tygodnie, a ja nawet obrączek na oczy nie widziałam. Nie ja za nie zapłaciłam, więc teść trzyma je u siebie w domu. A jakby tego było mało, to nawet nie wiem jak powinny wyglądać, bo mój narzeczony sam je zamówił a i napis na obrączkach wybrał, bo teść powiedział, że trzeba w końcu odebrać obrączki od złotnika. Czy to na pewno wciąż jest mój ślub? Przestaję być tego taka pewna ;)

czwartek, 20 września 2012

Mieszkanie z chłopakiem przed ślubem

    
     Stoję właśnie w nowym punkcie życia i za kilka dni przeprowadzam się z domu rodzinnego. Wprowadzam się do chłopaka. A właściwie męża. Z jednej strony jestem podekscytowana, bo cos nowego mnie w życiu czeka, a z drugiej strony potrafię od razu, bez zastanowienia wymienić minusy takiej przeprowadzki. No ale wiecznie z mamą nie można mieszkać :) To wydarzenie przywiodło mi na myśl taki właśnie problem jak mieszkanie z chłopakiem przed ślubem. Nie raz dostawałam takie propozycje i zawsze mówiłam nie. Może to dziwnie zabrzmi w obecnych czasach, ale ja jestem tradycjonalistką. Prostą dziołchą wychowaną w starych tradycjach i staram się byc im wierna. Ale żeby nie było, że jestem jakimś eskponatem muzealnym, to dodam jeszcze, że moja decyzja, aby zamieszkać z facetem dopiero po ślubie wynikła również z przemyśleń, czyli z prostego rachunku matematycznego- po prostu mi się to nie opłaca. Tak w kwestiach materialnych jak i duchowych. Jestem wprawdzie kiepska z matematyki, ale dwa do dwóch dodać umiem. A sytuacja jest naprawdę prosta do przeliczenia. Zanim przejdę do moich wynurzeń/ przeliczeń, muszę się na chwilę zatrzymać na wychowaniu.

      Otóż moja mama jest również wychowana w tradycjach, które w dzisiejszych czasach są niedoceniane, a wręcz wyśmiewane. Właściwie tylko księża i starsi ludzie zdają się pamiętać o tych tradycjach. A moja mama należy do poprzedniego pokolenia, które umiało poradzić sobie w życiu bez naginania zasad, dodam tutaj- dobrych zasad, przekazanych im przez jeszcze poprzednie pokolenie. Tak więc moja kochana mamusia, gdyby to od niej zależało, nigdy by nie pozwoliła na to, aby jej córka zamieszkała z mężczyzną przed ślubem (chociaż nie jestem pewna, czy tak samo twardo patrzyła by na swoich synów. Niestety to tradycyjne pokolenie, o którym teraz z dumą opowiadam, mężczyzn stawiało wyżej niz kobiety i pozwalało im na więcej odstępstw od swoich zasad. Nie pytajcie mnie czemu- naprawdę nie wiem) Tak więc mimo że mam 130 lat moja mama chyba by osiwiała, gdybym jej powiedziała, że wyprowadzam sie do chłopaka/ narzeczonego (dla niej jest bez znaczenia czy chodzimy 3 miesiące, czy 10 lat, czy mam pierścionek zaręczynowy i za miesiąc wychodze za mąż, czy też dopiero chłopaka poznałam). Wg niej to dla dziewczyny upodlanie się, robienie z siebie panny lekkich obyczajów. Moja stara biedna matka, ostoja mojego życia, kiedy trzeba potrafi użyc mocnych słów, których nie powstydziłby się nawet budowlaniec. Ja Wam jej zdnaie na temat mieszkania z męzczyzną przedstawiam w mocno wydelikaconej wersji. Dla mamusi nie ma ustepstw- kobieta należy do mężczyzny dopiero po ślubie.

      Nie wiem czy szanujecie zdanie swoich rodziców- ja mojej mamy bardzo. Wychowała mnie, pozwala mi mieszkać u siebie przez lata, ma do mnie cierpliwość, kocha mnie najbardziej na świecie, zawsze gdy tego potrzebuję- pomoże. Dlaczego więc miałabym ja ranić moimi decyzjami? Ale jeśli ta część moich przemysleń wywołuje na Waszych twarzach uśmiech politowania, to może kilka moich dobrze przemyślanych argumentów pokaże mnie w lepszym świetle. Pewnie niejedna z Was pomyslała, że jestem osobą, która ulega wpływom. Ale ja uważam, że wpływ rodziców, którzy troszczą się o swoje dzieci, nie może być zły i wywoływać złe skutki. Natomiast wiele kobiet, niezależnych kobiet, podśmiewujących się z osób, które słuchają swoich rodziców, też ulega wpływom, tyle że mężczyzn, których kochają. I nie widzą w tym nic złego. Ja też nie, o ile nie stawiamy zdania mężczyzn nad nasze własne potrzeby i nasze podejście do życia.

      Oprócz tego, że jestem tradycjonalistką, jestem też romantyczką. Jednak mój romantyzm nie przesłania mi całego świata. Potrafię spojrzeć na rzeczy trzeźwym okiem. A na mężczyzn trzeba patrzeć bardzo trzeźwo, żeby nie wylądować pod ławką nad ranem, z wielkim moralnym kacem :) W ogóle na mężczyzn trzeba patrzeć z przymrużeniem oka i nie przejmować sie za bardzo tym co mówią. Bo często jest to podszyte jakimiś ukrytymi motywami. W kontaktach z płcią przeciwną niestety trzeba byc egoista i myśleć przede wszystkim o sobie. A to dlatego, że mężczyźni tak właśnie robią. No chyba, że są księżmi, to wtedy sprawa przedstawia się inaczej. No ale z księdzem nie można chodzić za rękę, więc ich pominę.

     Skupmy się więc na męskim punkcie widzenia. Co facet myśli, kiedy prosi dziewczynę, aby z nim zamieszkała? Przede wszystkim myśli: "JA". Co to oznacza? Ano jego własną wygodę. A co nam mówią mężczyźni aby nas przekonać do własnych racji? Oczywiście sięgają do naszych słabych stron. Bo która dziewczyna nie zmiękłaby gdyby jej facet powiedział, że chciałby z nia spędzać więcej czasu? Albo, że jest to początek nowego, wspólnego życia. A jak to wygląda w praktyce? Niestety róznie. Bo cokolwiek facet nie powie, nalezy zawsze pamiętać, że on na pierwszym miejscu stawia siebie i to przede wszystkim o sobie pomyśli. A efekty dla kobiet bywają niestety opłakane. Spójrzmy zatem na dwa przykłady.

