środa, 26 czerwca 2013

Książki- moja miłość

            Powód, dla którego dawno mnie nie było na blogu, jest dla mnie naprawdę szokujący. Po prostu nie mogłam dla siebie znaleźć interesującej książki. Myślałam, że to brak czasu i piękna pogoda na zewnątrz, wzywająca mnie na rower, sprawiła, że nie byłam w stanie przeczytać książek, które zalegały u mnie w mieszkaniu przez dwa miesiące. Teraz jednak, kiedy wreszcie trafiła w moje ręce naprawdę dobra książka, wiem, jaki był prawdziwy powód.
Niedawno moja koleżanka, również zapalona czytelniczka, powiedziała mi, że nie chce jej się czytać od rana. Zdziwiłam się niezmiernie jej wypowiedzią, bo dla mnie każda pora na czytanie książek była i jest odpowiednia. Odpowiedziałam jej, że ja za młodu uwielbiałam czytać i czytałam rano, w południe, wieczór i czasem przez całą noc, do samego brzasku. A gdy to powiedziałam, przeszyła mnie myśl, że już tego nie robię. Brak czasu też jest tu winny, ponieważ teraz jako młoda żona, z obowiązkami szyi rodziny (głową jest oczywiście mąż, ale żona jest od tego, aby tą głową kręcić J) i pracownik, nie mam aż tak wiele wolnych chwil, jak wtedy, gdy byłam uczennicą i zjadałam książki między posiłkami. Jednak dotarło do mnie, że głównym powodem jest to, że po prostu brakuje mi naprawdę interesującej, wciągającej książki.
 
             Przez ostatnie dwa miesiące próbowałam czytać pewną angielską książkę oraz „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja. Zwiedziona „Anną Kareniną” spodziewałam się wiele po drugim wielkim dziele Tołstoja. Jednak książka leżała smętnie na stole, jeździła ze mną rowerem, chodziła na spacery, była właściwie ze mną wszędzie, gdzie spodziewałam się skraść dla niej odrobinę czasu. Lecz wciąż nie potrafiła mnie zaczarować, skupić mojej uwagi na sobie, odebrać mi wolę czynienia innych rzeczy, jak to się działo w przypadku interesującej pozycji. Udało mi się przeczytać bez większego zainteresowania ponad 230 stron. Nie zżyłam się z bohaterami i wciąż myliły mi się imiona i nazwiska. Dwa razy przedłużałam jej wypożyczenie, a wciąż byłam dalej, niż bliżej końca. Powinnam już kilka dni temu udać się do biblioteki, aby znowu przedłużyć termin jej wypożyczenia, ale ostatecznie uznałam wczoraj, że nie ma sensu męczyć się nad książką, z którą nie czuję żadnej więzi. Naprawdę rzadko się poddaję, jeśli chodzi o książki, ale tym razem będę musiała spasować i oddać „Wojnę i pokój” niemal nietkniętą. Tym bardziej, że stała się rzecz niezwykła.
Pomyślałam, że skoro nie mogę znaleźć nic ciekawego wśród książek, których jeszcze nie czytałam, to spróbuję poszukać czegoś we wspomnieniach z dzieciństwa. Mój wybór padł na niezawodnego Karola May i jego wspaniałe dzieło „Winnetou”- takie przynajmniej pozostało w mojej pamięci. I co się stało? Nagle, już po pierwszym rozdziale, okazało się, że jednak mam więcej wolnego czasu, niż się spodziewałam. Tak się wczytałam w książkę, że zapomniałam o innych obowiązkach. Wczoraj czytałam w wannie (spokojnie, starałam się, aby na książkę nie padła ani jedna kropelka wody), aby się nieco zrelaksować i nagle okazało się, że z godziny 22:30 nagle zrobiła się niemal północ. Podczas czytania czułam, że jest już późno, ale zupełnie straciłam rachubę czasu. Wiedziałam, że powinnam już dawno pójść spać, ponieważ rano musiałam jak co dzień wcześnie wstać z łóżka, by iść do pracy, jednak nie potrafiłam zamknąć książki i opuścić Dziki Zachód i Old Shatterhanda i Winnetou. I to zdarzenie przypomniało mi moje dzieciństwo i moje stracenie dla świata, gdy czytałam naprawdę dobrą książkę. A zawsze kiedy myślę o dzieciństwie, czy latach młodości, mam uśmiech na twarzy, gdyż były to wspaniałe czasy, pomijając oczywiście brak pieniędzy i wszystkie związane z tym przykrości. Czasem bowiem wystarczyła odrobina wyobraźni i dobra książka, żeby nawet najbardziej przykre zdarzenie zepchnąć w cień niepamięci.
 
