środa, 26 kwietnia 2017

Szkockie historie czyli o tym czy Szkocja jest fajna

W tym roku nieoczekiwanie znalazłam się w Szkocji. Szybka decyzja podjęta w minutę i już następnego dnia leciałam do Glasgow. Zainteresowanie
tym kierunkiem mogę zawdzięczać głównie Riennaherze, która żyła w Glasgow przez okres studiów i wreszcie przekonała mnie, że Szkocja też może być ciekawym kierunkiem, pomimo swojej niesławnej pogody. Po Włochach, Hiszpanii i Grecji, słonecznych i ciekawych kulturowo miejscach ostatecznie przekonałam się, że muszę sprawdzić na własne oczy, czy wietrzny i deszczowy kraj, który do tej pory znajdował się nisko na liście miejsc do zobaczenia, znajdzie jakieś miejsce w moim sercu.
Chciałam na własne oczy zobaczyć Glasgow, które do tej pory widywałam jedynie na zdjęciach. Zaczęłam marzyć o tym, żeby zagubić się w klimatycznych uliczkach z szarej i czerwone cegły, zobaczyć owce pasące się na zielonych pastwiskach i na własne oczy przekonać się, czy zieleń Szkocji naprawdę jest taka szmaragdowa. Przyciągały mnie widoki, nie kultura i ludzie. Zamierzałam zaglądać w oświetlone okna mieszkańców Szkocji- nie jestem w stanie oprzeć się takiej pokusie- ale tak naprawdę leciałam tam dla pejzaży.
Ostatecznie nie zobaczyłam Glasgow, przejechałam przez nie tylko obwodnicą. Zdążyłam jedynie zauważyć, że to miasto jest ogromne, ale bardziej przemysłowe i z wieloma brzydkimi budynkami, przypominającymi polskie bloki. Tylko, że szarość tych budynków była bardziej przygnębiająca niż w Polsce, bo nie okraszona słońcem. Szkocja przywitała nas mżawką i szarością, a to- jak ostrzegła mnie sąsiadka w samolocie- było dla Szkocji rzeczą normalną. Przemknęłam więc tylko przez to miasto, które sprawiło, że w ogóle tu przyleciałam. Ale szczerze mówiąc nie wyglądało zachwycająco, nawet z daleka.

Za to mogłam napawać oczy widokami szmaragdowego morza zieleni z białymi punkcikami owczej wełny i uroczymi drewnianymi i kamiennymi płotkami oddzielającymi poszczególne pola.
Zobaczyłam to wszystko z daleka, nie dane mi było hasać po tych polach z owcami, ani uchwycić choćby jednego klimatycznego zdjęcia. Jednak udało mi się pobiegać po sawannach rezerwatu Seafield, wdrapać się na najwyższe wzniesienie tego rezerwatu, aby z zachwytem w sercu, smaganym nieustającym szkockim wiatrem, spoglądać na połacie zieleni pode mną i majaczące w oddali miasteczka. Udało mi się przemykać nocą uliczkami miasteczka Blackburn, żeby jak tajniak zaglądać chyłkiem w nieosłonięte niczym okna szkockich rodzin. 
A okna te były naprawdę ogromne, więc doprawdy miałam co robić. Zapewne krótko po moim odlocie pojawiły się w gazetach wzmianki o tajemniczej zakapturzonej postaci biegającej wieczorem po ulicach i zaglądającej niczym złodziej w okna szanowanych obywateli Blackburn. Bo wierzcie mi, tylko mnie zdawało się ciekawić to, jak żyją miastowi Szkoci, nikt inny nie był zainteresowany, żeby sprawdzić, jak to się u sąsiadów żyje, mimo kuszących ogromnych okien.
Być może dlatego, że każdy zdaje się żyć tak samo, tym samym utartym tempem i kierunkiem. A kierunek ten jest bardzo prosty: praca-dom-telewizor, może jakiś spacer wieczorny z psem. Szkoci, przynajmniej ci zamieszkujący miasta, wyglądali dla mnie, jakby nie mieli głębszego życia, jakby to ich życie było płaskie i pozbawione radości, którą przynosi obcowanie z kulturą. Być może się mylę, bo nie rozmawiałam z nikim innym prócz mojej polskiej rodziny.
Ale z moich licznych spacerów o różnych porach dnia wynika, że jedynym elementem przełamującym tę utartą drogę, jest wyjście do baru, pubu czy innego miejsca, gdzie można się spotkać z innymi ludźmi. A i tak dotyczy to głównie młodych ludzi. Czy ci ludzie w ogóle czytają książki, chodzą do teatru, wyjeżdżają w podróże zagraniczne aby poznać inne kultury? Czy jak wyjeżdżają to tylko po to, żeby pobyć w innym miejscu, nie starając się nawet zatrzymać na chwilę, aby zastanowić się nad tym, jak żyją inni? Czy życie jest dla nich aż tak obojętne? Tak przynajmniej odczytałam to, co widziałam.

