sobota, 31 grudnia 2016

Lanzarote a Kreta- porównanie wysp


          Gdy wybierałam się na moją łączoną podróż Lanzarote-Kreta, myślałam, że po powrocie napiszę tekst porównujący te dwie wyspy. Miał to być ciąg dalszy postu o greckich wyspach. Jednak już podczas drugiego dnia spędzonego na eksplorowaniu pierwszej z wysp, okazało się, że nie jest ona podobna do Krety, ani do żadnej z odwiedzonych przeze mnie greckich wysp, dlatego porównywanie tu czegokolwiek nie miałoby większego sensu, bo porównuje się coś, co jest podobne, a nie tak odmienne jak Lanzarote.

Wyspa ta nie przypominała nawet Teneryfy, kolejnej z hiszpańskich kanaryjskich klejnotów, mimo iż obie miały swoje początki w erupcji wulkanu. Być może tak dobrze widoczne gołym okiem różnice między Lanzarote a Teneryfą wynikają z ilości wulkanów, których Lanzarote ma wiele, podczas gdy Teneryfa może się pochwalić (o ile się nie mylę) jedynie Teide? Krajobraz Lanzarote składa się głównie z majestatycznych i ginących w niskich chmurach szczytów wulkanicznych, powulkanicznej roślinności i z wulkanicznej ziemi w przepięknych barwach, gdzieniegdzie upiększonej czernią pól uprawnych. Uboga, niska roślinność Lanzarote i gołe, acz mieniące się odcieniami brązu góry sprawiają, że krajobraz wyspy jest niespotykanym nigdzie połączeniem piękna, spokoju i majestatyczności.



Oprócz kilku większych turystycznych miast wyspa wydaje się być nietknięta ludzką ręką, a tam, gdzie napotykamy niewielkie miasteczka i wioski, wydaje się, że tamtejsza ludność posiadła wiedzę jak żyć zgodnie z naturą, by nie zniszczyć jej piękna. Prawdopodobnie przyczyną tej miłości do ziemi jest to, że jest to największe bogactwo, które karmi pokolenia i pozwala przeżyć w pewnej autonomii od świata zewnętrznego. Gdyby nie ta ciężka w uprawie ziemia i piękno wyspy przyciągające turystów od lat, jej mieszkańcy, nie posiadając innych źródeł dochodu, musieliby opuścić swoją sielankę (jeśli sielanką można nazwać uprawę czegokolwiek w tak trudnych warunkach czy poleganie na przewrotnej turystyce) w poszukiwaniu lepszego życia.


Jednak ja nie wyobrażam sobie lepszego życia nad to, jakie znalazłam na Lanzarote. To chyba wpływ  tych wszystkich kolorów w pustce bez drzew i spokoju przerywanego jedynie podmuchami ciepłego wiatru. W tej wyspie tkwi niesamowite piękno, sprawiające, że chce się wracać do tych wszystkich skarbów ukrytych wśród skalistej ziemi. Jeśli raz wytknie się nosa z własnego hotelowego podwórka i miejscowości, do której zawiózł nas autokar, odkryjemy setki możliwości przeżycia przygody i zrozumiemy potencjał kryjący się w tej wyspie. Naprawdę wystarczy poszperać trochę w Internecie, wsiąść w samochód i odszukać te wszystkie miejsca, o których usłyszeliśmy/przeczytaliśmy, czy być może odkryć coś, czego nikt wcześniej nie opisał.

Na Lanzarote odnajdziemy dziwną mieszankę spokoju, podziwu i ekscytacji, gdy przyjdzie nam pokonać zbocza kryjące plażę, którą możemy podziwiać z Mirador del Rio czy któryś z wulkanów, by na końcu tej drogi odnaleźć piękno zapierające dech w piersiach. I to piękno spowoduje, że nagle zapragniemy być prawdziwymi zdobywcami nie obawiającymi się absolutnie niczego. A gdy już zdobędziemy nasz cel, poczujemy się nad wyraz spokojni, szczęśliwi i spełnieni.

Tylko pamiętajcie, aby odnaleźć to wszystko, musimy zrezygnować z wygód. Musimy sami dojść do tego celu, który odnaleźliśmy w Internecie bądź na mapie, aby poczuć satysfakcję, o której mówię. Bo jeśli dacie się zawieźć wodną taksówką na plażę pod Mirador del Rio, nie przeżyjecie tego szczęścia, które towarzyszy wspinaczce. Jeśli nie pójdziecie pieszo na plaże Papagayo, nie ujrzycie piękna otaczającej ich niemal pustynnej pustki. Jeśli nie zwiedzicie wszystkich plaż wokół Órzola i to w różnych porach dnia, nie zobaczycie jak szybko zmienia się przybrzeże za sprawą przypływów i odpływów.