             To właśnie w latach młodości kształtowałam swoja wyobraźnię, korzystając z zasobów biblioteki szkolnej i osiedlowej. Książki były moim lekarstwem na wszystko. Na kłótnie z braćmi, na brak pieniędzy, na nudę, na brak możliwości wyjazdu na wakacje, czy choćby na uprzyjemnienie wieczorów i ranków. Jak wspomnę tamtą dziewczynę, to aż nachodzi mnie pytanie, gdzie się tamto beztroskie dziewczę podziało. Zabrał je czas, to oczywiste, ale mógł chociaż cząstkę z niej zostawić dla mnie, abym mogła się nią cieszyć w chwilach zwątpienia. Tymczasem zostawił mnie samą ze sobą, tą dorosłą, często zmartwioną kobietą, której dużo trudniej wyszukać interesującą książkę, niż to było dawniej.
 
             Gdy pomyślę o przeszłości, to widzę, że najbardziej liczyły się dla mnie wówczas książki. Potrafiłam je czytać od rana do wieczora. Nie lubiłam też, gdy mi przeszkadzano w lekturze. Dochodziło nawet do takich kuriozalnych momentów, że przychodziła po mnie koleżanka, żeby iść na spacer, a ja miałam jej w duchu za złe, że przyszła i oderwała mnie od jakiegoś ciekawego wątku, mimo, że bardzo ją lubiłam i lubiłam przebywać na powietrzu. Ale książki i wyimaginowany świat autorów kochałam, i one przeważały nad wszystkim, co lubię. Często było tak, że pierwszą rzeczą którą widziały moje oczy rano, gdy otworzyłam powieki, była książka, a ostatnią, z którą się żegnały wieczorem, była również książka. Przy stole obok łóżka zawsze znajdował się jakiś ostatnio czytany tom i zawsze z rana, choćby tylko na pięć minut, musiałam do niego zajrzeć, zanim zajęłam się obowiązkami. Czytałam przy śniadaniu, w autobusie, czasami nawet wracając ze szkoły pieszo, potykając się, ale nie odrywając wzroku od książki. W sobotę, przed rutynowym sprzątaniem, zawsze czytałam z godzinkę, póki mama nie traciła cierpliwości i wyganiała mnie z łóżka, by zagonić do sprzątania. Ileż to razy słyszałam, żebym zgasiła światło i poszła wreszcie spać? A ile to razy mama słyszała w odpowiedzi: „Zaraz!”, powtarzane kilkakrotnie podczas jednego wieczoru? Ileż to razy z uśmiechem zdziwienia kładłam się o 3 nad ranem do łóżka, nie wiedząc nawet, kiedy minęły te dwie godziny spędzone na czytaniu i odkrzykiwaniu swojego „zaraz” do mamy? Pamiętam też niezliczoną ilość razy, jak świtanie i śpiew rozbudzonych ptaków zastawał mnie przy czytaniu i gdy ja się kładłam się do łóżka, inni już prawie szykowali się do pobudki.
 
            Czytałam u brata w pokoju, dopóki gwizdem nie przepędził mnie do kuchni, czytałam na zydelku w kuchni, drżąc z zimna, bo nieszczelne okna przepuszczały zimowe powietrze do kuchni, czytałam leżąc na podłodze w kuchni, bo drugi pokój zajęty był przez bacznych obserwatorów telewizora (mojej mamy i drugiego brata), czytałam w łazience, siedząc na podłodze, z poduszką pod plecami, oparta o drzwi czy skulona pomiędzy pralką a muszlą klozetową. Mimo ciężkich warunków mieszkalnych, nic nie mogło mnie odwieźć od czytania, choćby mnie przeganiali z miejsca na miejsce, choćbym miała dzielić podłogę z blokowymi karaluchami, które od czasu do czasu nawiedzały nasz mrówkowiec. Bywało, że mama opowiadała mi, jak czasach swojej młodości miała podobne przeprawy z własną matką i jak chowała się pod kołdrą, udając, że śpi, a w rzeczywistości czytając z zapaloną pod kołdrą świecą, ryzykując nieświadomie cały maminy dobytek. Na geny nic się nie poradzi, zatem musiałam przyjąć miłość do książek, którą otrzymałam w spadku po mamie i najpewniej przekażę tą miłość dalej, jeśli zdarzy mi się mieć dziecko. I na sto procent też będę przeganiała moje dziecko do łóżka, rozdzielając je na całą noc od jego ukochanej książki.
 
