wtorek, 9 października 2018

Jest tam kto? / Marian Keyes



Ostatnio czytałam fajną książkę. Bardzo zabawna, chociaż traktująca o ciężkich sprawach, łatwa w czytaniu, lekka, przyjemna i wciągająca. Długo leżała w moim pudle, omijana szerokim łukiem, bo nie wyglądała zbyt zachęcająco. Dodatkowo kojarzyłam autorkę z inną książką pt. ”Trzecia strona medalu”, którą pamiętam jako książkę letnią, niby do poczytania, ale jednak ze średniej półki. Wreszcie jednak przyszedł ten moment, że potrzebowałam czegoś na szybko i nie przebierając, chwyciłam co pierwsze wpadło w rękę.
I bardzo mile się zaskoczyłam, bo okazało się, że książka „Jest tam kto” idealnie trafiła w mój gust i dała mi to, czego potrzebowałam w tamtym momencie- rozrywkę na wysokim poziomie. Na tym etapie swojego życia szybko potrafię oddzielić ziarno od plew w wielu sytuacjach, w tym gdy chodzi o książki. Tu już od pierwszej strony wiedziałam, że tym razem Marian Keyes się postarała i że stworzyła książkę inną od wszystkich.
Przejrzawszy na szybko bibliografię autorki zauważyłam, że porusza się ona w tematyce rozrywki i nowoczesnego, angielskiego stylu życia i takowych problemów. Nie jestem fanką takich książek, ponieważ problemy, jakie są w nich opisywane, różnią się znacznie od tych przyziemnych spraw, które dotykają mnie na co dzień. Być może spowodowane jest to różnicami kulturalnymi. I są to różnice tak wielkie, że zazwyczaj odnoszę wrażenie, iż są mocno przerysowane. Ale raczej stawiam na dzisiejszą modę wśród dzisiejszych pisarzy, aby opowiadać w taki sposób, aby zaciekawić człowieka, bez względu na to, jak daleko od normalnego życia zaprowadzi ich wyobraźnia. To zapewne jest głównym źródłem moich problemów w znalezieniu ciekawej książki dzisiaj.
Ja wychowana jestem na zupełnie innych tytułach, światowych klasykach, które zna każdy, kto choć trochę interesuje się literaturą. Dlatego jest mi ciężko znaleźć sobie miejsce w tym dzisiejszym świecie, gdy pisze się książki, kiedy nie ma się nic konkretnego do powiedzenia. Gdy pisze się je na jedno kopyto, zgapiając pomysły jeden od drugiego, wymyślając na siłę niedorzeczności, które mają rozśmieszyć czytelników, wrzucając przynajmniej raz słowo „gej” do swojej książki, aby być w zgodzie z modą na tolerancję. Mnie to już wszystko męczy, męczą mnie bliźniacze historie, męczy mnie brak przekazu i pomysłu. Dlatego rzadziej dzisiaj sięgam po książki, bo nie lubię tego uczucia zawodu. Kiedyś książki były moimi najlepszymi przyjaciółmi, dzisiaj mnie nudzą i szukam przyjaciół w Internecie.
Jednak od czasu do czasu znajdzie się coś, co wyróżnia się w jakiś sposób w tym świecie jednorakości. I chociaż książka „Jest tam kto” nie jest objawieniem, ani czymś wyjątkowym i niespotykanym, to jednak nosi w sobie sporo oryginalności i pomysłowości, a także inteligentnego dowcipu, który nie nuży. Dlatego postanowiłam ją tu wyróżnić, jako pozycja obowiązkowa dla tych, którzy szukają w książkach rozrywki dużego kalibru i smaku.
Gdy sięgałam po „Jest tam kto” nie spodziewałam się fajerwerków. Dlatego gdy je dostałam, nie mogłam uwierzyć, że jest to ta sama autorka, która napisała „Trzecią stronę medalu”. Dostałam świetny pomysł, zaskakujący obrót spraw, ciekawe charaktery i zabawnych drugo i trzecioplanowych bohaterów. Do tego należy dołożyć humor na wysokim poziomie i doprowadzenie książki do końca bez jednego upadku i mamy doskonałą lekturę do torebki.
Książka skierowana jest do kobiet, wątpię, aby mężczyzna znalazł w niej coś dla siebie, ponieważ tematyka jest typowo kobieca, a poczucie humoru autorki obraca się wokół tych spraw, dlatego polecam ją wyłącznie dla kobiet, za to wszelkiego wieku i wszelkiego doświadczenia życiowego. Myślę, że każda z nich ubawi się setnie a i może czegoś się nauczy, bo na końcu znajduje się ciekawy przekaz, który jest oczywisty, ale czasem zapominamy o sprawach oczywistych, gdy życie nam dokopie.
Jeśli chodzi o „Jest tam kto”, książka nie uniknęła lekkiego przerysowania, jak przystało na literaturę współczesną, na tak zwane hity roku i top 1 z listy dziesięciu najlepiej sprzedających się bestsellerów. Ale można to autorce wybaczyć, bo przerysowanie to jest lekkostrawne, podane z wyczuciem i zagubione gdzieś pomiędzy prawdziwymi problemami oraz wybornym poczuciem humoru, zwłaszcza gdy chodzi o matkę Anny Walsh, która jest prawdziwym smaczkiem tej książki i potrafi rozśmieszyć do łez. Również autorka dostrzegła potencjał w tej postaci i stworzyła całą książkę poświęconą wyłącznie „Mammy Walsh”, ale przyznam szczerze, że obawiam się, czy nie było to zbyt śmiałe posunięcie. Czasem nie warto ciągnąć jednego pomysłu zbyt długo, bo można się przejechać i znudzić odbiorcę. Jednak „Mammy Walsh” podawana po kawałeczku, jako punkt rozrywkowy w rozgrywającym się dramacie Anny Walsh, jest bardzo przyjemną odskocznia, która nigdy nie nudzi. I wydaje mi się, że tak powinno zostać. Bo odgrzewane kotlety nigdy nie smakują tak samo dobrze.
Również sama główna bohaterka nie nudzi i nie denerwuje. Cały czas trzymamy za nią kciuki, aby uporała się ze swoją tragedią i wróciła do normalnego życia, w czym pomaga jej cała szalona rodzina Walsh, którą ciężko porównać do jakiejkolwiek innej rodziny. Największe przerysowanie zdarzyło się autorce właśnie w tej rodzinie, ale naprawdę nie jest to tak bardzo dające po oczach, zwłaszcza z mamuśką Walsh, która tylko bawi i nie denerwuje. Bo tak naprawdę takich mamusiek może być na świecie pełno i wiele z nas może rozpoznać w nich własne matki.
Podsumowując, książka jest zabawna i utrzymująca ciekawość czytelnika do ostatniej kartki. Kończy się przyjemnie, zaczyna się fajnie i utrzymuje poziom przez cały czas. Będzie idealna na zbliżające się zimowe wieczory. Będzie również miłym prezentem pod choinkę dla wszystkich kobiet w rodzinie. Kto lubi postarać się wcześniej o świąteczne prezenty, to ma już pierwszy pomysł ode mnie. A i ja sama mam ochotę na zrobienie sobie podobnego prezentu. Nęci mnie tytuł „Lucy Sullivan wychodzi za mąż” Keyes. Być może niedługo znajdzie się tu recenzja tej książki. A tymczasem- do następnego!