      1.Sztuczka na oszczędnego: Facet mówi dziewczynie, że gdy ona  się do niego przeprowadzi, to oboje zaoszczędzą czas, który będa mogli przeznaczyć dla siebie, bo nie bedą już go musieli tracić na dojazdy. A potem nagle przestaje mieć dla nas czas. Mówi nam: "Przecież kotku, my sie widzimy codziennie, a z kolegami tak rzadko się widuję". Jesteśmy wtedy zdezorientowane i zastanawiamy się dlaczego coś, co miało nam obojgu ułatwić życie okazało się taką mrzonką? No niestety trzeba wtedy wrócić znowu do twierdzenia, że mężczyźni są wygodni i myslą przede wszystkim o własnych potrzebach. Dla niego faktycznie ten układ ułatwił mu życie. On nie musi już tracić czasu na jechanie do dziewczyny i może go dobrze wykorzystać na kumpli czy inne zajęcia.

       2. Sztuczka na testera: Facet mami nas słowami, że trzeba się sprawdzić przed ślubem (oczywiście konieczne jest tu wtrącenie słowa "ślub" jako przynęta; pokazuje w ten sposób, że on myśli o ślubie, że to będzie kolejny krok, ale na początku oboje muszą sie poswiecić dla dobra wspólnej sprawy- bez tego słowa przekaz traci na mocy. A chyba każdy mężczyzna wie, czego kobieta chce najbardziej :)) jak się będzie mieszkało razem. Kiedy już spełnimy jego prośbę on zmienia kurs i mówi, że tak jest przecież dobrze, że on nie potrzebuje papierka żeby być szczęśliwym ze swoją dziewczyną. No ale w końcu dlaczego im się dziwić? Mają wyprane, posprzątane, ugotowane, lodówka pełna. Tylko dlaczego żaden nie myśli, czy kobieta jest szczęśliwa w takim układzie? Kobiety z reguły potrzebują takiego papierka, żeby być szczęśliwe i spełnione. A to dla poczucia bezpieczeństwa, że związek małżeński zabezpieczy ich finansowo, lub ich dzieci, a to dlatego, że po ślubie trudniej zerwać bo trzeba rozwód przeprowadzić i wtedy mężczyzna dwa razy się zastanowi zanim odejdzie (chocby ze względu na podział majątku :)). Osobiscie znam jedną wieloletnią parę, mieszkającą ze sobą od lat i będącą szczęśliwą. Jest tylko jedna rysa na tej pięknej tafli. Ona chce ślubu a on nie. Przy okazji chce mieć też dzieci, a on nie, ale to już zupełnie inna para kaloszy. dziewczyna wpadła w sprytnie zastawiona pułapkę- w pułapkę ułudy, że może kiedyś chłopak zmieni zdanie. Dodatkowo myśl, że poświęciło się już tyle lat na związek odpędza myśli o ewentualnym zerwaniu.

     Mężczyznę trzeba zachęcić do wysiłku, nie mozna dawać im wszystkiego na tacy, bo nie będziemy wtedy szczęśliwe. Osobnika płci męskiej należy nauczyć, że aby coś mieć, to trzeba się o to postarać. Znam dziewczynę, która nie może sobie znaleźć chłopaka i zastanawia się dlaczego. A mnie sie wydaje, że powodem tego jest ułatwianie chłopakom wszystkiego. Otóż ta dziewczyna po kilku dniach znajomości zgadza się zamieszkać z chłopakiem. Można się tylko domyslać, że i wspólne łóżko dzielą. Niestety taka dziewczyna, o którą nie trzeba walczyć, nie trzeba się starać, żeby ją zdobyć, szybko chłopakom sie nudziła, a dziewczyna musiała po raz kolejny szukać mieszkania na wynajem i swojej własnej godności. Dziewczyna ta decydowała się na takie rozwiązanie pod wpływem presji. Myslała, że jak nie zgodzi się na żądania chłopaka, ten ją rzuci. Ja mam i na to odpowiedź. Otóż jeśli chłopak będzie chciał rzucić dziewczynę to i tak zrobi, nieważne czy będzie jego prywatną prostytutką czy księżniczką na ziarnku grochu, której dotknąć się nie da bez zgody ojca-króla. Dlatego nie ma sensu robić czegoś dla faceta, jeśli my mamy odmienne poglądy. Jeśli mamy mu się znudzić to i tak się znudzimy. Taki model faceta, któremu się nudzimy jest już zepsuty i należy go wymienić, a nie płakać nad gwarancją i starać się naprawić. Nie ma takiego serwisu, który by skutecznie naprawił chłopaka, któremu znudziła się dziewczyna. Jeśli nawet jakimś cudem zechce działać, pod wpływem prób naprawczych, to pochodzi z miesiąc, dwa, może dłużej (zależy jakie koszty poniosłyśmy na naprawę) a potem i tak odmówi posłuszeństwa. Lepiej więc zachować szacunek do siebie samej, jak i resztki szacunku w jego oczach i wywalić taki sprzęt zamiast marnować łzy, które można by było zamiast tego przeznaczyć na jakiś wzruszający film czy książkę.

    A więc moje drogie mam dla Was radę: nic na siłę. Nie chcę zabrzmieć jak stara ciotka-klotka, piszę to wszystko dla dobra rodu kobiecego. Jeśli wbrew swoim przekonaniom czy zasadom dacie facetowi wszystko na tacy, to może się zdarzyć, że on już nic Wam nie będzie chciał dać. Z mężczyzną trzeba się wymieniać usługami tak jak kiedyś konkwistadorzy wymieniali się z Indianami :) Np. "Ja zamieszkam z Tobą ale Ty tego samego dnia lecisz do mojego ojca z oświadczynami" ;) Mam tu też pewne doświadczenie, sprawdziłam to na własnej skórze. Jak wspomniałam na początku mojego monologu- ja również miałam propozycje od moich chłopaków dotyczące wspólnego zamieszkania. Oboje byli dla mnie ważni i byłam bardzo zakochana. Jednak mimo stanu uniesienia i zaślepienia, potrafiłam oddzielić fantazje od rzeczywistości. Nie chciałam z nimi mieszkać przed ślubem. Jeden wytrzymał ze mną rok, po czym odszedł. I bynajmniej nie dlatego, że nie chciałam z nim zamieszkać. Odszedł bo się znudził. Gdybym z nim zamieszkała to i tak by odszedł, a ja w międzyczasie musiałabym płacić jego rachunki i tylko tyle bym z tego układu miała. Nie wspominając o tym, że nie miałabym zapewne gdzie mieszkać (przypominam- poglądy mojej mamusi).  Drugi wytrwał trzy lata, a potem co roku namawiał mnie na ślub, bo wiedział, że inaczej z nim nie zamieszkam.