             Trochę mi brakuje tamtych szalonych czasów, ale za sprawą książek z dzieciństwa potrafię je choć na chwilę przywrócić. Teraz „Winnetou” jest moim przewodnikiem do przeszłości i z radością myślę o tych trzech tomach szczęścia, które na mnie czekają. Bo już czuję, że budzi się we mnie tamto uśpione dziewczę, które będzie zarywało noc, aby tylko przeczytać „jeszcze tylko ten jeden rozdział”. Mimo trzech opasłych tomów wiem, że będzie mi się tę książkę czytało bardzo dobrze i będę miała wrażenie, jakby tych tomów było trzy razy mniej. I w ogóle nie przeszkadza mi to, że książka ma więcej lat ode mnie, że jej pożółkłe stronice dotykało tysiące innych zapalonych czytelników, śmieję się gdy widzę wyrwaną kartkę, na której tkwił jakiś fascynujący rysunek, z którym nie chciał się rozstawać jakiś dzieciak, mimo iż tą drobną kradzieżą odebrał mi całą stronę przygód. To wszystko jest niczym w porównaniu z tym, jakie szczęście i radość przyniesie mi przeczytanie tej książki. Życzę sobie, aby w moim życiu pojawiło się jeszcze wiele tak ciekawych książek, jak ta, którą właśnie czytam i aby moja miłość do książek trwała wiecznie.
 
          Muszę już lecieć, bo czuję, że zmarnotrawiłam już zbyt wiele czasu na to pisanie, a „Winnetou” czeka i wzywa mnie na Dziki Zachód. Nie mogę więc pozwolić mu czekać. Do zobaczenia w następnym poście, gdzie otworzę przed Wami prerie i prawdziwą, dziką przygodę.

wtorek, 11 czerwca 2013

W poszukiwaniu szczęścia


Dzisiejszy post zacznę od pytania: czy macie taką rzecz lub rzeczy, które ratują Wasze poczucie humoru nawet w najtrudniejszej sytuacji? Czy macie coś, co daje Wam szczęście niezależnie od tego, jak jest źle? Ja mam coś takiego i dziś postanowiłam o tym napisać.

Tknęła mnie ta myśl na wczorajszej wycieczce. Był przepiękny, letni wieczór, zmierzch sprawił, że niebo mieniło się kolorami, które pozostawiły ginące promienie zachodzącego słońca, wokół unosił się zapach lata, który czuć najlepiej o zmierzchu, nade mną latały jerzyki, drąc się w niebogłosy, wiatr rozwiewał mi włosy, gdy pędziłam z górki, a na ustach wykwitł uśmiech szczęścia, który wydobyć ze mnie może tylko coś szczególnie bliskiego mojemu sercu. I właśnie wtedy pomyślałam, jak ważne są takie chwile zupełnego szczęścia dla mnie i dla stanu mojej duszy. Na to ogromne szczęście, jakie wtedy poczułam, składało się kilka czynników, a jeden z nich jest niezależny ode mnie i jest to po prostu lato, które uwielbiam. Ale inny z czynników, który to jest dla mnie najważniejszy, to mój rower. Może to zabawnie brzmi, ale taki już jest człowiek- pełnię szczęścia mogą mu dać drobnostki, które na pierwszy rzut oka mogą zdawać się śmieszne, ale niosą w sobie ważne przesłanie. Mianowicie takie, że należy cieszyć się drobnostkami, bo życie nam ich dostarcza pod dostatkiem, natomiast gdybyśmy uzależniali swoje szczęście od czegoś wielkiego, jakiejś wielkiej zmiany w swoim życiu, moglibyśmy się po prostu tego nie doczekać i żyć nieszczęśliwie, przymykając oczy na to, co jest w zasięgu naszej ręki.

Oczywiście to, co napisałam powyżej, nie jest szczytem filozoficznego myślenia i nie jestem geniuszem, który po raz pierwszy do tej myśli dotarł. Nie, ja nie sięgam po takie zaszczyty. Chciałam się tylko podzielić moim szczęściem z innymi, i tym, że jestem świadoma tego, iż jestem szczęśliwa.

Kiedy wczoraj pędziłam na rowerze, w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że się uśmiecham. Zatrzymałam tę chwile w umyśle i dostrzegłam, jak bardzo czuję się szczęśliwa. Zawsze umiałam dostrzegać piękno świata i z jego szarości i codzienności wydobywać najcudowniejsze chwile. Jednak kiedy jadę rowerem, takich wspaniałych momentów, które chciałabym zatrzymać na zawsze, widzę dokoła siebie całe mnóstwo. Nagle przestaję zwracać uwagę na brzydotę świata, negatywne myśli zostają w tyle, zostaję tylko ja, pęd i cały ten najwspanialszy, kolorowy świat wokół mnie.