Ktoś z rodziny powiedział mi, że Szkoci zaraz po szkole idą do pracy i zarabiają pieniądze. Szybko dorabiają się rzeczy materialnych, domów, samochodów, wszechobecnych dużych telewizorów z płaskim ekranem, przed którym ślęczą codziennie, jeśli nie wychodzą do baru. Wydaje mi się, że to właśnie przez tę wyznaczoną przez pokolenia rutynę życie szkockie jest takie płaskie. Przez zrezygnowanie z kulturalnej części, na którą składa się życie w Polsce. Przez naturalną, praktykowaną przez pokolenie pogoń za pieniądzem.
To wyjaśniałoby dlaczego dzieciaki w ogóle nie dbają o swoje zabawki, które niszczeją rzucone od niechcenia na ogród, walające się wszędzie śmieci i potopione w rzekach wózki sklepowe. Te wózki wydają się być główną rozrywką młodzieży, na równi z wypadami na piwo. Podejrzewam, że większość z nich zapomina, jak wygląda książka, gdy tylko opuszcza szkołę, a jedynym słowem pisanym są tablice ogłoszeniowe, rachunki i gazety niskich lotów.
Znowu, być może krzywdzę tych ludzi swoimi opiniami. Jeśli tak, mam nadzieję, że mi wybaczą. Ale tygodniowy wypad wystarczył mi, aby z całym sercem powiedzieć, że to nie jest kraj dla mnie. Ludzie są mało interesujący, wydają się przewijać przez życie jak puste skorupy czy zombie. Sądzę, że nawet gdyby język szkocki nie był tak skomplikowany, że nie da się go zrozumieć uczęszczając na kursy języka angielskiego, to i tak nie miałabym o czym z tymi ludźmi porozmawiać. Tak jak w Grecji chętnie lgnę do ludzi i ich historii, tak w Szkocji wolałam być odludkiem, błąkającym się samotnie po ulicach i polach.
Patrząc na życie Szkotów z punktu widzenia mieszkańców Blackburn, muszę stwierdzić, że nie ma w Szkocji zbyt wiele zachwycających rzeczy. Na pewno są to rozległe wiejskie krajobrazy. Na pewno morze widziane z daleka z góry Artura w Edynburgu. Niezaprzeczalnie jest to stara część Edynburga i jego przepiękne budynki i pałace. Przyklejone do siebie małe wille i domki z ogródkami. Jednak więcej jest rzeczy odpychających.
 Jest to brak głębi życia i nieczułość na kulturę. Jest to pogoda, która oferuje tak niewiele słońca i taki ogrom wietrznych i zimnych dni. Jest to okropne jedzenie, które przywodzi połowę społeczeństwa (a może więcej?) do sporej otyłości i problemów z poruszaniem się.
Są to góry różnorodnych śmieci. Zdecydowanie Szkocja nie wie, jak radzić sobie ze śmieciami. Pod każdym krzakiem leży mnóstwo odpadów, które wyglądają jakby nie były sprzątane od lat. Śmieci walające się nawet w rezerwacie, woreczki z psimi odchodami porzucane nawet na górze Artura, jednej z najbardziej znanych atrakcji Edynburga. Są to śmieci w przydomowych ogródkach, porzucanych niefrasobliwie razem z hulajnogami i dziecięcymi rowerkami.
Jest to wreszcie brak smaku przy dekorowaniu mieszkań i ogródków. W wielu przypadkach ogrody wydawały się być miejscem jakiejś szalonej futurystycznej wystawy artysty zbieracza odpadów i niechcianych zabawek. Ściany w domach i mieszkaniach kojarzyły mi się z PRL-owską jednostajnością i brakiem wyobraźni (często widziałam ciemno pomalowane ściany, pomieszane kolory i szlaki rodem z korytarzy polskich blokowisk za czasów PRL-u). 
Wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale chcę tu tylko powiedzieć, że Szkoci najwyraźniej nie dbają o pozory i chętnie pokazują, że nic prócz pracy, jedzenia i picia się nie liczy.