     Po raz kolejny podkreślam, że trzeba pamiętać, iż męzczyźni są wygodni. I jeśli proponują wspólne mieszkanie to głównie z powodu własnej wygody. Nigdzie nie muszą jeździć, bo mają dziewczynę zawsze pod ręką. Oszczędzają w ten sposób czas. I to dosłownie: na gotowaniu, sprzątaniu, praniu. Bo przecież niewiele dziewczyn zniesie syf w mieszkaniu, w którym same mieszkają. I bedą wolały je same ogarnąć niż czekać na ruch faceta (niedoczekanie). Poza tym czego się nie zrobi dla swojego misiaczka, prawda? ;) W takim układzie mężczyzna oszczędza też pieniądze, bo rachunki dzielą się na dwa i zaoszczędzaone pieniądze mogą wydac np. na swoje pasje. Bo jeśli myślicie, że na zabieranie Was do restauracji to się grubo mylicie. Przecież przyrządzone przez Was dania są najlepsze na świecie i w żadnej restauracji nie podają tak pysznych posiłków. I jak tu nie zmięknąć od tych komplementów? Tylko, że jak zmiękniecie, to już nigdy nie zobaczycie restauracji ;)

     No cóż, miłość to pole bitwy. Jeśli chcecie ją wygrać, nie dajcie się omamić słodkimi słówkami i argumentami naszych ukochanych. Ponieważ oni nigdy nie zapominają o tym, że stoją na polu bitwy i nauczyli się wygrywać bitwy dzięki grom komputerowym :)

    Pozdrawiam i wracam do czytania książki. Skąd mam czas na czytanie? Bo nie piorę rzeczy swojego faceta, nie gotuje mu posiłków, nie sprzatam jego mieszkania. Na to wszystko zasłuży jak zobaczę obrączkę na moim palcu ;)

poniedziałek, 17 września 2012

Oznaki lata

    Nie chcę jeszcze myśleć o jesieni. Poszukuję resztek lata pośród szaroburej pogody, cicho spadających pożółkłych liści i odgłosów żołędzi twardo uderzających o ziemię. I mimo, że mama udekorowała dom kasztanami a orzechy same wypadają z poskręcanych łupin, mimo że kalendarzowa jesień zawita do nas w weekend, ja wciąż nie wierzę, że ciepłe letnie wieczory już nie wrócą. Dlatego gdy tylko słońce da mi znak, biorę rower i ruszam z moimi książkami i kocem na wyprawę. Dzisiaj sukces! Nie tylko mogłam jeździć na krótkim rękawie, to jeszcze słyszałam granie pasikoników, gdy zapadł zmierzch.Gdyby nie gęsia skórka na nogach to mogłabym uwierzyć, że to dopiero sierpień. Może więc jak zamknę oczy i będę intensywnie myśleć o lecie, to ono powróci?

     A oto kilka zdjęć, które przywodzą mi na myśl lato i szczęśliwe długie dni, za którymi tak bardzo będę tęsknić....
Moja rakieta :)





No cóż, czerwone jabłuszka na drzewach to chyba oznaka jesieni :(










Ups! Jednak w podświadomości chyba drzemie już jesień....

Piękny letni wieczór z cykadami w tle

niedziela, 16 września 2012

Emma / Jane Austen

    
      Wspominałam przy okazji "Dumy i uprzedzenia", że drugą najciekawszą książką Jane Austen była dla mnie właśnie "Emma". Przeczytałam wszystko, co wyszło spod pióra tej autorki (nawet niedokończone z powodu śmierci autorki "Sanditon"), zafascynowana światem z przeszłości, jaki przedstawiała na kartach swojej książki oraz wyrafinowanym językiem XIX wieku, ale tak naprawdę pozostałych książek niemal nie pamiętam. Dobrze się je czytało, ale nie zapadły w pamięć. Nie były niezwykłe, tylko inne. Może to właśnie przez ten wyszukany język i maniery tamtego czasu tak długo Jane Austen trzymała mnie przy sobie. Ciężko mi teraz, po latach określić skąd się wzięła miłość do książek tej autorki, mimo że pozostałe jej pozycje nie były tak wyjątkowe jak "Duma i uprzedzenie" i nie były tak ciekawie napisane jak "Emma". Jak już wspomniałam pozostałe jej powieści uleciały z mojej pamięci po latach. Tytuły mogłabym wymienić, ale bohaterów i ich historie już nie. Jest to dla mnie podpowiedź prosto z serca, wskazująca które z książek Jane zasługują na uwagę. A gdybym miała byc naprawdę szczera ze sobą to tylko "Dumę i uprzedzenie" mogłabym nazwać wybitnym dziełem. "Duma" znacznie odbiega od swych sióstr doskonałością pióra i zawsze się dziwiłam jak to możliwe, aby autor był w stanie napisać tylko jedno nieśmiertelne dzieło na tak wysokim poziomie, podczas gdy reszta jego utwórów tylko da się lubić. Jako, że "Emma" da się lubić najbardziej i sprawiła mi najwięcej radości poza "Dumą i uprzedzeniem", pozwolę sobie napisać kilka słów w jej obronie.

     W tej powieści mamy również miłość, jakżeby inaczej. Jednak autorka stawia przed nami kobietę dobrze usytuowaną, która nie musi bać się o przyszłość. Nie musi też upatrywac swojego szczęścia i dobra w małżeństwie, jak to było w przypadku panien Bennet, w związku z czym może spokojnie zająć się swataniem innych i opowiadniem jak to nigdy nie wyjdzie za mąż. Emma Woodhouse jest młoda i jej przyszłość jest zabezpieczona materialnie. Mieszka z ojcem w wielkim domu, gdzie często odwiedza ich starszy od Emmy przyjaciel rodziny, Pan Knightley. Zdaje się on być jedynym człowiekiem, który jest w stanie powiedzieć Emmie co naprawdę myśli o jej zachowaniu, a nawet ją strofować, ponieważ wszyscy dookoła, łącznie z jej ojcem są zapatrzeni w Emmę jak w obrazek. Natomiast Pan Knightley jako jedyny widzi jej wady i nie boi się rzucić nimi w twarz Emmy. Ta przyjmuje słowa prawdy od przyjaciela bez mrugnięcia okiem, jednak rzadko kiedy słucha jego rad, ponieważ w swojej młodości jest na tyle zarozumiała, że wierzy w swoje racje i w swoje przekonania, mimo że nieraz zawiodły ją one na manowce.