I nie będzie Wam dane zaznać przygody przedzierania się przez głęboką wodę w miejscach, w których rano było zaledwie kilka milimetrów czystej wody oceanu. Jeśli nie wyjedziecie z miasta, nie zobaczycie jak urokliwe są wioski i jak daleko roztaczają się widoki dzięki równinom, ani jak wspaniale wyglądają zatopione w chmurach szczyty wulkanów. Jeśli nie zjedziecie z głównych dróg lub nie pojedziecie tam, gdzie wydaje się, że nic nie ma, nie będzie Wam dane stwierdzić, że gdziekolwiek się nie pojedzie, tam odnajdzie się piękno i satysfakcjonującą, uspokajającą samotność i poczucie celu.

Nigdy nie sądziłam, że pustka może być tak pełna życia i… ciężko to inaczej nazwać- magii. Magii kolorów i wielorakości rzeczy do zrobienia czy miejsc do zobaczenia. Bo taka właśnie jest Lanzarote. Mimo iż na pierwszy rzut oka na mapy Google wydaje się pusta, jałowa, jednoraka i niezamieszkała, gdy już tam się znajdziemy, odkryjemy feerię kolorów (a właściwie odcieni dwóch kolorów- brązowego i czarnego z domieszką zieleni), błogą ciszę przerywaną szumem fal i wiatru oraz śpiewem ptaków (nie mówię o miejscowościach turystycznych, które są jednym wielkim 24-godzinnym karnawałem), a także uczucie, że możemy wszystko, jeśli tylko zdobędziemy się na odwagę, aby po to sięgnąć.

Gdy myślę o Lanzarote, jedno słowo zwłaszcza przychodzi mi na myśl i wybija się ponad wszystkie inne przymiotniki i rzeczowniki. Jest nim przygoda. Wielokrotnie już użyłam tego słowa w odniesieniu do Lanzarote (tu czy w poprzednich postach), ale jest to najlepsze określenie na tę wyspę. 

Tutaj wszystko wydaje się czekać, aby nas zaskoczyć. Wystarczy tylko zanurzyć się w tej otaczającej nas wielorodności w pozornej pustce czarnej ziemi i brązowych skał, gdzieniegdzie poprzetykanych wyhodowanymi sztucznie palmami. Jednak kiedy otworzymy oczy, zobaczymy, że ta pustka widoczna na mapie i po przylocie, to tylko pozory, a pod spodem kryje się esencja istnienia, o której, trzeba to sobie przyznać, czasem zapominamy w pogoni za życiem. 




        Tą esencją jest radość. Radość życia, radość z każdej przeżytej chwili. To wszystko, ten ogrom uczuć, znajdziemy na jednej wyspie. Wyspie niepodobnej do żadnej innej, jaką w życiu swoim odwiedziłam. I wyspę, co do której miałam tyle wątpliwości, gdy oglądałam jej zdjęcia satelitarne. Wyspę, na której przeżyłam wspaniałą przygodę i na którą koniecznie muszę wrócić.


Kreta

Natomiast gdy chodzi o Kretę, to tak naprawdę nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Jest to typowa grecka wyspa, z typową roślinnością śródziemnomorską, typową grecką pogodą i takąż linią brzegową. Wyspa jest tak duża, że nie da się jej objechać w jeden dzień, ani nawet w dwa tygodnie.
Chyba że zależy Wam na morderczym wypadzie, bo chcecie zaoszczędzić na samochodzie i nie macie ochoty tutaj wracać. Była to pierwsza grecka wyspa i właściwie drugie miejsce za granicą, które było mi dane zwiedzić. Za pierwszą swoją wizytą zobaczyłam parę miejsc w centralnej części wyspy, poznałam paru ludzi i poczułam bakcyla, z którego do dzisiaj nie mogę się wyleczyć.

