wtorek, 11 grudnia 2018

Nauka języka angielskiego może być przyjemnością. Pomysł na prezent świąteczny


Jako, że święta zbliżają się wielkimi krokami i jest coraz mniej czasu na zakup prezentów, spieszę z pewnym pomysłem dla kochających książki i jednocześnie fanów nauki języków obcych, na który natknęłam się przypadkowo w Empiku. Co więcej, sama sprawiłam sobie ten prezent, bo nie mogłam się oprzeć wyjątkowo niskiej cenie i genialnemu pomysłowi, na który ktoś wreszcie wpadł i rozwiązał największy problem, na jaki zawsze się natykam, gdy sięgam po literaturę obcojęzyczną w ramach nauki. Jestem już na takim etapie nauki, że jedyną rozsądną rzeczą, jaką mogę zrobić, jest czytanie jak najwięcej i podłapywanie w ten sposób nowych słówek.
Bo wiadomo, że najlepiej pamiętamy coś, co najczęściej powtarzamy i używamy. A żeby powtarzanie nie było monotonne, dobrym pomysłem jest wykorzystywanie naszych hobby do tego. Moim ulubionym zajęciem jest czytanie, dlatego najczęściej sięgam po literaturę piękną, gdy mam ochotę pobyć trochę z językiem obcym. Uwielbiam to z dwóch powodów- dostaję fajną historię i mogę poćwiczyć gramatykę, bez większego skupiania się na zasadach. Jestem wzrokowcem i najlepiej wpada mi w pamięć coś, co zobaczę na papierze. Książka, jaką znalazłam w Empiku dała mi jeszcze trzecie rozwiązanie, na które dawno czekałam, a które zawsze zabierało zbyt dużo czasu i było bardzo kłopotliwe, gdy chciałam robić to sama. Dlatego chylę czoła przed tymi, którzy nie tylko wpadli na ten pomysł, ale i włożyli ogrom pracy w jego wykonanie. Zwłaszcza, że tytuły, jakie wybrali do swoich tłumaczeń, są tytułami o wysokim poziomie trudności, jako że zawierają starą angielszczyznę i sformułowania, które dawno wyszły z użycia. Oszczędzili mi w ten sposób mordęgi i pozwoliły mi nauczyć się rzeczy, których w zwykłym podręczniku do nauki nigdy bym nie znalazła.
Mówię tu o wydawnictwie poltext i ich tłumaczeniach znanych i kultowych książek: Ani z Zielonego Wzgórza, Dumy i Uprzedzenia oraz Tajemniczego Ogrodu. Te trzy książki znalazłam w Empiku w cenie 30 zł i gdyby nie brak funduszy, zabrałabym wszystkie do domu. Każda z nich na okładce ma oznaczony poziom nauki. Tajemniczy Ogród B1, Ania z Zielonego Wzgórza B2 oraz Duma i Uprzedzenie C1. Nie wiem co wpłynęło na tę klasyfikację, ale uważam, że pierwsze dwa tytuły należą raczej do poziomu C1, podczas gdy Duma i Uprzedzenie, jako najmłodsza i zawierająca najwięcej staroangielskiego, jest na poziomie C2. Czytałam ją kiedyś w oryginale i mimo, że zrozumiałam wiele, napotkałam natrzęsienie zwrotów i słów, których znaczenia nie znałam i gdybym chciała je wszystkie odnaleźć we współczesnych słownikach, zajęłoby mi to wieki, jeśli w ogóle by udało mi się je namierzyć. Tymczasem mi najbardziej zależało na tym, aby nacieszyć się znaną, bo czytaną wielokrotnie historią.
Wydaje mi się, że przez to, iż znałam książkę na pamięć, pomogło mi to w jej zrozumieniu, mimo długich opisów i bardzo wyszukanego słownictwa, cechującego pisarstwo Austen. Czytałam też inną pozycję autorki i było mi już trudniej ją zrozumieć, bo nie znałam jej tak dobrze, jak znałam Dumę. Stąd moje śmiałe stwierdzenie, że poziomy nauki są nieco zaniżone. Przekonałam się o tym, jak tylko zaczęłam czytać Anię. Byłam przeświadczona iż będzie to łatwa książka, ze względu na to dla jakiego czytelnika została przeznaczona, tymczasem okazało się, że utonęłam w nowym dla mnie słownictwie już w pierwszym akapicie. I gdyby nie pomoc wydawnictwa i podwójne czytanie każdego akapitu, dużo z tej książki by mi umknęło.
W swoim życiu przeczytałam już wiele tytułów w języku angielskim, ale rzadko skupiałam się na szukaniu nieznanego słownictwa, bo jedyne co mnie interesowało, to dowiedzieć się, co się za chwilę wydarzy. Również wiedziałam, że ćwiczę w ten sposób naturalne myślenie i mówienie w języku obcym, bo zapamiętywałam wyrażenia, sposób układania zdań, pewne formuły, z których nauką miałam problem, bo nie miałam jak ich przećwiczyć w prawdziwym życiu, czy też utrwalałam podstawowe czasy gramatyczne, co pozwalało mi na lepsze rozumienie, kiedy je stosować. I to zawsze powtarzałam moim koleżankom, które miały problemy z nauką angielskiego- rekomendowałam im czytanie książek angielskich tak, jakby czytały zwykłą literaturę- dla przyjemności, bez skupiania się na gramatyce, poszczególnych słowach, których znaczenia w zdaniu nie znały, nakazując im skupiać się na ogólnym znaczeniu i rozumieniu, o czym jest dany akapit. Mnie to bardzo pomogło i czuję, że gdyby nie takie podejście i wiele przeczytanych książek, miałabym większe problemy z wysławianiem się w języku obcym. I to, że czytam angielskie książki zauważyli również moi nauczyciele, ponieważ widzieli, że nie robię typowych dla początkujących błędów, które czasem robią nawet bardziej zaawansowani słuchacze.