     Książka jest naprawdę zabawna. Może nie śmieje się przy niej człowiek do rozpuku jak przy typowej komedii, ale wielokrotnie uśmiecha się sam do siebie patrząc na zapatrzenie Emmy w swoją własną rację, jej ślepotę na porady starszego przyjaciela i po prostu na głupotę jej czynów. Czytając powieść można sie zwyczajnie zdenerwować patrząc na Emmę i widząc jak stara się manipulować ludźmi, aby zestawić ich w pary takie, jakie się jej samej podobają, a w rzeczywistości nie pasujące zupełnie do siebie, a to ze względu na charaktery, a to pozycje społeczne lub noszenie w sobie uczucia do innej osoby. Emma jest na tyle ślepa, że całkowicie źle odczytuje sygnały płynące od mężczyzn- nie widzi, który mężczyzna udaje uczucie do niej, aby ukryć przed światem swoje uczucie do innej kobiety i popłeniony w tajemnicy mezalians, mimo że wszystko dookoła wskazuje na to uczucie; jest ślepa na względy innego mężczyzny wobec niej, mimo że łatwo je odkryć pomiędzy słowami (a przynajmniej dla osoby takiej jak ja, która namiętnie czyta romanse ;)); myli uczucie skierowane do niej i odczytuje je jako względy skierowane do jej przyjaciółki, którą próbuje wyswatać z człowiekiem stojącym wyżej w hierarchii społecznej. Emma zdaje się na każdym kroku popełniać mnóstwo błędów, nie widzi oczywistych faktów, a także odrzuca zdroworozsadkowe podejście Pana Knightleya do jej prób łączenia ludzi w pary i jest to jednocześnie zabawne i irytujace. Ale dzięki temu książka nabiera ciekawych barw i trzyma do końca w ciekawości. Ja przynajmniej byłam ciekawa kiedy Emma zobaczy jak śmieszne było jej swatanie, jaka była ślepa i kiedy w końcu zobaczy, że ktoś darzy ją uczuciem.

    Nie będę opisywać całej powieści, ponieważ mamy tu poplątanie z pomieszaniem, przez swaty Emmy pojawiają się coraz to nowsze postacie i związki (choćby te wyimaginowane w głowie Emmy). Gdybym teraz próbowała to wszystko opisać to połowa z Was szybko by się pogubiła, ponieważ nie da sie tego ogarnąć bez przeczytania powieści. Proszę się także nie zrażać nieco zbyt przydługawym początkiem, gdzie autorka stara sie nam najpierw przedstawić Emmę i jej świat, tak ten zewnętrzny jak i wewnętrzny. Kiedy już się przez to przebrnie, zacznie się ciekawa komedia pomyłek i wtedy już można się spokojnie odrobinkę zapomnieć podczas czytania.

     Zabawne sytuacje zaczynają się od momentu, gdy Emma postanawia wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła niejaką Harriet Smith, której rodzice nie są znani, co w tamtych czasach odbierało kobiecie szansę na lepsze życie i na męża z wyższych sfer. Pan Knightley wręcz był przekonany, że Harriet w ogóle będzie mieć szczęście, jeśli ktokolwiek będzie chciał ją pojąć za żonę. Jednak Emma w swojej prostolinijności postanowiła nie skreślać Harriet a wręcz pomóc jej w zdobyciu dobrze sytuowanego mężą, który jej zdaniem się Harriet należał. Od tej pory Harriet stała się przyjaciółką Emmy, którą ta próbowała wciągnąć w swoje, lepsze towarzystwo. Jej próby polepszenia przyszłości Harriet tylko jej zaszkodziły, ponieważ za namową Emmy Harriet odrzuciła oświadczyny dobrze prosperującego farmera Roberta Martina, który wg Pana Knightleya byłby dla Harriet zbawieniem i lepszą partią niż mógłby się ktokolwiek po niej spodziewać. Co więcej Harriet odwzajemniała uczucie Roberta Martina, jednak pod wpływem namów i manipulacji Emmy uznała, że zasługuje na kogoś znacznie lepszego, a mianowicie na pastora Eliota. Trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach pastorzy byli niezłą partią, ponieważ posiadali rozległe probostwa pod sobą i spore majątki i nie spojrzeli by nawet na kobietę o takiej przeszłosci jak Harriet. Dlatego dziwi nie tylko to, że Harriet dała sobie tak ławto wmówić, że jest na tyle dobrą partią, aby zdobyć kogoś takiego jak Pan Eliot, ale także można się dziwić Emmie, wychowanej w dobrym domu, która znała dobrze podział na hierarchie panujący w tamtych czasach i powinna zdawać sobie sprawę, że Harriet nie ma szans na dobre zamążpójście i powinna wziąć, brzydko mówiąc, tego, kto się nawinie. Swoim zaślepieniem skrzywdziła Harriet, której niemal odebrała szansę na zdobycie dobrego i kochającego męża, ale i w swojej ślepocie zwodziła niechcący Pana Eliota, który okazał się mieć na oku nie Harriet, ale samą Emmę.

     Jest to typowa komedia omyłek i naprawdę można sobie nią poprawić humor na jesienne wieczory. Zatem zachęcam do zapoznania się z tą książką i zatopnienia się w świat Jane Austen pełen romansów i pięknego języka.

środa, 12 września 2012

Dziwne zwyczaje ślubne

      

       Jako, że moje myśli zajmuje organizacja własnego slubu, nie mam zbyt wiele czasu dla książek. Ciągle tylko szukam kiecek, butów i muzyki- wszystko o tematyce ślubnej. Dla książek zostaje mi może godzinka tygodniowo. W związku z tym, że nie miałam książki w ręku od ponad tygodnia, a tematyka ślubna przewija się w moich myślach, działaniach i rozmowach, wrzucę ją również na mojego bloga. A to dlatego, że zderzyłam się ze swiatem, którego nie potrafię pojąć.