 Dużo pływałam, mimo iż korzystałam prawie wyłącznie z dwóch plaż, jeśli nie liczyć tych, zaliczonych podczas dwudniowego tournee wypożyczonym samochodem. W związku z brakiem auta nie zobaczyłam wiele, ale czułam, że w
tej wyspie tkwi potencjał. Składam to na karb pierwszych wrażeń. W końcu dopiero w przyszłych latach miałam zobaczyć inne i piękniejsze wyspy Hellady. Wiedziałam, że kiedyś tu wrócę, bo dużo jeszcze było do zobaczenia na tak ogromnym terenie, którego eksplorowanie było utrudnione z powodu braku własnego środka lokomocji.

Ale prawdę mówiąc to, co zobaczyłam w tamtym pierwszym „greckim” roku, było idealnym podsumowaniem całej wyspy. Bo wszędzie indziej jest tak samo. W tym roku zobaczyłam zachodnią stronę wyspy, dość dobrze ją zjeździłam i muszę przyznać ze zdziwieniem, że niewiele mnie tu rzeczy
pozytywnie zaskoczyło. Plaże są do siebie bardzo podobne, tak samo jak miasteczka. Chania ma ładne stare miasto, ale reszta jest skupiskiem domów, odpowiednikiem naszych wieżowców (tylko dużo piękniejszych). Jest całkiem nowocześnie, a w związku z tym całkiem nudnawo. Roślinność jest wszędzie podobna i jedynie senne miasteczko Georgioupolis zapadło mi w pamięć. 

Może dlatego, że zobaczyłam je w środku nocy, kiedy wszystko już śpi, a cykady śpiewają najgłośniej. I dlatego, że gdy je opuszczałam po paru godzinach niespokojnej drzemki na tylnym siedzeniu samochodu, moje oczy ujrzały tę miejscowość położoną na wzgórzu o najpiękniejszej porze dnia, gdy słońce wschodziło nieśmiało wraz ze śpiewem ptaków w absolutnej ciszy
uśpionego miejsca, a na zboczach kładła się świeża mgła o lekko różowawym odcieniu. Czasem to, w jakich okolicznościach zetkniemy się z życiem wpływa na to, jak je odbieramy (tak było z  moim pierwszym wypadem na Kretę, co do którego noszę w sercu ogromny sentyment, mimo odczuwania lekkiej nudy po tygodniu wyeksplorowania najbliższej okolicy- czasami staram się na siłę zapomnieć o tym uczuciu, bo przecież stoi w ogromnej niezgodzie z ogólnym uczuciem radości i zachwytu nad tamtą pierwszą podróżą do Grecji).


Z plaż warto jedynie wspomnieć słynną Balos, ale prawdę powiedziawszy cały jej urok stanowi widok z góry. Z dołu miejsce to nie przedstawia się tak okazale, a poczucie przygody, które odczuwałam zdobywając Mirador del Rio (na co złożyły się kilometry pięcia się w górę i schodzenia w dół, prawie całkowity brak ludzi i majestatyczna pustka całej okolicy, a także powiew wiatru, który chłodził zgrzaną wspinaczką twarz i ta możliwość zatrzymania się na samej górze, gdy dopada nas już mrok i objęcia wszystkiego wzrokiem, gdy wiatr mierzwi nasze włosy… to uczucie wolności i satysfakcji, które nas wówczas opanowało jest bezcenne i niepowtarzalne), tutaj było tylko nikłym cieniem umiarkowanej radości z dzielenia z innymi ludźmi tej możliwości.

Może przez tłumy, które tam przyjeżdżają (po południu sznur aut zaparkowanych na poboczu drogi prowadzącej do laguny, nie mieszczących się na parkingu, sięga kilometrów) i przypływają (około południa przypływa ogromny statek, który w 15 minut wypluwa masę ludzi żądnych popluskania się w błękitnych wodach tej laguny; choć i tak większość z nich zamierza się tylko opalać i strzelać sobie selfie) mój zachwyt tym miejscem nie był tak wielki, jak powinien, patrząc na popularność jakim cieszy się to miejsce (chyba jestem nietypową turystką, która za cud uważa jedynie to, co trzeba zdobyć w pocie czoła i czego nie trzeba dzielić z tysiącami innych, w tym samym czasie)?
Może brak prywatności i unikalności, zdeptany przez wszystkich turystów, którzy zdają się przylatywać na wyspę tylko w celu zażywania słonecznych baloskich kąpieli, psuje wrażenie unikalności tego miejsca? A może to wina zbyt płytkiej wody, w której nie można ponurkować, aby odkryć nowe podwodne światy? A może jej gorzkiego smaku, nasiąkniętego gliniastą glebą? A może powodem mojej wybredności jest fakt, że biały piaseczek widoczny z góry okazuje się być ubitą gliniastą i szorstką ziemią, po której nie można chodzić gołymi stopami? A może to dlatego, że ciężko uznać za przygodę maszerowanie z deptającymi ci po piętach innymi turystami, proszącymi cię o zrobienia zdjęcia?