Także pod względem ubierania się muszę stwierdzić, że Szkoci, a zwłaszcza Szkotki, nie mają smaku. Przerysowane dziewczyny w zbyt małych ubraniach, krótkich spódniczkach i sandałach nałożonych na gołe nogi przy
temperaturach bliskich zeru, grupki wałęsających się krzykliwych dziewczyn, powystrajanych w kiecki, które u nas wypada założyć tylko na specjalne okazje- to wszystko jest w Szkocji codziennością. Na tym wyjeździe usłyszałam, że w Edynburgu możesz być kim chcesz. Ja jednak wolałabym być nikim niż wielokrotną kopią tego samego, niezbyt atrakcyjnego „kogoś”. Mam wrażenie, że Szkoci nie mają w domach luster. Ale być może ten okropny krzykliwy gust jest winą braku wykształcenia (w Polsce studia często są źle zorganizowane, ale przynajmniej uczą obejścia i przebywania z ludźmi z różnych środowisk- w Szkocji mam wrażenie że istnieją tylko dwa środowiska- trochę biedniejszych i trochę bogatszych, ale oprócz pieniędzy nic ich od siebie nie różni).

Gdy wałęsałam się po Blackburn, niewielkim miasteczku położonym 20 km od Edynburga, nie miałam poczucia bezpieczeństwa. Mijani przechodnie nie wydawali się przyjaźni, raczej surowi w obejściu i lubiący się kisić wyłącznie w
swoim sosie. Gdy tak samo wałęsałam się po Lanzarote, czułam się jak u siebie w domu i bałam się tylko karaluchów. Obcy ludzie witali się ze mną na ulicy jakbym była jedną z nich. We Włoszech niemal zostałam zmuszona, żeby zobaczyć wnętrze makaroniarni przez samego właściciela, tylko dlatego, że spotkaliśmy się przypadkiem drugi raz i się z nim przywitałam. W Grecji otrzymałam zaproszenie do zamieszkania w domu sprzedawcy wina, tylko dlatego, że parę razy zajrzałam do niego z mężem i porozmawiałam o życiu. Tutaj natomiast były tylko puste twarze, nieznany język i napastliwe dzieciaki, które nie uszanowały nawet tego, że szłam z wózkiem, w którym spało małe dziecko.
Poczucie zagrożenia gubiłam gdzieś tylko w bogatszej dzielnicy Blackburn, bliżej Hathage. Nie wiem, czego się bałam, nie wiem czy miałam podstawy do tego, aby się bać. Jednak mimo wszystko irracjonalny strach towarzyszył mi na moich przechadzkach bardzo często. Miasteczko Blackburn nie wydawało się przyjaźnie do mnie nastawione, czułam się tam jak intruz, którym najpewniej byłam. Czy to wina jakichś historycznych zaszłości czy braku obycia kulturalnego, nie wiem. Wiem tylko tyle, że niechętnie tam wrócę, jeśli w ogóle.
Edynburg- widok z góry Artura


Być może zbyt wcześnie skazuję Szkocję na zapomnienie. W końcu co ja tam znowu widziałam? Glasgow w przelocie, Edynburg za dnia i w nocy i Blackburn, niewielkie miasteczko, które powstało, aby biedni robotnicy mieli gdzie mieszkać (stąd poczucie, które towarzyszyło mi podczas spacerów, że mieszkam w wiosce rybackiej, wszystkie domki zdawały się być takie same, opuszczone, nad którymi krążą tylko mewy i hulający wiatr) i Livingstone w przelocie, podczas zakupów.


Ale to, co zobaczyłam wystarczyło mi, aby na jakiś czas zapomnieć o podróżach do Szkocji. Obecnie nie pociąga mnie nawet Anglia. Nie pociąga mnie poczucie obcości, a właśnie to uczucie towarzyszyło mi przez cały szkocki tydzień. I cały ten czas tęskniłam za wolnością, jaką czułam w Grecji oraz za jej gościnnością. Myślę, że jeszcze długo nie będzie wpisu: Szkockie historie-part 2.