      No bo weźmy taką suknię. Ubieram ją tylko raz, tak? Założę ją na siebie na parę godzin, pstryknę parę fotek, potańczę i odłożę ją już na zawsze do szafy. Dlaczego więc muszę za nią płacić trzy moje pensje? Skąd sprzedawcom sukien ślubnych przyszło do głowy, że śpię na pieniądzach i z uśmiechem na twarzy wyrzucę je w błoto? Skąd się wziął taki zwyczaj? Czy materiał na suknię ślubną kosztuje aż tak wiele? Naprawdę dziwię się kobietom, które są w stanie wydać tak znaczną sumę na jeden wieczór, wierząc, że ten wieczór jest na tyle wyjątkowy, że musi być tak hołubiony. Niedawno spotkałam dziewczynę, która przez rok zbierała pieniądze na swoją wymarzoną suknię. Zebrała tego w sumie 3 tysiące, po czym radośnie pobiegła do sklepu i wydała tę roczną sumę na kilka metrów materiału, w którym miała błyszczeć przez ułamek swojego życia. Gdy zapytałam jej, czy nie było jej żal wydać te ciężko zarobione pieniądze, odpowiedziała z wielkim przekonaniem i uśmiechem na twarzy: "nie". Ja nie potrafię tego zrozumieć. Nawet suknie projektantów mody (ale raczej tych polskich ;)) bywają tańsze, a ubiera się je na więcej okazji. Natomiast na "ten jedyny dzień w życiu" wszystko musi być wyjątkowe. Ale czy mniej wyjątkowa suknia (czytaj: za mniejsze pieniądze) odbierze kilka uncji w wyjątkowości tego dnia? Nadal wyjdę za tego samego mężczyznę, nadal będę wierzyć, że tylko z nim będę szczęśliwa, nadal będzie się przede mną rozpościerała świetlana przyszłość. Ten dzień, jedyny dzień w życiu, nadal będzie tym samym, jedynym i niepowtarzalnym dniem. Dlaczego więc ten dzień musi być okraszony tak wielkimi wydatkami? Jest tyle pięknych sukien, w których będziemy wyglądać nieziemsko. Jeśli ubiorę sukienkę za 200 zł i będzie ona biała, to nadal będę wyglądać niewinnie i pięknie. Czy jestem jedyną osobą na całym świecie, która nie chce aby ten dzień był aż tak wyjątkowy, abym musiała go pamiętać z powodu bankructwa mojego i mojej rodziny?

     Jako że wierzę w zdrowy rozum i zarabiam znacznie poniżej średniej krajowej, a także ze względu na moją mamę, która musi się naprawdę nawyginać, aby przeżyć za stawkę zaoferowaną jej przez nasze kochane państwo, postanowiłam zrobić wesele na miarę swoich możliwości. Sama zarobiłam na większość skromnego wesela, które sobie wyobraziłam, starając się trzymać mamę jak najdłużej się da od wydatków związanych ze ślubem jej jedynej córki. Wiem, że moja mama dałaby mi wszystko co ma, aby zrobić mi wesele moich marzeń, na szczęście mój rozum wybronił mnie przed weselną gorączką. I tak postanowiłam kupić sobie kieckę za jakieś 200 zł i to nie "jednorazowe cudo", zapychacz szaf i łapacz kurzu, lecz uniwersalną kieckę koloru białego, w której będę wyglądać bosko u boku ukochanego mężczyzny, a po ślubie wyglądać dobrze w pracy, seksownie na imprezach i godnie na obiadach rodzinnych. Niestety jak już wiemy takie rzeczy to tylko w erze. Dookoła same obiekcje- a to kiecka na 40-latkę (znajomi), a to za mało weselna (mamusia), a to nie pasuje na moje niewymiarowe ciało (ja). A poza tym czy można odsłaniać kolana w kościele? (pragmatyzm i dobre wychowanie).

      Po kilku dniach szperania po sklepach zrozumiałam, że nie znajdę nic z tego, co sobie wymyśliłam w głowie i czas przyznać sama przed sobą, że pomysł na uniwersalną sukienkę był nierealny. Postanowiłam kupić typową, jednorazową sukienkę ślubną. Oczywiście nie nową, bo nie po to codziennie słuchałam nerwowych pytań kiedy w końcu kupię sobie sukienkę, żeby teraz pobiec do salonu i rzucać tysiącami dla świętego spokoju. Miałam w głowie plan wydatków i starałam się zrobić ile tylko się da, aby za bardzo nie odbiegać od ram finansowych jakie sama sobie wyznaczyłam. I tak oto w ciągu kilku dni kupiłam piękną ślubną sukienkę za niewielkie pieniądze, właściwie zupełnie przypadkiem. Uległam też przy okazji zabobonowi i nie pozwoliłam swojemu narzeczonemu obejrzeć sukni, tak na wszelki wypadek :)

    Teraz mam kolejną misję - buty ślubne. A jeśli po przeczytaniu początku tego posta spodziewacie się, że wydam 200 zł na buty, które zaraz po ślubie wylądują na śmietniku lub na tablicy z ogłoszeniami za 1/5 ceny to się grubo mylicie. Prędzej sama poszukam swoich butów na takiej tablicy. Albo kupię jednorazowe buciki od naszych chińskich dalekich sąsiadów. Zawsze miałam opory aby nosić używane buty, ale skoro ślubne buciki są tylko na ślub, to łatwo się domyśleć, że osoba sprzedająca je ubrała je tylko raz i nie zdążyła ich zapuścić. Zatem trzymam za siebie kciuki i liczę na to, że uda mi się ponownie i kupię buciki po okazyjnej cenie 30 złotych :)

    Tak sobie myślę, dlaczego garnitury mężczyzn są połowę tańsze niż nasze sukienki? Wydaje mi się, że oni są bardziej pragmatyczni i nie ulegają tak jak my, ślepo "wyjątkowości" tej chwili. Mam wrażenie, że dla nich bardziej niż dla nas liczy się to, że zawierają związek małżeński z osobą, którą kochają niż to wszystko, z czym jest to związane, z całą tą komercyjną otoczką, która sięga niemiłosiernie do naszych kieszeni. Z przerażeniem myślę o dziewczynie, o której słyszałam, że planuje wydać na swoje wesele prawie 50 tysięcy polskich złotych (nawet nie chce mi się liczyć, ile to będzie moich wypłat). Zdecydowanie wolę tę wyjątkową chwilę przeżywać w sercu niż w kieszeni :)

     A powiedzcie mi kto wymyślił, aby podczas jazdy na salę weselną rozdawać kupione za grube pieniądze flaszki, które są przeznaczone na naszą rodzinę i znajomych? Ja nie chcę brać udziału we wspomaganiu alkoholizmu Polaków. Już wystarczy, że moją rodzinę napojem tym trunkiem, statystyki już i tak w Polsce są kiepskie jeśli chodzi o spożywanie alkoholu. Radość radością, ale czemu to ma służyć? Jeśli ktoś zna odpowiedź na to nurtujące mnie od dawna pytanie- zapraszam do komentarzy :)

     Kolejny zwyczaj, którego mój rozum nie może objąć jest nazywanie teściów po ślubie "mamą" i "tatą". Naprawdę tego nie rozumiem. Czy ci obcy ludzie po ślubie stają się od razu moimi rodzicami? Chyba nie, prawda? Nie wskoczę teściowej do brzucha i nie urodzę się ponownie. Mam tylko jedną matkę i jednego ojca. Pomijam to, czy lubimy naszych teściów czy najchętniej zapomnielibyśmy kim oni są. Ale po co tworzyć sztuczne nazewnictwo? Skąd się to wzięło? Ja już teraz wiem, że nie przejdzie mi przez gardło słowo "mamo" skierowane do kobiety, która mnie nie urodziła. Cóż, teściowie będą musieli zadowolić się swoimi własnymi dziećmi.