Jedynie pod koniec czułam się odrobinę jak zdobywca, gdy trzeba było wejść pod górę w spiekocie wczesnego popołudnia (nie da się tam siedzieć cały dzień, chyba że z książką- w innym wypadku jest tam zbyt monotonnie,
zwłaszcza bez możliwości nurkowania), ale i tak nie ma to porównania do odległości, które trzeba pokonać, by zdobyć zbocze kryjące Mirador del Rio (poczucie przygody jest tam tak wielkie, że ma się ochotę rozpalić ognisko i zostać na noc pod namiotem, czując się jak rozbitek Robinson).

Tak naprawdę jedynymi chwilami zapierającymi dech w piersiach na Balos są: pierwsze spojrzenie na plażę z góry, wspinaczka w górę, zobaczenie jak sportowe auto urywa sobie skrzynię biegów (czy cokolwiek to było) na pełnym dziur parkingu i widok na sznur aut zaparkowanych gdzieś w połowie drogi na
Balos. Co, patrząc na to, że od momentu gdzie płaci się za bilet wstępu zostaje nam jeszcze parę dobrych kilometrów do pokonania, zdaje się być nie lada osiągnięciem, gdy trzeba iść pieszo w upale, obładowani ręcznikami i jedzeniem (zawsze można bazować na sklepiku, który znajduje się na dole i leżakach z parasolkami… tak, zdecydowanie czuje się tam przygodę… ;)). 
P.S. Trzeba pamiętać, że przed wjazdem trzeba będzie zapłacić bilet wstępu czyli 1 euro za osobę, droga do plaży jest szutrowa ale przejezdna bez większego problemu, wystarczy tylko jechać z odpowiednią prędkością. Droga jest wystarczająco szeroka, aby dwa auta bez problemu się wyminęły i osoby, które piszą o niebezpiecznym urwisku nie wiedzą najwyraźniej co znaczy słowo "urwisko". Tylko osoba kompletnie pijana byłaby w stanie zjechać z tego "urwiska" prosto w "przepaść". Używam tutaj sarkazmu, ponieważ nie ma żadnego urwiska ani przepaści i osoba z najmniejszymi zdolnościami potrafiłaby przejechać tą drogą bez problemu. Jedynymi problemami jakie można spotkać to problem ze znalezieniem miejsca do zaparkowania, dziurawa nawierzchnia na samym terenie "parkingu" oraz konieczność spaceru w upale, najpierw z górki, co jest całkiem przyjemne, potem pod górę, co może sprawić trochę kłopotu osobom starszym, dzieciom i tym,co zapomnieli zabrać ze sobą wodę. Nie polecam zabierać ze sobą wózków, natomiast nie wolno zapomnieć o czapce.
Więcej przygody czuje się gdy trzeba zejść na plażę Seitan Limania (w Aghios Spyridhonas). Jest ona równie zatłoczona co Balos, ale dużo, dużo mniejsza i nie taka (wydawałoby się) efektowna, jednak lepsza do pływania, nurkowania i podziwiania widoków, gdyż ukryta jest między dwoma zboczami Półwyspu Akrotiri, na pierwszy rzut oka niemożliwymi do zdobycia. 

Jednak miejsce to jest dostępne, co bez problemu zobaczycie, gdy dojedziecie do parkingu (polecam wycieczkę bliżej rana, gdyż w przeciwnym wypadku przeżyjecie kawałek balosowego parkingu. 

A patrząc na to, że wszędzie jest pod górkę, koniec końców lepiej jest wstać trochę wcześniej niż wdrapywać się potem do swojego samochodu). Plaża ta jest bardzo ciekawa ze względu na swoje położenia, na trudność zejścia/wejścia (nie polecam dla małych dzieci i posiadaczy wózków- lepiej już zejść na Balos, po kamiennych schodach, niż zjeżdżać na czterech literach po skalnych zboczach z usuwającymi się spod stóp kamykami, trzymając
dodatkowo w rękach dziecko; zejście z prawej strony jest mniej wymagające i niebezpieczne) jak i na piękną, czystą wodę. Jedynie nie należy się oddalać za bardzo od naturalnego falochronu utworzonego przez klify otaczające plażę, chyba że ktoś ufa całkowicie swoim zdolnościom pływackim i niestraszne mu pływanie pod prąd. Należy też zwracać uwagę na to, co dzieje się na klifach, zwłaszcza jeśli pływamy tuż przy nich, aby nie spotkała nas niespodzianka w postaci lądującego nam na plecach amatora skoków.
Oprócz tych dwóch plaż mamy jeszcze Elafonisi z ciekawym zjawiskiem podobnym do tego, które znamy z Prasonisi na Rodos (tutaj możemy przeżyć kawałek Lanzarote z jego przypływami i odpływami, choć nie są tak efektowne jak na hiszpańskiej Wyspie Kanaryjskiej),
piękna w swej prostocie choć niepozorna plaża w Platanias (a może to było w Gerani?), gdzie woda zawsze była ciepła, a zachody słońca najpiękniejsze, dzięki czemu wspaniale się tam walczyło z bezpiecznymi, choć całkiem bojowymi falami aż do samego zmierzchu (wspaniałe uczucie, takie kołysanie się na falach, gdy słońce nad naszymi głowami zachodzi, przez co nie wiadomo, czy pływać, czy wyskakiwać z wody, aby porobić setki fotek przepięknie formułujących się w chmurach kolorowych słonecznych kształtów), a także niby normalna, a jednak dająca namiastkę przygody plaża w Kato Daratso (Iguana Beach).

Na tej plaży możemy się poczuć jak prawdziwi zdobywcy, gdy weźmiemy sobie za cel odległą o jakiś kilometr ogromną skałę, która wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a której prawdziwą odległość jesteśmy w stanie oszacować dopiero, jak rozpoczniemy walkę z pierwszymi falami. Woda jest tam bardzo
ciepła, otaczają nas niewielkie klify chroniące przed uderzeniami silniejszych fal, a przed nami rysuje się ta niedościgniona skała, do której docierają najbardziej wytrwali. Większość rezygnuje w połowie drogi, nie z powodu trudności zdobycia celu (choć dopłynięcie do niej może być efektem godzinnej walki z żywiołem w jedną stronę), lecz z powodu braku ducha przygody. 

Ja ścigałam się z pewnym nieznajomym panem i było wspaniale, aż nagle zdałam sobie sprawę, że wyścig i powrót do plaży zajmą mi więcej czasu niż jestem w stanie poświecić. Nie chciałam wystawiać na próbę cierpliwości mojego czekającego na brzegu męża. Gdybyśmy zaś wspólnie wybrali się w tę wodną wycieczkę, byłoby naprawdę cudownie. Ze względu na poczucie przygody, celu,
walki o ten cel i ciekawych widoków, których dostarczają te dwa klify widziany od strony morza. Oraz cenne i niepowtarzalne uczucie satysfakcjonującego odosobnienia. Bo gdy miniemy pluskające się w cieplutkiej wodzie stada staruszków i spojrzymy na nich z daleka, z naszej wodnej samotni, poczucie wyjątkowości chwili staje się tak cenne, że na końcu tej przygody decydujemy się na wyróżnienie tego miejsca i stawienie go w pierwszej piątce przeżyć wartych wspomnienia.

To wyróżnienie może zdziwić niektóre osoby, które widziały plażę, ale jak wspomniałam wcześniej, to, jak odbieramy miejsca, w których byliśmy, zależy w dużym stopniu od okoliczności, jakie towarzyszyły owej wizycie. Ja tę plażę wspominam w wyjątkowy sposób, bo wypłynęłam jak Stary Człowiek i Morze w poszukiwaniu przygody i ją znalazłam. Bo dopiero jak znalazłam się daleko od ludzi, poczułam naprawdę klimat tego miejsca (trzeba przymknąć oczy na pływające na większej odległości śmieci- urok plaż schowanych w zatokach).

Warto jeszcze wspomnieć maleńką acz urokliwą i pełną ryb Koutalis Beach usytuowaną między Cape Drapano a Kokino Horio, ukrytą pomiędzy dwoma niskimi klifami tworzącymi wąskie gardło i formującymi naturalne falochrony.
I to by było tyle. Pozostały urok kryjący się w wyspie znajdziemy wysoko w górach. To tam widoki zapierają dech w piersi, a poczucie przygody odczujemy siedząc za kółkiem samochodu, gdy przyjdzie nam pokonywać kręte drogi wijące się pomiędzy wierzchołkami przepięknych, majestatycznych gór. Im dalej w głąb wyspy wjedziecie, tym więcej zobaczycie. Natomiast plaże Was
nie zaskoczą, a nurkując zobaczycie mniej ciekawych istot podwodnych niż na Lanzarote, która jest dużo bardziej różnorodna pod tym względem (i nie tylko tym).
Jeśli zastanawiacie się która część wyspy jest ciekawsza, powiedziałabym, że centralna. W górach centralnej części wyspy znajdziecie piękniejsze miejsca do zwiedzania, które są bardziej majestatyczne i bardziej opustoszałe, przez co odczujecie większą satysfakcję z ich odnalezienia.

Co do miast, Rethymno moim zdaniem ma ciekawszą starą część, mniej tłumną gdy postanowimy celowo zgubić się w wąskich uliczkach i ogólnie jest to piękniejsze miasto. Można się tu wałęsać dłużej niż w Chani i jest więcej rzeczy do zobaczenia. A w bliskim sąsiedztwie jest tzw. (przeze mnie ;)) mała Chania, czyli Heraklion- nowoczesne, tętniące życiem miasto dla młodych, żądnych zabawy po późne godziny wieczorne
(choć i w Chani, w starym mieście, znajdą oni trochę rozrywek, jednak po jednym dniu wałęsania się ulicami centrum znają je już na wylot, podczas gdy w Rethymnie czujemy, że to miasto ma duszę… jakby samo było miłośnikiem wielkich, niezapomnianych przygód, przez co musimy tam wrócić parę razy, by naprawdę je poznać). Tak więc mamy dwa miasta w zasięgu ręki, podczas gdy na zachodzie pozostaje jedynie Chania.
Jeśli chodzi o samą wyspę, to nie ma na niej żadnych specjalnych wyrobów, które można by zawieźć do domu jako pamiątki. Tak jak Rodos celuje w produkcji (najpyszniejszego jaki jadłam) miodu sosnowego, Samos ma najsłodsze winogrona, a do tego cała wyspa usiana jest granatami (i ciekawymi plażami), a na Korfu możecie do upadłego pić słodką nalewkę z kumkwatu, tak z Krety możemy przywieźć jedynie mydełka z oliwek i oliwę, które dostaniecie właściwie na każdej greckiej wyspie.

Podsumowując, Na Kretę można wracać co roku z powodu jej wielkości, ale nieważne na którą część wyspy pojedziecie, wszędzie będziecie się czuli podobnie, bo brak jest tam bogactwa kolorów i smaków, jakie znajdziecie na Lanzarote czy pozostałych greckich wyspach. Czyli niby wszystko co do szczęścia potrzebne (słońce, plaże, widoki) macie tam pod ręką, a jednak czegoś będzie Wam brakować. Poczucia spełnienia, przygody, energii, nie wiem. Jedyne co tam na pewno znajdziecie, będzie wspaniała, poprzerywana dźwiękiem kozich dzwonków, cisza o zmierzchu i po zmroku. 

W niej możecie się zatopić codziennie, wystarczy wyjść na rogatki miasta, w którym mieszkacie. Polecam to zrobić, ponieważ uczucie spokoju i celowości życia, jaki Was wówczas ogarnie, jest niespotykany nigdzie indziej. Ja w każdym razie znalazłam go tylko tu. Tylko Kreta jest na tyle rozległa, aby odnaleźć samotnię, którą każdy z nas czasem potrzebuje, bo tylko tam zaraz za miastem zaczynają się góry i wzgórza i sielankowe wiejskie życie, które każdy z nas,
mieszczuchów, wyobraża sobie przez lektury czytane kiedyś w dzieciństwie. Dla tego uczucia warto Kretę odwiedzać raz na jakiś czas. A resztę czasu poświęcić na inne wyspy greckie lub piękną, majestatyczną i niepowtarzalną hiszpańską Lanzarote. I taka jest puenta tego mini podsumowania, którego nie miało być, a które powstało w wyniku magii chwili : )

P.S. Należy pamiętać, że Kreta jest tak rozległa, że pewnie nie zobaczyliśmy nawet połowy rzeczy, które warto zobaczyć na zachodniej części wyspy. Jednak mi to, co ujrzałam, a także wspomnienia z poprzednich wysp greckich, wystarczyło do utwierdzenia się w moich dzisiejszych opiniach.