Muszę to powiedzieć, mimo że dla niektórych moje wyznanie będzie śmieszne, ale ja po prostu kocham mój rower. Daje mi on wolność, jakiej potrzebuję i bez której się duszę. Męczę się w pomieszczeniach, natomiast naprawdę oddychać  zaczynam na świeżym powietrzu. Kiedy więc mogę się wyrwać z biura, z mieszkania, z jakiegokolwiek innego pomieszczenia, jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Przeszkadza mi jednak miasto, jego hałas, pęd ku czemuś, czego nie potrafię zrozumieć. Nie lubię jeździć autobusami, bo mam wrażenie, że życie ucieka mi wraz z przejechanymi kilometrami. Wewnątrz autobusu nie czuję życia, nie czuję chłodu wiatru, nie czuję ciepłych promieni słonecznych na twarzy, nie słyszę ptaków, szumu drzew, ciszy świata. A kiedy wsiadam na rower, życie jest wokół mnie i nic mnie nie omija. Czuję się naprawdę wolna. Mogę jechać, gdzie chcę i przeżywać. Mogę uciec z szarego i hałaśliwego miasta i pojechać tam, gdzie będę słychać świergot skowronka, gdzie będę czuć zapach trawy i zbóż, gdzie będę mogła dotknąć zboża, popatrzeć na maki i chabry, gdzie będę mogła wdychać świeże powietrze wiejskie, tak charakterystyczne i tak utęsknione.

A kiedy nareszcie mogę oddychać wśród tych wszystkich wspaniałości świata, zapominam o wszystkich kłopotach. Zapominam o tym, że nie mam pieniędzy, że w pracy nic mnie nie czeka dobrego, że kręgosłup codziennie daje się we znaki. Przestaję myśleć o kłótniach, o ciągłej walce o przetrwanie i wszystko co złe, przestaje się dla mnie liczyć. I za to właśnie kocham mój rower. Za to poczucie spełnienia, zapomnienia się w świecie, za odnajdywanie w sobie tego, co dobre i przede wszystkim za poczucie wolności. Znikają wszystkie życiowe ciężary, znikają mury i granice i mogę być wszędzie tam, gdzie chce, dzięki wyobraźni oraz możliwościach mojego roweru. Uwielbiam go za to, że w każdej chwili może mnie zawieźć na wieś, lub w inne piękne miejsce, którego akurat potrzebuję. A kiedy muszę przejechać przez duszne miasto, wystarczy, że włączę muzykę na mp3 i przyspieszę, a już jestem w zupełnie innym świecie, gdzie nawet mijające samochody stają się czymś zaczarowanym i wywołującym uśmiech.

Gdy potrzebuję chwili wyciszenia, zawsze wsiadam na rower, zabieram ze sobą książkę, koce i prowiant i jadę tam, gdzie woła mnie moje serce. Czasem jest to jakaś polana przy rzece, gdzie mogę poczytać książkę i posłuchać brzęczenia owadów, innym razem jest to wieś, gdzie mogę nacieszyć oczy makami i innymi oznakami lata, gdzie mogę spojrzeć w górę i liczyć chmury na niebie lub szukać skowronka, podążając za jego nieustannym świergotem. Ja do życia potrzebuję poczucia wolności, słońca, ptaków, nieba, zapachów ziemi, a to wszystko daje mi mój kochany rower.

Znalazłabym jeszcze dużo rzeczy, które dają mi szczęście (jak choćby ukochane filmy, ulubiona muzyka, książki), jednak rower jest z nich wszystkich najważniejszy. Gdy jeżdżę, zaczynam dostrzegać to, co na co dzień umyka mi z powodu tego dziwnego, niezrozumiałego pośpiechu, któremu ulegam jak wszyscy ludzie dookoła mnie. A kiedy wskakuje na rower i pędzę na złamanie karku, świat paradoksalnie zwalnia swoje obroty, aż wreszcie i ja zwalniam, zsiadam z roweru i prowadząc go wolno obok siebie, rozglądam się wokół, wzdychając ze szczęścia i sama się śmiejąc ze swojego zachowania.

A czy Wy też macie swoje własne drzwi do szczęścia? Czy uchylicie je przede mną, abym mogła choć przez chwilę zajrzeć do Waszego świata? Czy tez czasami łapiecie się na uczuciu bezgranicznego szczęścia, niby bez powodu dla świata, a z jakiegoś ważnego powodu dla Was? Czy też po prostu ja jestem jakaś dziwna? :)

A oto, co staje się moim udziałem, dzięki rowerowi...









wtorek, 4 czerwca 2013

"Lolita" Nabokova a "Lolita" Adriana Lyne

          Po przeczytaniu książki Nabokova „Lolita” nie mogłam się oprzeć, żeby nie sięgnąć po film pod tym samym tytułem z 1997 roku, w reżyserii Adriana Lyne, ze scenariuszem Stephena Schiff, będący ekranizacją najsłynniejszej książki Vladimira Nabokova. Pokusa porównania oryginału z filmową Lolitą była nie do opanowania. Właściwie to od filmu wszystko się zaczęło. Kiedy na kanale youtube po raz pierwszy spotkałam się z komentarzem, że Lolita z teledysku Leah LaBelle nie jest w ogóle tą, jaką ją widział Nobokov w swojej książce, poczułam nieprzepartą chęć, by dowiedzieć się, o co chodzi z tą Lolitą. Poczytałam kilka zdawkowych informacji w Internecie, po czym natrafiłam na urywki filmów: Stanleya Kubricka z 1962 roku i wspomniany obraz z 1997 roku, z Jeremy Ironsem i Dominique Swain w rolach głównych. Moją uwagę przykuła właśnie Dominique. Z tych krótkich, urywanych scen, skupionych na jej roli, odczytałam przekaz filmu i moje zainteresowanie rozpaliło się do czerwoności. W końcu natrafiłam na odczytywanie scenariusza na jednej z prób, które ktoś wrzucił do Internetu. Była to krótka scena pamiętnej kłótni między Humbertem i Lolitą, po której Lo wybiega z domu i dzwoni do swojego sekretnego kochanka, po czym decyduje się wyjechać z Beardsley, aby ostatecznie opuścić Humberta, uciekając ze szpitala.

           Ta wspomniana próba, jeśli wierzyć opisowi pod filmem, nie była wyreżyserowana ani zagrana. Była to zwykła próba, zwykłe odczytywanie scenariusza, a ja przyłapałam się na tym, że nie wiedziałam, kiedy Dominique Swain gra swoją rolę, a kiedy jest naturalna, tak słabo było widać różnicę. Gdzieś przeczytałam, że kiedy reżyser urządził casting na rolę Lolity i zobaczył Dominique – miała wtedy 17 lat- od razu wiedział, że to właśnie jej szukał. A oglądając odczytywanie scenariusza, ja też wiedziałam, że Dominique jest stworzona do roli Lolity. Zupełnie, jakby właśnie po to się urodziła. Idąc w ślad za Humbertem, mogę powiedzieć, że Dominique w wieku 17 lat była prawdziwą nimfetką. Jeszcze dziecko, a już tak emanujące nieświadomym seksem, była tak trafnie odpowiadająca opisowi nimfetek z książki Nabokova, że aż dziw bierze.

           Czasem się zastanawiam, czy Nabokov wymyślił Lolitę, czy naprawdę ją spotkał. Czy na rzecz książki wymyślił nimfetki i Humberta, czy też coś z Humberta w nim samym drzemało. Czy ta książka była taka genialna dzięki ogromnemu talentowi i wyobraźni autora, czy też należy szukać przyczyn jej geniuszu w umyśle autora? Czy to możliwe, aby Nabokov nie stworzył nimfetek tylko po to, aby napisać „Lolitę”? Czy gdzieś w nim siedział mały chochlik, który kazał mu dostrzegać wśród młodych dziewcząt seksowne diablątka, o których pisał? Widząc, w jaki naturalny sposób Dominique Swain wpasowała się w rolę Dolores Haze, zaczynam myśleć, że Nabokov dostrzegał wokół siebie nimfetki, a nawet mógł, podobnie jak Humbert, nosić w sobie zalążek obsesji wobec tych ledwo rozkwitłych kwiatów. Tak genialnie opisał przemyślenia Humberta, tak dokładnie potrafił skupić się na wewnętrznych przeżyciach Humberta i narastającej obsesji do nimfetek i do Dolores Haze w szczególności, że zaczynam wątpić, aby wypływało to wyłącznie z geniuszu pisarskiego. Zaczynam w to wątpić, kiedy widzę młodą Dominique Swain na odczytywaniu scenariusza, która emanuje tym nieświadomym, przedwcześnie rozkwitłym , seksualnym wdziękiem, tą seksualną wulgarnością, która przyciąga wzrok, a jednocześnie każe pamiętać, iż ciało, które nim emanuje, jest jeszcze ciałem niedorosłego dziewczęcia, do którego wstęp jest surowo wzbroniony. Kiedy jednak pomyślę nad wszystkimi zagadkami słownymi, które podpowiadają nam kim jest Kuku, w którym zakochuje się Lo, oraz odniesieniami do innych dzieł literackich, zaczynam wątpić w moje podejrzenia i wierzyć, że wszystko co przeczytałam, pochodzi z genialnego umysłu.

           Dominique Swain była dokładnie taka, jaką spotykamy na kartach książki. Nadymała usta, rozkraczała się siadając, wbijała się w tapczan, rzucając się na niego całym ciężarem ciała, zupełnie nieświadoma, jakie jej zachowanie jest prowokacyjne, pobudzające zakazany popęd seksualny, nieco wulgarne i nie pasujące do zachowania młodej dziewczyny. Jednocześnie, kiedy się na nią patrzy, ma się świadomość, że gdyby tak zachowywała się dorosła kobieta, byłoby to niesmaczne, śmieszne, nie pasujące, rzucające cień na urok i powab owej kobiety. Swain zdawała się być nimfetką żywcem wyjętą z książki, zawieszoną między dorosłością a dzieciństwem, prowokacyjnie seksualną, a jednocześnie niewinną. Była takim zakazanym owocem, po który chętnie się sięga pod osłoną nocy, wiedząc jednocześnie, że gdy na niebie pojawi się słońce, spotka nas surowa kara za taką zachłanność.

            Dominique Swain doskonale odegrała swoją rolę. Była jednocześnie dziewczęca, i prowokująca. Poruszała się jak dziecko, ale kusiła jak dorosła kobieta, świadoma swoich potrzeb. Była roztrzepana jak dziecko, a jednocześnie siadała z rozmysłem na kolanach dorosłego mężczyzny, jakby czekając na jego ruch, wyczuwając, że jest obiektem jego zainteresowania. Bawiła się tym zainteresowaniem, ukrywając to przed matką, sprawdzając jaką ma władzę wobec Humberta. Lolita, jaką pokazała nam Swain, była taką właśnie nimfetką uwięzioną w umyśle dwunastolatki, jaką opisywał Nabokov.

            Jednak widzę różnicę w tych dwóch obrazach: literackim i filmowym. Przede wszystkim Lo. W filmie była ona bardziej świadoma swojej seksualności, a także obsesji Humberta na swoim punkcie. W książce nie do końca wiedziałam, czy Lolita zachowuje się prowokująco, bo świadoma jest swojej mocy i swojej seksualności, czy też robi to wszystko podświadomie. Nie było dla mnie jasne, co powodowało nią, gdy zbliżała się do Humberta, aby drażnić jego zmysły. Do dzisiaj nie wiem, czy było to uczucie do niego, czy też próba sprawdzenia, czy ma władzę nad dorosłym mężczyzną. A może był to jakiś eksperyment lub fascynacja dorosłością i seksem. A może była to zwykła złośliwa próba pokrzyżowania planów matki, jako kara za jej surowe wychowywanie i skupianie się wyłącznie na sobie. Książka postawiła przede mną wiele pytań, na które do dziś nie potrafię sobie odpowiedzieć.

            Natomiast reżyser jasno dał do zrozumienia, że Lo kochała się w Humbercie, wprowadzając nas do pokoju Dolores i wskazując na plakat, na którym narysowane było czerwoną szminką serce, a w środku inicjały H.H. (Humbert Humbert). Wprawdzie w książce też mamy taki moment, kiedy Humbert jest pewien miłości Lolity (gdy zauważa, że Dolores po wyjeździe na obóz zmieniła się, ma inne zainteresowania, powiedział sobie, ze to nic nie szkodzi, bowiem odzyska ją jak się ponownie spotkają), ale ta miłość nigdy słowami nie została potwierdzona przez Lo. Raz tylko, wyjeżdżając z Kolonii Q, Dolores stwierdziła, że widzi, iż Humbertowi już na niej nie zależy, ale ciężko mi to uznać za wyznanie miłości. Oczywiście nie twierdzę, że tej miłości nie było. Chcę tylko zauważyć, że książka tak jest prowadzona, że nic nie wydaje się oczywiste i jednokierunkowe.

           Również sama akcja jest nieco inaczej przedstawiona w filmie, niż w książce. Gdy czytałam „Lolitę”, miałam wrażenie, że autor podzielił książkę na dwie części. Pierwszą, w której skupia się na Humbercie, jego obsesji, jego pierwszej miłości do Annabel i prawdopodobnych powodów, dla których pojawiła się u dorosłego mężczyzny fascynacja młodymi dziewczętami. W tej pierwszej części przedstawiona jest dokładna analiza umysłu człowieka, pochłoniętego obsesją na punkcie nimfetek, jego myśli, spostrzeżenia i sposób patrzenia na młode dziewczyny i dojrzałe kobiety. Lolitę oglądamy jego oczami, taką, jaką on chce widzieć. To Humbert sugeruje nam, że Lo jest pieszczoszką, że sama się naprasza o uwagę, więc tak naprawdę nie wiemy, czy jego spostrzeżenia są słuszne, czy zabarwione namiętnością chorego umysłu.

           Z innej strony niektóre zachowania Dolores mogą świadczyć, że bohater nie do końca się mylił w swojej ocenie tego dziwnego dziecka. Gdy czytałam książkę, nie wiedziałam, czy Lo jest zagubiona, czy świadoma wszystkiego, co się dookoła niej dzieje. Natomiast w filmie Lolita była niewinna tylko z nazwy. Reżyser pokazał ją nam w innym nieco świetle. Nie ma tam miejsca na niedomówienia. Od razu widzimy, że Lolita tak samo próbuje uwieść Humberta, jak on ją. W książce natomiast tylko drobne sceny świadczyły o samoświadomości małej Dolores: jak choćby wtedy, kiedy przed wyjazdem do Kolonii Q pocałowała Humberta w usta, lub kiedy nalegała, by mu opowiedzieć o tym, co zaszło na obozie i kiedy nazwała się wówczas niegrzeczną dziewczynką. I dopiero po przebudzeniu w hotelu Zaklęci Łowcy, kiedy to właściwie Lolita zaciągnęła Humberta do łóżka, można było przypuszczać, że jednak od początku dziewczyna wiedziała, jaka moc zaklinania w niej drzemie.

          Druga część książki to wycieczka po Ameryce w samochodzie zmarłej matki Dolores. Tu zaczynamy dostrzegać, że Lolita pogubiła się w tym wszystkim, co ofiarowało jej życie, a jednocześnie widzimy, jak stara się sterować Humbertem, wykorzystując do tego ich sekretny związek. Potem mamy przemianę stosunków między Humbertem a Lolitą, która następuje nieznacznie, krok po kroku,  wobec czego ciężko się doszukać jej przyczyny. Pojawia się też tajemniczy człowiek, a w ślad za nim częste złe humory dziewczynki, napięcia między kochankami i wreszcie tajemnicze zniknięcie Dolores. Druga część książki to również odkrywanie tajemnicy tożsamości człowieka, który odebrał Humbertowi Lolitę, która to tajemnica kryje się za różnymi grami słownymi, którymi książka jest wypełniona.

           W filmie zaś mamy jeden ciąg zdarzeń, gdzie reżyser skupia się bardziej na postaci Lolity, zostawiając Humbertowi rolę poboczną. Tym samym zabrakło prawdziwego oblicza bohatera i jego obsesji na punkcie nimfetek w ogólności, a nie tylko do Lolity. Lo była wyjątkowa w szeregu nimfetek, których widok rozpalał zmysły Humberta, ponieważ zatrzymała ona uwagę mężczyzny na dłużej i nawet kiedy już wyrosła z wieku nimfetki, to nadal potrafiła wywołać w nim zazdrość i namiętność. Sam Humbert w książce mówił „moja starzejąca się kochanka” i dziwił się, że Lo, mimo że już jest prawie dorosłą kobietą, nadal go fascynuje. Film jest bardziej o Lolicie, książka natomiast wypośrodkowuje te zależne od siebie postacie, z których jedna ma wpływ na drugą i odwrotnie. W filmie zabrakło mi tej współzależności i choć Dominique Swain zagrała Lolitę znakomicie, to jednak zabrakło mi w tym wszystkim Humberta i jego obrazu Lolity.

           Zabrakło mi również tej tajemnicy, którą w mistrzowski sposób zawiązał i odmalował Nabokov. W filmie pojawienie się tajemniczego mężczyzny było nagłe i zaskakujące. Pojawił się znikąd i od razu został nakreślony jego stosunek do Lolity. Nawet ich spotkanie, mimo, że nie widział tego sam Humbert, było widzowi dokładnie pokazane. Potem ten sam mężczyzna pojawiał się w filmie systematycznie i kiedy Humberta zżerała zazdrość z powodu podejrzenia, że Lo ma romans, w filmie od razu kojarzyliśmy faceta z hotelu Zaklęci Łowcy, z mężczyzną, który skradł małe, zagubione serce Lo. W książce nic nie było podane na tacy. Wprawdzie i tu pojawia się w hotelu tajemniczy mężczyzna i to dwukrotnie, jednak nie do końca wiemy, jaką on rolę pełni i czego zwiastunem jest jego pojawienie się. Nie mamy też pewności, czy mężczyzna przy stole  w restauracji hotelu Zaklęci Łowcy, to ten sam, który potem na werandzie zaczepia Humberta i sugeruje mu bezprawny związek z dziewczynką. Kiedy Humbert po pierwszej nocy spędzonej z Lolitą wysyła ją pierwszą do hallu, by w tym czasie posprzątać w pokoju i ukryć oznaki odbywającej się tu rozpusty, schodzi później i widzi, że na Lo patrzy jakiś mężczyzna w jego wieku. Ta uwaga, uczyniona w zdawkowy sposób przez Humberta, w jakiś sposób zwraca uwagę czytelnika, jest w pewien sposób niepokojąca, ale nie wiedząc jeszcze o przyszłych zdarzeniach, tak naprawdę nie mamy prawa posądzać tego człowieka o jakiekolwiek zamiary. Przyłapujemy się więc na myśli, że postać ta jest przypadkowa i po chwili o niej zapominamy, by dopiero później, dużo później, wrócić myślami do tej, wydawałoby się, przypadkowej, zabłąkanej uwagi Humberta. Jednak na końcu, kiedy poznajemy nazwisko tajemniczego kochanka Dolores, zaczynamy kojarzyć fakty i widzieć, jak często jego postać przeplatała się z postaciami bohaterów. Idąc śladem pozostawionym przez Humberta, zauważamy, że już w hotelu Zaklęci Łowcy Humbert wymienił nazwisko swojej konkurencji, że już wtedy słusznie dostrzegł, iż jego obecność w życiu Lolity zaznaczyła się już w Ramsdale, gdzie Lo mieszkała z matką. Nagle staje się jasne, dlaczego Dolores w Beardsley zaczęła się dziwnie zachowywać, dlaczego nagle zaczęła interesować się przedstawieniami teatralnymi, dlaczego zaczęła się kłócić z Humbertem, i że początków sekretnego romansu Lo doszukiwać się można nie w Beardsley, ale jeszcze w hotelu. Po nici wracamy do momentu, kiedy Humbert zauważa, iż w hallu jakiś mężczyzna w jego wieku przygląda się Dolores i nagle przypominamy sobie tamtą niedawną, niepokojącą myśl, która pojawiła się w naszych głowach, kiedy po raz pierwszy przeczytaliśmy tę krótką i niby nic nie znaczącą uwagę Humberta i staje się jasne, dlaczego poczuliśmy wtedy ukłucie niepokoju. Nić tajemnicy, rozsnutej przez Nabokova, rozwija się coraz wyraźniej, i nagle zaczynamy widzieć, że wszystkie zdarzenia od samego początku były tą nicią powiązane, i zastanawiamy się, dlaczego tego wcześniej nie widzieliśmy.

           W filmie zabrakło właśnie tej nici tajemnicy. Zdarzenia nie są powiązane. Nie dowiadujemy się, skąd się wzięła miłość Lolity do tajemniczego mężczyzny, reżyser nie pokazuje nam tej nici połączeń, prowadzącej z Ramsdale, przez hotel Zaklęci Łowcy i Beardsley, przez nagłe zainteresowanie Lo teatrem, przez jej podniecenie po próbnym wykonaniu sztuki, na które zabroniła Humbertowi przychodzić. Zabrakło mi tych ważnych elementów, które powiązałyby Dolores, z jej zbieraniem pieniędzy na ucieczkę od Humberta, z jej nagłą decyzją o wyjeździe z Beardsley i tym, że sama postanowiła wytyczyć trasę wycieczki- z pojawieniem się tajemniczego samochodu, śledzącego Lo i Humberta. W filmie mamy taki moment, kiedy Humbert pyta się Lo, dlaczego to takie ważne, aby wylądowali w Wace dokładnie w wyznaczonym przez Dolores dniu. W książce zostało to wyjaśnione, gdy Nabokov powoli odkrywał przed nami tajemnicę, którą od początku mieliśmy przed nosem. W filmie zabrakło tego wyjaśnienia, dodatkowo scena nagle urwała się, i nie pojechaliśmy z Humbertem i Lo do Waki, aby oglądać wraz z nimi przedstawienie, po którym Lo z rozmiłowanymi oczami śledziła autorów sztuki. Kiedy zaś na końcu, kiedy po 3 latach Humbert odnajduje Dolores w jakiejś zapadłej mieścinie i ta wyjawia mu nazwisko swojego kochanka, z którym postanowiła uciec od Humberta, tak naprawdę to nazwisko nic nam nie mówi, podczas gdy w książce, gdy docieramy do momentu wyjawienia nazwiska złodzieja, natychmiast zaczynamy kojarzyć fakty i cofać się po tej niewidzialnej nici i wszystko staje się jasne i powiązane ze sobą.

            Nabokov po mistrzowsku wplótł tę nić, którą reżyser pominął, a która to nić pokazała nie tylko geniusz autora, ale i spryt Lolity. To dzięki tej nici, którą podświadomie wyczuwałam, kiedy gorączkowo zastanawiałam się, czy Humbert ma rację, że Lolita go zdradza, autor trzymał mnie w napięciu. To tę nić rozpamiętuję dzisiaj, pochylając głowę nad kunsztem warsztatu pisarskiego Nabokova. Czegoś mi w filmie zabrakło i myślę, że właśnie tej nici tajemnicy. I chociaż rola Dominique Swain trochę moje myśli odciągnęła od braków w akcji, a film ogólnie uważam za bardzo dobry, to jednak z pełną świadomością powiem tutaj, że Adrian Lyne nie dogonił mistrza, na którym się wzorował. Także bardzo serdecznie polecam książkę jako danie główne, a filmem pozwolę sobie poczęstować Was na deser.