     Wiecie czego jeszcze nie lubię? Oczepin- są one dla mnie niczym innym jak upokarzaniem kobiet, które nie mają jeszcze mężów, ani nie pozostają w związkach małżeńskich. No bo w końcu jak zachęca panny do zabawy wodzirej? Krzyczy przez mikrofon: "Zapraszam wszystkie wolne panny i rozwódki!" i można sobie popatrzeć komu też powinęła się noga lub jest na tyle nieatrakcyjny, że nie potrafi sobie znaleźć partnera. Oczywiście potem kolej na facetów, no ale wiadomo, że na mężczyzn wszyscy patrzą inaczej- no bo w końcu mężczyzna zawsze sobie znajdzie partnerkę, nieważne w jakim jest wieku. Nie od dziś wiadomo, że mężczyzna im starszy tym lepszy, zupełnie jak najlepsze wino (o! niedoczekanie. Starzejecie się i tracicie na atrakcyjności zupełnie jak my:)), natomiast kobieta po 20-ce powinna już mieć choćby narzeczonego, jeśli nie męża i tuzin dzieci. Ja nie zgadzam się na takie pokazywanie publice kobiet  bez mężczyzn i wystawiania ich godności na próbę,karząc walczyć między sobą o welon, będący obietnicą szybkiego zamążpójścia. Oczywiście nie rozumie tego prawie nikt z mojej rodziny, ale na szczęście ślub jest mój i ja mogę decydować (oczywiście jak tylko namówię narzeczonego na poparcie mojego zdania).

     Jeśli znacie jakieś zwyczaje ślubne, które Was rażą, zapraszam do dyskusji. Oczywiście jeśli ktoś ma ochotę puknąć się za mnie w czoło za ten mój cały pragmatyzm i brak romantyczności to również zapraszam do komentowania. Zniosę wszystko. Chyba... ;)

środa, 5 września 2012

I heart New York by Lindsey Kelk / Kocham Nowy Jork

    
      Yes yes. It’s another book about love. Love is the most beautiful things in the world. That’s why I love (;)) books about love. Lindsey Kelk wrote three books: I Heart New York (1), I Heart Hollywood and I Heart Paris. I read only the first part because I bought only “I Heart New York” and I’m afraid to read next parts. I was pleasure about ending and I don’t want to spoil good impression about it.


      Angela Clark was happy in relationship with her boyfriend Mark. One day on wedding of their friends Angela found out that her boyfriend has an affair and her best friends knew  about it. She was in shock and ruined their wedding. Next day decided to change her life and she flight to New York wearing her bridesmaid’s dress. She has only a little money, she didn’t know anybody, she didn’t have clothes with her. But she felt she was right with her impulsive decision.

      She stayed in hotel and met in reception nice girl Jenny and told her about everything. Jenny invited her to her place and they make friends with each other. Jenny persuade Angela to change her image, so Angela cut her hair, went on shopping and bought new clothes and even start with new, great job. And she met two handsome men: Tyler- rich banker and Aleks – a rock star. She started dating with those two guys and found happiness again. Which man she’ll choose? I don’t tell You. But I say a little word to you- it will be very interesting :)

     Dziś mam dla Was lekką i przyjemną książkę autorstwa Lindsey Kelk. Nie spodziewajcie się dziś ambitnej literatury. Mamy za chwilę koniec lata, rok szkolny już się rozpoczął, za chwilę studenci będą wracać ze swoich rodzinnych stron by zapełnić puste uczelnie. Na takie dni jak teraz powinno się sięgnąć po jakąś ciekawą lekturę, która pomoże nam zapomnieć o kończącym się cudownym czasie i pozwoli nam choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Cóż zatem może być lepszego od książki o miłości? I to jeszcze takiej, w której przewija się dwóch przystojniaków o różnych charakterach? Nasza bohaterka swoimi życiowymi wyborami na pewno przykuje naszą uwagę, a szary świat wokół nas stanie się odrobinę bardziej tęczowy. Książkę dobrze się czyta, zatem włączcie sobie dobrą muzykę, zaparzcie sobie kawy, przynieście sobie jabłko z ogrodu (nadchodzącej jesieni mogę wybaczyć tylko wtedy, kiedy mam pod ręką pyszne jabłka z ogrodu, takie prawdziwe, polskie, jesienne jabłka, a nie jakieś nawożone chemicznie chińskie owoce. Uwielbiam kosztele, a one moi drodzy właśnie zaczynają spadać z drzew, żebyśmy mogli zasmakować ich nieziemskiego słodkiego smaku), ulokujcie się na balkonie, w ogrodzie, na ławce w parku z tą właśnie książeczką i oddajcie się lekturze. Książka nie jest długa, więc nawet osoby, które szybko męczą się podczas czytania mogą sobie poradzić z tą lekturą całkiem dobrze. Tym bardziej, jak już wspominałam, jest o czym czytać :)
     Naszą bohaterką jest moja imienniczka Angela Clark. Dziewczyna żyje sobie spokojnie w swoim poukładanym świecie. Ma faceta, którego kocha, szykuje się ślub (a przynajmniej w jej głowie, ponieważ jej facet jest równocześnie jej narzeczonym; jakże inaczej więc miał się ten związek skończyć jak nie wielkim ślubem?). I nagle wszystko w ciągu jednej chwili ulega całkowitemu rozkładowi. Na ślubie przyjaciół Angela przypadkiem nakrywa swojego narzeczonego uprawiającego seks z inną kobietą. Trochę to banalne, ale jak już pisałam książka nie jest wielkim dziełem tylko lekką książką idealną na jesienną chandrę. Poza tym jakoś autorka musiała zmusić swoją bohaterkę do odważnej decyzji, a szok tak wielki jak zdrada narzeczonego a także przyjaciół, którzy wiedzieli o romansie, była idealną scenerią na sam początek opowieści. Angela jest tak zaskoczona tym, czego się dowiedziała o narzeczonym i ludziach, których uważała za swoich przyjaciół, że postanawia natychmiast wyjechać z Anglii (wcześniej robiąc niezłą burdę na przyjęciu weselnym), mając jedynie swoją suknię pierwszej druchny, cudne acz niewygodne szpilki, buty na zmianę, trochę pieniędzy i paszport. Tak trafia na samolot do Nowego Jorku, gdzie zamierzała.... no właśnie...co? Angela sama nie wiedziała czego oczekuje po Nowym Jorku. Odnaleźć siebie? Zmienić swoje życie? A może po prostu nie mogła już dłużej zostać w Anglii gdzie spotkał ją tak wielki zawód?