W tym roku postanowiłam bardziej skupić się na słownictwie, bo zauważyłam, jak wielkie mam braki, zwłaszcza z przymiotnikami. Uświadomiła mi to głęboko książka Barbary Tate „West End Girls”, zawierająca tak wiele przymiotników, że aż głowa mnie rozbolała z wrażenia. Z czego może 1% był mi znany. Nie tego człowiek się spodziewa po 6 latach nauki, prawda?
Dlatego gdy zobaczyłam Anię w empiku, gdy zajrzałam do środka i zobaczyłam jaki jest jej układ, od razu wiedziałam, że ta książka wyląduje na mojej półce. Wybrałam właśnie ją, bo Dumę i Uprzedzenie czytałam zaledwie rok temu, a Tajemniczy Ogród był dużo cieńszy, a ja lubię, gdy cena odpowiada jakości towaru (jak to się mówi po angielsku „good value for money”). I uważam, że książka o połowę cieńsza powinna być o połowę tańsza. Natomiast Ani dawno nie miałam w rękach i bardzo zapragnęłam odświeżyć sobie tę dobrze znaną historię. I uważam, że bardzo dobrze zrobiłam, bo dostałam w cenie 30 złotych świetną historię, dużo stron na długie zimowe dni jak i cały ogrom słów do nauczenia, podany w taki sposób, że człowiek wcale nie czuje, że się uczy. A wszyscy wiemy, jak to wspaniale działa na motywację, gdy nikt nas nie naciska i nauka jest wpleciona w zabawę.
Cały pomysł książki jest bardzo prosty, ale jak do tej pory nikt wcześniej się tego nie podjął. Być może odstraszył go multum pracy. Poczynając od pierwszego akapitu, na marginesie mamy tłumaczenia słów, wyrażeń i króciutkie wskazanie etymologii słów pochodzących ze staroangielskiego, które wyszło już z użycia (dla przykładu: ruther=rather- i tłumaczenie słowa). Proste, wygodne i piękne w swej prostocie. Dzięki temu wspaniałemu pomysłowi nie muszę już tracić czasu na ciągłe wyciąganie telefonu i sprawdzanie w słowniku słów, które mnie ciekawią, bo wystarczy, że przeniosę wzrok na margines i już mam wytłumaczenie.
I teraz czytanie książek po angielsku jest znacznie przyjemniejsze, gdy nie muszę się już zastanawiać, co znaczą poszczególne słowa. Oczywiście nie wszystkie słowa są wytłumaczone i czasem trzeba zajrzeć do słownika, ale jest to o wiele mniej pracy, dzięki czemu mogę skupić się na zupełnie czymś innym, mianowicie na smakowaniu tych słów, czytaniu powtórnie każdego akapitu, aby zapamiętać słowo lepiej, jak i skupiając się bardziej na konstrukcji każdego zdania i sposobie użycia poszczególnych powiedzeń. Z tym wydawnictwem nie tylko czytam książkę, ale naprawdę uczę się myślenia w języku obcym. Uważam, że rozwiązanie to znacznie ułatwiło mi naukę i dzięki niemu będę mogła wznieść się chociaż pół poziomu wyżej w nauce.
Oprócz wyjaśnień na marginesach co jakiś czas napotykamy ćwiczenia, które jeszcze bardziej utrwalą wiedzę i pozwolą jeszcze lepiej zrozumieć język. Całe lata czekałam na takie książki i wreszcie się doczekałam. Mam nadzieję, że wydawnictwo pójdzie o krok dalej i sięgnie po współczesne i poczytne tytuły, bo ja na pewno po takie książki sięgnę. I jak myślicie, czyż nie jest to wspaniały prezent dla każdego pochłaniacza książek? Ja na pewno kupię wszystkie dostępne tytuły, bo uważam, że warto. A jeśli interesują Was inne języki, widziałam wydania w językach: włoskim, hiszpańskim i francuskim. Gdyby nie to, że znam tylko podstawy włoskiego i hiszpańskiego, kupiłabym także tamte pozycje. Tymczasem skupię się na Ani z Zielonego Wzgórza, bo zimowe wieczory są długie, a historia Lucy Maud Montgomery ciepła i wciągająca, jak picie gorącej czekolady.
P.S. Jako dodatkowe ćwiczenie, można czytać tę książkę na głos, np. leżąc w wannie. A potem odsłuchać audiobook udostępniony na stronie wydawnictwa i sprawdzić, jakie słowa wymawiamy źle oraz uczyć się szybkiego czytania z tym audiobookiem na słuchawkach i z książką papierową w ręku. Pomysł warty wprowadzenia w życie. Ja na pewno tak zrobię. Czas wziąć się poważnie za naukę, w przyszłym roku kolejny zagraniczny wyjazd. Nie ma na co czekać, nikt tego za mnie nie zrobi! Więc jeśli nie macie żadnego pomysłu na prezent, a macie w swoim kręgu kogoś zakochanego w czytaniu i naukach języków obcych, to pozwalam Wam skorzystać z tego konceptu. I nie dziękujcie, cieszę się, że mogłam pomóc :)

piątek, 16 listopada 2018

Jodie Picoult/ Bez mojej zgody


Jedną z bardziej wartościowych książek współczesnych , jakie przeczytałam od początku prowadzenia bloga, jest dramat rodzinny „Bez mojej zgody”, celującej w tym gatunku literackim autorki, Jodi Picoult. Tytuł ten nie jest całkowicie wolny od wad skażonego lenistwem współczesnego pisarstwa, ale przez dobór języka, który już na pierwszy rzut oka można sklasyfikować jako bardzo dojrzały oraz trudnej tematyki (w której zakradł się zupełnie niepotrzebny wątek miłosny- jak widać żaden ze współczesnych autorów nie może oprzeć się pokusie paplania o wszystkim i o niczym, byle tylko powiększyć wolumen książki) z jaką autor postanowił się rozprawić, spowodowały, że w swojej głowie mogłam ją od razu zaklasyfikować do książek z wyższej półki. Jednak mimo iż jest to dobra książka, to zdecydowałam się szybko z nią rozprawić, ponieważ nie jest ona książką wybitną. W tej recenzji chciałabym zająć się głównie jej słabymi stronami, ponieważ one najbardziej mnie zajęły i przede wszystkim- zaskoczyły.

Początkowo ich nie widziałam. Zachłysnęłam się językiem książki, tak bardzo dorosłym oraz trudnymi do rozwiązania dylematami, jakie podsunęła mi autorka. Byłam pod ogromnym wrażeniem i już od pierwszych kart próbowałam rozwiązać wszystkie trudne wybory, przed jakimi postawiona została rodzina Fitzgerald w momencie, gdy jedno z dwójki dzieci zachorowało na rzadką formę białaczki. W momencie, gdy matka decyduje się począć kolejne dziecko, idealnie zaprogramowane genetycznie w celu uratowania chorej córki Kate, zaczyna się największy problem, mianowicie zatarcie granicy między dobrem a złem oraz stale nawracające pytanie, dotyczące prawa o decydowaniu o swoim własnym losie i swoim ciele.

To tu zaczyna się największy problem do rozwiązania i pojawia się mnóstwo dylematów, gdy okazuje się, że Kate potrzebuje coraz więcej pomocy od swojej młodszej siostry Anny, swojej jedynej pasującej dawczyni. Cała rodzina zaczyna żyć chorobą Kate, ich dni są dostosowane do tego, czy Kate czuje się dobrze, czy musi jechać do szpitala na kolejną dawkę lekarstw bądź chemii. Sara Fitzgerald, chcąc uratować córkę, gubi się w nowej rzeczywistości, poświęcając wszystkich członków rodziny dla zdrowia i życia chorej córki. W swej samotnej walce nie zauważa, że traci kontakt z najstarszym dzieckiem Jesse, że odrzuca wszystkie osoby, które wcześniej były jej drogie i że nie tylko sama przestała żyć, ale to samo poświęcenie narzuca innym członkom rodziny, czyniąc życie ich wszystkich nie do zniesienia.

I tak bardzo jest to przez autorkę zaakcentowane, że zaczynamy widzieć, iż głównym dylematem wcale nie jest to, czy słusznym jest przyzwolenie na projektowanie dzieci na własne potrzeby, wkraczając tym samym na pole zarezerwowane wyłącznie dla Boga, ani też to, czy Anna powinna mieć własne zdanie na temat tego, czy chce poświęcać swoje ciało dla dobra siostry, lecz to, jak łatwo zagubić się w życiu, gdy za bardzo skupiamy się na jednym problemie, generując kolejne i kolejne, które ostatecznie prowadzą do samozniszczenia.

Taka przynajmniej była moje interpretacja, gdy tylko zaczęłam czytać pierwszy rozdział poświęcony Annie. Książka podzielona jest na krótkie rozdziały, jak sztuka teatralna, w których wypowiadają się po kolei wszyscy członkowie rodziny, za wyjątkiem Kate, będącej tłem wszystkich rozdziałów. Mimo iż nie słyszymy, co dziewczynka ma do powiedzenia, nie sposób zapomnieć o jej obecności, gdyż jej choroba jest katalizatorem wszystkich problemów, nawarstwiających się w rodzinie Fitzgeraldów od momentu, gdy okazało się, że aby utrzymać Kate przy życiu, trzeba poświęcić Annę oraz, jak się później okazało wraz z kolejnymi odsłonami, wszystkich członków rodziny.

Czytając wywody Anny na temat tego, jak bardzo czuje się osamotniona i zmuszana do życia, którego nie chce; wczuwając się w sytuację Braiana, męża Sary, który bierze dodatkowe godziny, aby tylko nie być w domu, w którym panuje pustka i piętrzące się problemy, który tęskni za normalnym życiem; śledząc poczynania Jessego, wpadającego w coraz to kolejne kłopoty, aby tylko wyładować gniew za to, że nie może pomóc umierającej siostrze; towarzysząc Sarze, która musi walczyć sama nie tylko przeciwko chorobie Kate ale i przeciwko całemu światu, który zdaje się robić wszystko, aby odebrać jej ukochaną córkę; widzimy, że choroba Kate położyła się cieniem na całą rodzinę, nie pozwalając jej żyć normalnie i zmuszając do czekania na nieuchronną śmierć Kate, zawieszając wszystko wokół.

Tak bardzo skupiłam się na wyłuskaniu prawdziwego problemu, do którego rozwiązania zmuszała mnie Jodi Picoult, że początkowo nie zauważyłam pewnych zgrzytów, które z czasem stały się tak wyraźne, że zaczęły przeszkadzać mi w odbiorze książki.

Przede wszystkim zgubiłam prawdziwy wątek. I nie wiem już czy faktycznie chodziło o rozwiązanie kwestii źródła problemów w rodzinie Fitzgerald, aby przestrzec czytelników przed zbytnim skupianiem się na jednym temacie, bo można zgubić pozostałe, niemniej ważne kwestie. Zaczynam wątpić, aby autorka faktycznie tak głęboko weszła w ten problem i podejrzewam, że może jednak faktycznie chciała się rozprawić wyłącznie z odpowiedzią na pytanie, czy Anna miała prawo samodecydowania o swoim ciele jako niedojrzała nastolatka, mimo iż wszystkie dowody świadczyły o jej bardzo dorosłym spojrzeniu na zaistniałe wydarzenia, czy też powinna oddać to prawo swoim rodzicom, którzy z definicji powinni wiedzieć lepiej, co dla ich dzieci jest dobre, nawet jeśli widocznie zatracili kontakt z rzeczywistością. Chciałam wierzyć, że Picoult dojrzała głębszą stronę tych problemów, ale nie mam już pewności, czy tak faktycznie było, czy autorkę przeceniłam.

Kolejna sprawa, że autorka nie odpowiedziała tak naprawdę na zadane przez siebie pytanie. Do samego końca nie wiemy, czy Anna powinna mieć prawo decydowania o samej sobie, czy jest wystarczająco dojrzała, aby dostrzec wszystkie aspekty sprawy. Fakt, sąd wydał decyzję w tej sprawie, jednak autorka nie odpowiedziała, czy decyzja ta była słuszna. Jedyne co nam dała to podkreślenie tego, co wszyscy i tak już wiemy. Mianowicie, że życie nie jest łatwe, a podejmowanie każdej decyzji, a zwłaszcza takiej, która może zaważyć na życiu innych, jest niesamowicie trudne. Nasuwa mi się więc pytanie, po co w takim razie zadawać jakiekolwiek pytania, jeśli nie ma się przygotowanych odpowiedzi? Tylko po to, aby sprzedać książkę, po to, aby się czymś zająć? Czy było to zwykłe dumanie przy herbacie typu: co by było, gdyby? Jeśli tak było, to czy faktycznie powinnam klasyfikować tę książkę tak wysoko?

Tyle było rozważań w książce, rozpatrywano przypadek Fitzgeraldów od strony każdego członka rodziny i każdego zainteresowanego, że człowiek oczekiwał jakichś odpowiedzi, a tymczasem nie otrzymał niczego, prócz zapewnienia, że zawsze ktoś przegra i od tych decyzji zależy, ilu będzie przegranych. W mowach prawników można było wyczytać, że decyzje podejmowane przez rodzinę nie były ani złe, ani dobre, a jedynie trudne i potrzebne. Ale epilog pokazuje, jak bardzo te decyzje zaważyły negatywnie na całej rodzinie, jak zniszczyły ją bardziej, niż podłamałaby ją śmierć Kate. Są to oczywiście tylko moje przypuszczenia, ale śledząc relacje rodziny, formujące się poprzez lata choroby Kate, zauważyłam, że w tej wojnie jest coraz więcej rannych, niż to wszystko warte. Czy chodziło autorce o wysnucie własnych wniosków? O wymuszenie „debaty publicznej”, na której nie będzie właściwych odpowiedzi ani wniosków? Czy każdy z nas miał znaleźć w tej książce własne odpowiedzi na wybrane przez siebie kwestie? Jeśli tak, to może faktycznie była to książka wybitna?

Z tego, co wyczytałam o Jodi Picoult, autorka zajmuje się w swojej książce trudnymi sprawami, z wieloma możliwymi odpowiedziami i obliczami tej samej kwestii. Być może więc Picoult zauważyła, że takie książki dobrze się sprzedają i poszła trochę na łatwiznę, obierając trudne tematy, ale nie zadając sobie trudu, aby przejrzeć z czytelnikiem wszystkie aspekty poruszanych przez siebie spraw? Bo jeśli się mylę, to skąd w tym dramacie znalazł się wątek taniego melodramatu w postaci historii prawnika Campbella i jego miłostki z lat młodzieńczych? Skąd tak szybkie rozprawienie się z prawem Anny do głosu? Tyle rozważań i krótkie rozwiązanie problemu, które tak naprawdę było podkreśleniem tego, że nie możemy żyć, tak jakbyśmy chcieli, bo życie i tak za nas zdecyduje. A może to jest ta odpowiedź, której tak nadaremnie poszukiwałam? Że nieważne, co się zrobi, to i tak się przegra? Jeśli taki jest morał, jest to bardzo smutne zakończenie, mówiące, że nie warto walczyć, bo i tak się przegra. Jednak nie narzekam tu na morał, bo wybór zakończenia muszę, chcąc nie chcąc, pozostawić pomysłodawczyni całej historii. Chciałam tu tylko podkreślić, że zakończenie było zbyt krótkie i szybkie, nieadekwatne do toczącej się przez 400 stron sprawy. Nie podoba mi się, że skwitowano całe życie Anny tak szybko i prosto, podkreślając, jak mało ważna była dla swoich rodziców ta niewinna istota, poczęta z niewłaściwych w moim mniemaniu pobudek.

Strasznie się gubię w tych wszystkich poruszonych w książce wątkach i to zaburza moją ocenę tego tytułu. Nie wiem o co autorce chodziło. O dobrą sprzedaż? O próbę odpowiedzi na jedno pytanie, na które odpowiedzi tak naprawdę nie ma, bo jest zbyt trudne? O napisanie dramatu wartego zapamiętania, w którym lekko się pogubiła? Czy też może podczas pisania książki powstało nieproszone i niezaplanowane wiele pobocznych wątków, które jednak zostały miło przez autorkę przywitane jako możliwość zagmatwania sytuacji jeszcze bardziej, co miało pozwolić wznieść się książce na wyżyny pisarstwa? Czy te wątki naprawdę powstały przypadkowo? Może jednak zostały dokładnie zaplanowane? Ale jeśli tak, to skąd ten chaos na końcu, ten brak odpowiedzi na każde zadane pytanie, te wszystkie ofiary? Czy był to chaos drobiazgowo zaprogramowany czy po prostu wszystko wymknęło się spod kontroli?

Gdy piszę ten post widzę, że i w niego zakradł się chaos, widocznie jest to zaraźliwe. A może właśnie z tym samym problemem musiała radzić sobie autorka? Zbyt wiele kwestii do przemyślenia, zbyt wielu zainteresowanych, aż w końcu sama się zagubiła w tym, co chciała powiedzieć? Czy ja również się zagubiłam, czy jednak ktoś tam zrozumiał, co miałam do przekazania?

Ostatnią słabą stroną książki jest używanie tego samego zabiegu literackiego w odniesieniu do wszystkich postaci. Mimo iż każda z nich opisywała swoją własną sytuację, łatwo byłoby ją pomylić z inną postacią, jako że wszystkie posługiwały się tym samym językiem. Przydałoby się tu większe zróżnicowanie w charakterze i języku postaci.

Jeśli chodzi o mocne strony, to podobały mi się trzy rzeczy. Pierwsza to bardzo dojrzały język i dojrzałe spojrzenie Anny na rodzinę Fitzgeraldów. Była to najmocniejsza rola w książce. Reszta to tylko jej cienie. Druga to fakt, że dałam się oszukać autorce i nie przewidziałam jednej małej rzeczy, która w ferworze akcji zupełnie mi zaginęła. Wyciągnięcie jej na wierzch na samym końcu było elementem wysoce zaskakującym i niespodziewanym. Ostatni pozytyw dotyczył podkreślenia zależności między naszym zaślepieniem a tym, jak wielką mamy siłę, aby kształtować świat wokół nas. I jak ważne jest, aby nie stracić z oczu wszystkich celów, by nie poświęcać innych celów dla jednego dążenia, bo możemy zrobić więcej krzywdy niż pożytku.

Bo czy żal rodzica za utraconym dzieckiem będzie większy niż żal za tym, że nie wykorzystało się szans dotyczących pozostałych dzieci, kiedy jest już za późno? Czy żal do samego siebie, że nie potrafiło się uleczyć chorego na raka dziecka będzie tym samym co żal za tym, że nie poświęcało się innym dzieciom uwagi, co bardzo zaważyło na ich rozwoju i szczęściu? Gdy doskonale wiemy, że jedno jest poza naszą kontrolą, podczas gdy drugie zależy wyłącznie od nas? Czy ten żal może nas zabić, gdy wiemy, że nie będziemy mogli cofnąć straconego czasu? Czy łatwiej otrząśniemy się po śmierci dziecka, na którą jesteśmy od lat przygotowani, niż po tym, jak zorientujemy się, że nie możemy się cofnąć i naprawić wszystkich swoich błędów? Uważam, że był to bardzo ważny przekaz, nawet jeśli był poboczny czy przypadkowy. I niech to będzie moim zakończeniem.

Pamiętajcie, żeby podczas życiowej burzy nie stracić z oka żadnego z życiowych celów, bo żaden z nich nie jest ważniejszy od innych i gdy już raz go stracimy, możemy już nie mieć szansy, aby go odzyskać. A gdy już stracimy cząstkę nas, to i tak przegramy.

Książkę polecam wszystkim tym, którzy lubią stawiać się przed życiowymi dylematami i nie boją się trudnych decyzji. Bo tych znajdziecie w „Bez mojej zgody” bez liku. Przyjemnego, jeśli można tak powiedzieć o tej książce, czytania.