     Po przyjeździe wsiada w taksówkę i każe się zawieźć do hotelu. Spotyka ją pierwsze rozczarowanie, gdyż taksówkarz był inny niż to sobie wyobrażała, a mianowicie opryskliwy. Jednak po przyjeździe do hotelu wdaje się w rozmowę z sympatyczną recepcjonistką Jenny, której zupełnie przypadkiem opowiada swoją nieciekawą historię, W jednej chwili staje się w oczach Jenny, zafascynowanej Anglią, bohaterką. Ale która z nas nie podziwiałaby odwagi Angeli? Zostawić swojego niewiernego faceta i wyjechać do obcego kraju, gdzie nie zna się ani jednej osoby? Jenny postanawia pomóc Angeli, namawia ją na zamieszkanie u niej i pomaga stanąć na nogi. Szybko też dziewczyny zostają przyjaciółkami. Oczywiście mamy tu kolejny banał- ta szybko zawarta przyjaźń trochę śmieszy jak się nad tym głębiej zastanowić. No ale nie chcemy psuć sobie lektury, zatem pomijamy te drobne szczegóły i cieszymy się nabierającą tempa akcją.

     Jak to przyjaciółki dziewczyny wybierają się do fryzjera, gdzie Angela serwuje sobie nową ekstra fryzurę, przyciągającą męską uwagę, aplikuje sobie też kilka wystrzałowych ciuchów, zupełnie nie w jej dotychczasowym stylu. Jednak właśnie między innymi po to tu przyjechała- aby odmienić swoje życie, więc równie dobrze mogła zacząć od zmiany swojego image. Ta przemiana pomaga jej zdobyć praktycznie w jednym czasie dwóch interesujących mężczyzn, całkiem do siebie niepodobnych, jednak tak samo mocno zainteresowanych Angelą. Natomiast dziewczyna, która znała ramiona tylko jednego mężczyzny zachłysnęła się swoją nową tożsamością i męskim zainteresowaniem.
      Jeden z mężczyzn, Tyler to bogaty i przystojny bankier, który ma wiele wdzięku (i oczywiście pieniędzy, które wzmagają ten wdzięk) i magnetyczną męską siłę przyciągania. Obsypuje on Angelę drogimi prezentami i traktuje jak prawdziwą księżniczkę. Angela na randkach z nim znowu czuje się jak atrakcyjna kobieta i zaczyna znowu cieszyć się seksem. Zapomina też powoli o swoim niewiernym narzeczonym. Drugi mężczyzna, przypadkowo poznany w kawiarni to Aleks, sławny muzyk rockowy (no tak, banałów to tu można dużo zliczyć, no ale przecież kobieta powinna leczyć złamane serce nie zwykłym facetem, ale kimś znacznie przewyższającym poprzedniego faceta mężczyzną. Zatem nasi dwaj adoratorzy musieli być sławni lub bogaci ;), który swoją charyzmą i chłopięcym urokiem pomaga podjąć Angeli decyzję, że spotykanie się w dwoma mężczyznami to naprawdę nic złego, tym bardziej że to tylko próba odnalezienia swojego prawdziwego ja, a nie znalezienia nowego narzeczonego.

      Jednak im dalej tym gorzej. Angela zaczyna się zastanawiać czy ta nowa Angela to jej prawdziwe oblicze, postanawia też zrezygnować z jednego z mężczyzn. Problemem jednak jest decyzja, którego. A decyzja wierzcie mi, naprawdę nie jest łatwa. Gdy poznacie obu mężczyzn, same się o tym przekonacie.

     Jak zaznaczyłam na początku, nie jest to jakaś wyjątkowa książka, której nie będziecie mogły zapomnieć przez wiele lat. Jednak na pewno po przeczytaniu Nowego Jorku będziecie miały ochotę sięgnąć po następne części (Kocham Hollywood i Paryż). Chociaż ja muszę się przyznać, że po tym jak się skończyła pierwsza część to oparłam się pokusie sięgnięcie po następne części. Nie chciałam sobie zepsuć dobrego wrażenia po Nowym Jorku. Bo ja mam tak, że jak już sobie wybiorę jakiegoś męskiego bohatera to ciężko mi się z nim rozstać, a obawiałam się że w następnym częściach Angela będzie dalej eksperymentować z męskim towarzystwem. No i często się niestety zdarza, że kolejne części nie są niestety tak samo ciekawe jak pierwsza książka. Także nie zachęcę Was do tych kolejnych części, bo nic o nich nie wiem. Musicie posłuchać swojego serca, ono prawdę Wam powie :) Życzę miłej lektury moje drogie :)

    

niedziela, 2 września 2012

Saga o ludziach lodu - Margit Sandemo

Pierwsza część, która wciągnęła mnie w magiczny świat Sandemo na 2 miesiące :)

       Jestem ciekawa czy pokolenie blogów zna wielotomową serię książek fantasy napisaną przez Margit Sandemo. Dla mnie Saga o ludziach lodu jest już książką kultową. Czytałam ją jako nastolatka, czytała ją moja kuzynka (już wtedy lubiłam polecać innym ciekawe tytuły), czytało ją wiele innych osób z mojego pokolenia (cudowne lata 80-te moi drodzy:)), a w biblioteczkach miejskich czekały na spragnionych przygód czytelników wszystkie tomy, które jednak rozchodziły się jak świeże bułeczki. Pamiętam jak z kuzynką narzekałyśmy w listach do siebie, że nie możemy wypożyczyć jakiegoś tomu Sagi, bo ciągle ktoś inny nas uprzedzał (tak, tak- moje pokolenie pisało listy jeśli chciało "porozmawiać" z kimś z daleka, bo telefony komórkowe nie były znane, a telekomunikacja polska święciła swoje triumfy. Internet i gadu-gadu były luksusem deficytowym a na ulicach królowały budki telefoniczne, służące za przenośne telefony tym, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z TP. Rozrywka była monotematyczna - wybór między telewizorem a książką był szczytem możliwości, nie dziwiło więc to, że najpoczytniejsze książki szybko znikały z półek bibliotecznych. W tych właśnie pięknych latach mojej młodości pojawiła się jak sen Saga o ludziach lodu.
      Właściwie to był przypadek, że ta fantastyczna książka trafiła w moje ręce. Dostałam od kogoś pierwszy tom i postanowiłam go podarować na zbliżające się święta mojej ukochanej kuzynce. Książeczka była niepozorna, taki nieco grubszy Harlequin (tylko nie mówcie, że tej serii też nie znacie!! W moich czasach nawet kobiety po 50-ce rozczytywały się w tych prostych i powtarzalnych historiach miłosnych), z niewyszukaną grafiką i działającym na wyobraźnię tytułem. Wiedziona prostą ludzką ciekawością postanowiłam przeczytać kilka pierwszych słów i zobaczyć o czym może opowiadać ta mała książeczka. Chyba nie muszę mówić, że te ok. 150 stron przeczytałam w jeden dzień i na jednym tchu? Ta książeczka miała w sobie taką magię, że nie potrafiłam się od niej oderwać. Mało tego- za wszelką cenę musiałam zdobyć kolejny tom. Potem kolejny i kolejny... i tak przeczytałam wszystkie 47 tomów! Bez najmniejszego wysiłku. Przez ten czas nie dotknęłam żadnej innej książki. Jakże mogłabym opuścić świat Margit Sandemo i ludzi lodu? Jakże mogłam spojrzeć w twarz szarej rzeczywistości otaczającej mnie ze wszystkich stron? Kiedy już weszłam do świata ludzi lodu, nic innego nie miało dla mnie znaczenia. Po tylu latach wciąż się zastanawiam czy byłabym w stanie z takim samym zainteresowaniem przeczytać tę niepozorną serię i dać się jej pochłonąć bez reszty? Moja wyobraźnia nie jest już tak elastyczna jak kiedyś, kuleje przez codzienne zgryzoty i mogłaby nie dać sobie rady z taką ilością czarów i niewyjaśnionych zjawisk. Niestety nie dowiem się już tego, ponieważ cała seria, którą trzymałam pod łóżkiem przez 10 lat (nie martwcie się, nie okradłam biblioteki- to był mój własny zbiór, który ktoś mi podarował, niemal kompletny, który przez tyle lat chroniłam przed zapomnieniem i który miałam nadzieję jeszcze kiedyś odświeżyć w pamięci) została w końcu wyniesiona podczas remontu i wydana. Teraz żałuję tak pochopnego kroku, ponieważ obawiam się, że seria ta nigdy już nie zdobędzie takiej popularności jak kiedyś i za kilka lat zniknie z półek bibliotecznych, by ustąpić miejsca innym bestsellerom swoich czasów. A ja bym chętnie serię tę dała do przeczytania mojej córce, gdybym kiedyś zdecydowała się na dzieci, żeby pomóc jej otworzyć wrota do własnej wyobraźni. Jest to doskonała seria dla nastolatków, u których dopiero rodzi się miłość do książek i fascynacja wszystkim co niewytłumaczalne.

      Zadziwiające jest to, że cały czas pamiętam ten klimat towarzyszący wszystkim tomom Sagi- czułam się otoczona tym wszystkim co opisywała autorka, ten świat żył we mnie, towarzyszył mi codziennie, zabierał mnie w całkiem inną przestrzeń, z której nie chciałam wracać. I nawet jeśli dziś nie potrafiłabym wymienić nawet jednego imienia z bohaterów mojego dzieciństwa, to nadal pamiętam jak mnie ta seria pochłonęła. Moja wyobraźnia była pełna run, mandragor, czarów. Pamiętam też, że zrobiłam sobie runy (talizman z pismem runicznym, służącym do zabiegów magicznych) i wierzyłam w ich moc na tyle, że nosiłam je ze sobą w torebce. Oczywiście trzeba złożyć to na karb tego iż byłam jeszcze dzieckiem i nie bardzo potrafiłam rozróżnić fantazję od rzeczywistości. Teraz uśmiecham się na tę myśl i jednocześnie pragnę znów stać się tym dzieckiem, które wierzy w magię i potrafi spędzić cały miesiąc w świecie czyjejś wyobraźni i nie pamiętać o wszystkich zgryzotach tego świata, który nas otacza.

    Gdybym miała powiedzieć o czym jest Saga o ludziach lodu, odpowiedziałabym tak po prostu, bez zbędnych słów- o magii (i o miłości, jakże by inaczej:P). Czasem sobie myślę, że można by porównać Sagę o Ludziach Lodu do Sagi Zmierzch czy do Władcy Pierścienia Tolkiena. Ale chyba to za daleko idące porównanie (dla niektórych Saga to zwykły Harlequin z elementami magii ;)). Obie wspomniane przeze mnie książki zostały napisane z dużo większym rozmachem niż seria Margit Sandemo. Jednak książki te mają jedną rzecz wspólną- autorzy tych dzieł dali się ponieść wyobraźni i stworzyli magiczne światy, w które chce się wierzyć z całych sił i które kradną nasze dusze na zawsze. I które potem żyją w nas wiecznie, w naszych wspomnieniach, tak jak żyją cały czas we mnie bohaterowie Sagi o ludziach lodu. Mam nadzieję, że kiedyś będę miała na tyle odwagi, aby zmierzyć się z moimi wspomnieniami z młodości i jeszcze sięgnę po tę fantastyczną serię. I mam też nadzieję, że po tylu latach kurzenia się na bibliotecznych półkach, ktoś znowu zapała miłością do tej zapomnianej serii, tak jak kiedyś ja oddałam jej serce (i Marco :D). I być może odda jej na zawsze zakątek w swoim sercu i wspomnieniach, tak jak ja to kiedyś uczyniłam.

sobota, 1 września 2012

Pożegnanie lata



W moim mieście zorganizowano jak co roku koncert z okazji zbliżającego się końca lata. Jednak ja nie chcę się z nim jeszcze żegnać. I chociaż byłam na koncercie, słuchałam Mroza, to jednak wybrałam się na poszukiwanie oznak lata, które gdzieś się przed nami schowało. Na dowód tego, że lato trwa i trzeba go tylko dobrze poszukać- kilka zdjęć z mojej wycieczki przed koncertem: