piątek, 6 września 2019

Don't you want me?/ India Knight



Książka miała być fantastyczna, porywająca, zaskakująca  i zabawna do utraty tchu, a w mojej ocenie była typową przedstawicielką nowoczesnej anglojęzycznej literatury. Owszem, zabawną, ale nie ponadprzeciętnie. Zaskakującą zaś nie była wcale, bo jeśli wyjąć z niej seks, wokół którego się obraca, zostaje nam zwykła komedia romantyczna z przerysowanymi męskimi charakterami i równie przejaskrawionymi postaciami trzecioplanowymi, z typowym happy endem (ups, przepraszam za spoiler; ale dość wcześnie widzimy do czego wszystko zmierza, więc czuję, że mogę sobie pozwolić na tę małą niezręczność) i dziwnymi imionami, jakby współcześni pisarze uparli się, że jak nie ma oryginalnego imienia, książka w magiczny sposób przestanie być zabawna. Męczy mnie ten trend już od jakiegoś czasu i liczyłam na małą odmianę, tyle peanów pochwalnych naczytałam się z okładki książki. Tymczasem rzeczywistość nie odbiegała od tego, do czego przyzwyczaiły mnie obecne listy książkowych bestsellerów. Zresztą już po okładce i zapowiedzi z okładki mogłam wyczytać, z czym przyjdzie mi się zetknąć. Doświadczenie to kopalnia wiedzy, muszę to tu przyznać.
Ale od początku. Książka opowiada o kobiecie przed czterdziestką, z dwoma nieudanymi związkami z przeszłości, które zaowocowały córką, rozwodem i okazałym domem wraz z alimentami pozwalającymi na spokojne życie oraz gronem najbliższych przyjaciół, z których dwójka to byli partnerzy seksualni. Jak przystało na nowoczesną literaturę, która uczy nas tolerancji do wszystkiego co się rusza, mamy też ojca z zapędami homoseksualnymi i grupkę szalonych matek, z którymi bohaterka opowieści zgodziła się spotykać raz w tygodniu przez wzgląd na dobro dziecka. Te wtorki na placu zabaw pokazują nam kobiety od najgorszej, najgłupszej strony i było mi naprawdę ciężko przez to przebrnąć, jako że ja nigdy takich kobiet nie spotkałam i nie rozumiem, jak autorka, również kobieta, może tak nisko osądzić własny gatunek. Jeśli miało to posłużyć podniesieniu książki na wyższy poziom dowcipu, to niestety nie udało się w moim przypadku, ponieważ ja preferuję inteligentne dowcipy zamiast te, bazujące na najniższych cechach i pobudkach ludzkich.
Kolejną rzeczą, którą oceniam nisko jest przekaz. India Knight daje nam głównego bohatera, który oprócz opiekuńczości wobec swojej współlokatorki i jej dziecka, poczucia humoru, męskości i wizualnie dobrze skonstruowanego męskiego ciała, jest jednocześnie typowym samcem bez cienia empatii, nie stroniącego od alkoholu, narkotyków i kobiet na jedną noc. Jeśli to jest współczesny Rhett Butler, to współczuję dzisiejszym pokoleniom, jeśli takie wzory stawia się im przed oczami. Zaczynam mieć też wątpliwości, czy książki nadal są wartościowym źródłem informacji o życiu. Kiedyś człowiek wzorował się na postaciach, uczył się o nich, czerpał wszelaką wiedzę z przekazów zapisanych pomiędzy kartkami. Dzisiaj mam wrażenie, że pisarstwo zeszło na złe tory w pogoni za pieniądzem, produkując „dzieła” opierające swoje historie na najniższych ludzkich cechach i pobudkach, które są dla społeczeństwa najbardziej pociągające, aby w ten sposób czerpać zyski ze sprzedaży, nie dbając zupełnie o przekaz. Czy tak nisko upadliśmy w swoim rozumowaniu? Jak inteligentny homo sapiens może tak mało korzystać z tego, co dała mu ewolucja?
Jak przystało na nowoczesne standardy, India Knight uczy nas egzystencji w zgodzie z zen, feng shui i innymi regułami dobrego życia, typu zero waste czy reszty nowoczesnego badziewia, które pokazuje nam od nowa jak żyć, jakbyśmy sami tego nie wiedzieli. Zatem z jej książki dowiadujemy się między innymi w jaki sposób możemy stać się ludźmi cywilizowanymi i utrzymywać bliskie i zdrowe kontakty z naszymi byłymi. Wystarczy tylko przyjmować ich w swoim domu i pozwolić im zapraszać panny do tegoż domu czy nawet zezwolić im na seks z nowymi partnerami pod naszym dachem, gdzie wychowujemy nasze dziecko, które przecież jest w tym wieku, gdzie chłonie wiedzę jak gąbka. Do tego pozwalajmy naszym męskim przystojnym przyjaciołom również mieszkać pod naszym dachem i sprowadzać co noc inną kobietę, aby słuchać jak uprawiają dziki seks za ścianą, po czym prosić ich o seksualne porady i opowiadać im wszystko o swoim życiu intymnym. Dobrze jest też chodzić do łóżka z przygodnymi facetami, których się dopiero poznało, bo przecież po rozstaniu z ostatnim stałym partnerem minęło zbyt dużo czasu i człowiek ma prawo być wygłodniałym. Nie ważne, że następnego dnia stwierdzamy, iż gra niewarta była świeczki i najlepiej tegoż dnia żałować swoich wyborów tak bardzo, że aż wstyd jest o tym myśleć. Tak, zdecydowanie tego potrzebuję w dzisiejszych czasach, przekonania że po trzydziestce muszę brać co popadnie, bo przecież nic lepszego mi się nie należy. Chyba, że to będzie maniak seksualny z wieloma nałogami, bo przecież jest przystojny, więc parę rzeczy można mu darować. Nawet jeśli nas też w te nałogi wciąga i nasze dziecko patrzy w niego jak w obrazek, więc i w przyszłości będzie czerpać z niego wzorce zachowań. Tak, zdecydowanie książka Indii Knight jest cenną pozycją na liście każdego miłośnika książek. Niesie przecież ze sobą wspaniałe wzorce dla każdego. I do tego jest pełna humoru, przynajmniej w mniemaniu autorki i wydawcy książki.
Ale dość tego narzekania jak stara ciotka klotka. Trzeba iść z duchem czasu i obniżyć oczekiwania. Zatem przełykam obrazę gatunku żeńskiego i nieperfekcyjnego księcia z bajki i przechodzę do mocnych stron tego tytułu.
Należy ona w istocie do książek z gatunku zabawnych i jeśli się nad tym głęboko zastanowić, to również bardzo współczesnych. Obecnie książę z bajki musi być zabawny, pomocny i dobry w łóżku, gdyż wszystko w dzisiejszych czasach kręci się wokół seksu. Więc jeśli facet daje nam mityczne podwójne orgazmy i potrafi nas przegrzmocić pięć razy dziennie, tak, żebyśmy nie potrafiły chodzić, a do tego magicznie potrafi gotować jak szef najlepszych kuchni świata ze wszystkimi gwiazdkami Michelin oraz zajmuje się naszym dzieckiem jak najcudowniejszy ojciec, to wszystkie jego grzeszki idą na bok. Zwłaszcza jak wszystkie te plusy stoją w zupełnej sprzeczności z pozostałymi partnerami, których życie stawia na naszej drodze, obowiązkowo nadając im najgorsze cechy męskie- świr, zboczeniec, żyjący w swoim własnym wirtualnym świecie czy podstarzały Don Juan po operacjach plastycznych. Wtedy każdy kto potrafi sklecić parę normalnych słów będzie się wydawał gwiazdką z nieba. Zabawne, że ja nigdy w swoim życiu nie spotkałam takich dziwolągów, jakie wymyśliła autorka, co daje mi prawo przypuszczać, że są one owocem wyłącznie wyobraźni silącej się na oryginalność. A wystarczyło postawić naprzeciw Franka Boga Seksu paru zwykłych nudziarzy, żyjących bliżej realnego świata i by to w zupełności wystarczyło, aby nasz główny bohater wyglądał przy nich jak wygrana w loterii. Ale pomijając te heroiczne prześmiewcze wysiłki autorki, książkę się dobrze czytało i nawet była w miarę zabawna. Erotyczna, trochę odważna, ale też bardzo nieprawdziwa. Z zanadto wymyślnymi historiami i bohaterami pobocznymi.
Drugą mocną stroną są główni bohaterzy, których da się lubić. Fakt, że byli partnerzy głównej bohaterki Stelli są przerysowani, a Frank jest pełen męskich wad, niepasujących do księcia z bajki, których się nam wciska za dzieciaka, to i tak zasłużyli oni na moją sympatię, bo wydawali się jedynymi normalnymi i inteligentnymi ludźmi w tej całej historii. On zbyt idealny, ona z dwoma niepasującymi do siebie obliczami- silnej kobiety, która daje sobie radę sama w szalonym świecie jaki ją otacza, a jednocześnie podlotka, który dziwi się wszystkim nowinkom seksualnym i która nigdy nie przeżyła porządnego orgazmu oraz boi się wyznać swoje prawdziwe uczucia, gdy wreszcie je odkrywa. Wiem, że brzmi to jak straszny spoiler, ale ta książka nie jest niczym innym jak zwykłą komedią romantyczną ubraną  w nieco ostrzejsze piórka. A wiadomo, jak wszystkie te filmy się kończą. Jeśli więc nie lubicie wiedzieć od samego początku, jak się potoczy akcja, sięgnijcie po coś innego, bo książka Indi Knight jest przewidywalna i taka trochę niedojrzała, mimo że Knight próbuje się tu bawić w dorosłą, która wie o życiu wszystko. Być może stąd się wzięło rozszczepienie jaźni Stelli i te wszystkie okropne charaktery, o których nie da się czytać i wymyślne przywary bohaterów oraz takowe ich imiona i przedziwne historie życiowe. Jednak główny motyw Franka i Stelli jest na tyle ciekawy, że można przetrwać wszystkie niedociągnięcia książki, aby poczytać historię Kopciuszka w nieco odkurzonym i odświeżonym wydaniu.
I to by było na tyle jeśli chodzi o „Don’t you want me?”. Książka ma swoje słabe i mocne strony i można ją przeczytać jak nie ma nic innego pod ręką. Jednak nie polecałabym jej nastolatkom ze względu na seksualną stronę tej powieści oraz nieprawdziwość bohaterów. Świat tak nie wygląda jak w tej książce i choć pewne rzeczy są niestety prawdziwe, nie wydaje mi się słuszne zakrzywianie im obrazu życia w tym trudnym wieku. Jednak kobieta po 30-tce może znaleźć w tym pewnego rodzaju pocieszenie i na pewno zrozumie niektóre sprawy lepiej i może nawet uśmiechnie się z nieudolnych żartów raz czy dwa oraz łacniej przymknie oko na niedoskonałość Franka, gdy w zamian za to dostaną nadzieję, że każdej z nas należy się kolejna szansa na lepsze życie. Bo wszystkie do tego dążymy i postać Franka wiarę w nową, czystą kartę podtrzymuje na tyle silnie, że książka nadaje się do przeczytania dla każdej z nas.

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Praga


Myślałam, że Praga to miasto na jeden dzień, że wystarczy zwiedzić
starówkę i oblegany przez tłumy Most Karola, nawet nie siląc się na zobaczenie, co jest po drugiej jego stronie, po czym można wrócić do domu, stawiając haczyk na mapie odwiedzonych miejsc. Myślałam, że nie ma tam nic specjalnie ciekawego, tylko wieczni turyści falami przepływający przez starówkę w niemym pędzie do nie wiadomo czego. Do tego parę klimatycznych uliczek i ładnych budynków, mocno przypominających nastrojem stare miasta w Polsce i kilka ładnych punktów widokowych z panoramą miasta, w tym jeden na Žižkovie, ze wzgórza Vítkov. A już  w ogóle, gdy oddalimy się od centrum, to już zupełnie nie ma czego oglądać, tak bardzo dalsze osiedla Pragi wyglądają jak nasze dobrze znane polskie blokowiska.

Takie miałam odczucia za pierwszą praską wizytą rok temu. Zapamiętałam tylko wszędobylskie tłumy, kamienny most z ładnym widokiem i znowu tłumy,
trzy parki na Žižkovie i wspaniały Cmentarz Olszański, koło którego trzymałam auto w podziemnym parkingu. Wówczas wyjechałam z Pragi bez żalu, dzisiaj wiem, że winą tego, że nie poczułam nic do tego miasta był brak czasu i poruszanie się samochodem. Wydaje mi się też, że do każdego miejsca trzeba pojechać przynajmniej dwukrotnie, żeby naprawdę je zrozumieć i poczuć jego rytm. Nie potrafię inaczej wytłumaczyć faktu, że po powrocie do Pragi zaledwie rok później, w innych okolicznościach niż pierwotnie, pojęłam wielkość tego miasta, jego różnorodność i wewnętrzne piękno, które każe tu co roku przyjeżdżać milionom turystów i zrozumiałam dlaczego jest to jedna z najbardziej obleganych stolic świata.

Dopiero powolne zwiedzanie miasta, korzystanie ze środków publicznego transportu i przyglądanie się ludziom i ulicom przez pryzmat aparatu
fotograficznego uświadomił mi, jak szybki jest puls Pragi, jak żywiołowo płynie miejska krew w jej arteriach i jak wspaniale byłoby być jej częścią i mieszkać tu chociaż przez rok, aby nacieszyć oczy jej bogatą architekturą, czerpać z jej historii, zaznajamiać się z jej kulturą, poznawać miasto wzdłuż i wszerz by odnaleźć wszystkie jego oblicza, pooddychać jej zmiennym klimatem i naładować baterie jego niewyczerpaną energią, która buzuje na ulicach.

Praga to wiele różnych twarzy. Ja zdołałam poznać tylko trzy z nich, a
każde to zupełnie inny charakter, niepodobny do poprzedniego. Teraz zobaczyłam Pragę od strony jej wspaniałych zabytków i przypałacowych ogrodów, tak odmiennych od tej majowej Pragi z zeszłego roku, spędzonej w większości na Žižkovie i w jednym z parków miejskich nad Wełtawą. Patrzyłam na Pragę od strony innej jej części i zupełnie nie przypominała tego, co
widziałam teraz. To było niesamowite uczucie, dwa światy, a przecież sąsiadujące ze sobą administracyjnie tak ściśle, że aż trudno było uwierzyć, że to to samo miasto. 
         Dzisiaj, patrząc na to jak wielki jest podział administracyjny miasta, widzę że łatwo to zrozumieć z logicznego punktu widzenia, jako że to prawie 500 km ², jednak gdy widzi się to wszystko na własne oczy, logika jest ostatnią rzeczą, o której się wówczas myśli. Stolica Czech to majestatyczna architektura siedmiu dzielnic przylegających do samego centrum, określanego Pragą 1, to również po PRL-owskie wspominki spokojnych uliczek po których nie wędrują turyści, a w których żyją mieszkańcy Pragi swoim normalnym życiem zamkniętym w czterech ścianach starych kamienic z drewnianymi schodami i
wewnętrznych ganków, ukrytych przed wzrokiem przechodzących gapiów. Praga to również blokowiska dalszych dzielnic oraz domki jednorodzinne położone malowniczo na wzgórzach dzielnic Řeporyje czy Zličín, tworząc klimat zupełnie odmienny od tego w ścisłym centrum. Ta różnorodność architektoniczna sprawia, że Praga jawi mi się jako jedno z bardziej interesujących miast jakie zwiedziłam. Z jednej strony cicha i pokorna, z drugiej dzika i nieokiełznana, biegnąca w tym samym tempie co świat, nie zwalniając ani chwili, pozostawiając swoim mieszkańcom wybór, czy chcą się rozwijać razem z nią, czy wolą pozostać w swoim ustalonym świecie sprzed lat.

Kolejne oblicze stolicy tworzą ludzie, masowo przetaczający się przez jej
ulice. Osoby starsze, rdzenni mieszkańcy Pragi, studenci z Czech i zza granicy i turyści wszelkiej maści podążający w ślad za przewodnikami w najciekawsze turystycznie miejsca miasta. Tę ludzką mieszankę spotkamy wszędzie, gdzie tylko znajduje się jakiś zabytek, a tych w stolicy jest całe natrzęsienie i gdyby się dobrze przyjrzeć staremu miastu i okolicom, każdy budynek i każda kamienica wydaje się być zabytkiem, opowiadającym jakąś historię. Przez to Praga jest tak bardzo interesująca, nie tylko przez swoją odmienność oblicz, ale i przez ilość ciekawych budynków, koło których nie da się przejść obojętnie.
Również rytm miasta jest bardzo wciągający, szybki i aktywny. Praga jest naprawdę piękna, z niepowtarzalną atmosferą, tworzoną przez ludzi, którzy zarażają swoją energią, życie nocne, które kwitnie w centrum do późnych godzin i dostępność wszystkiego, co potrzeba do życia w dużym mieście. Tanie jedzenie i spanie czynią to miasto ciekawym lokalizacją do spędzenia nawet tygodnia w jednym miejscu. Bo właśnie tydzień wydaje się być minimum czasu, jaki należy spędzić w Pradze, aby poczuć się z nim związanym i oddychać jej tempem, nie wspominając o zobaczeniu całej Pragi i wszystkiego, co daje nam to interesujące miasto.

Moim zdaniem Pragę należy zwiedzać nie tylko od strony jej najważniejszych i najbardziej znanych zabytków, chodź są one punktem który
trzeba odhczacyć, żeby zakochać się w tym niezwykłym mieście. Ale najlepiej jest wyznaczyć sobie jakieś miejsca początkowe, zborne, od których zaczniemy naszą podróż, po czym poruszać się bez specjalnego planu, przed siebie, w kierunku, gdzie nasze oczy dojrzą coś ciekawego. Wówczas zobaczycie całą Pragę, wszystkie jej oblicza, których podejrzewam nawet połowy nie zobaczyłam i zrozumiecie na czym polega jej wewnętrzne piękno. Jest też duża szansa, że odnajdziecie coś,
co Was zachwyci, a o czym nie wyczytacie w Internecie czy przewodnikach, bo piękno tego, co zobaczycie, trafi wyłącznie do Was i do Waszego poczucia estetyki, lub do innych ośrodków odbioru świata. Ja w ten zupełnie przypadkowy sposób odkryłam znany i piękny, a także ogromny dworzec kolejowy hlavní nádraží.
Moja podróż była spontaniczna, nie przygotowałam się do niej w żaden sposób, zabrałam tylko aparat fotograficzny i mnóstwo kart pamięci, z zamiarem
odkrycia miasta od jakiejkolwiek strony, które zamierza ono dla mnie odkryć. A moimi punktami odniesienia były znaczki na planie metra, oznaczające
najbardziej atrakcyjne turystycznie miejsca uznane przez władze miasta. W ten sposób napotkałam budynek dworca, przemieszczając się bez specjalnego celu z muzeum Narodowego w stronę jakiegoś budynku, który zainteresował mnie swoją bogatą fasadą i zdobnym dachem. Najpierw przyciągnął mnie park wokół dworca, potem sam budynek. Nie sądziłam, że jest to dworzec główny, chciałam tylko zobaczyć jak jest w środku, a gdy wreszcie stanęłam na pustym peronie pod zaokrąglonym dachem, spoza którym wyzierały kolorowe kamienice, nie mogłam się powstrzymać przed zrobieniem zdjęć, tak mnie ten widok zachwycił. Gdyby nie moja ciekawość świata, nigdy bym tam nie trafiła, gdybym planowała swoje podróże według tego, co polecają inni.
Również małe, nie rzucające się w oczy uliczki, stare sklepiki i budynki z
przeszłości ze swoim własnym niepowtarzalnym charakterem, przykuwały ciągle mój wzrok i zachęcały mnie do fotografowania, wdzięcząc się do mnie resztką dawnego blasku, który dostrzegłam tylko ja, sądząc po innych ludziach, przechodzących obojętnie obok, ze zdziwionymi minami, zastanawiając się, co fotografuję. A ja widziałam życie, płynące swoim rytmem, ludzi żyjących swoim życiem, budynki, które przetrwały niejedną burzę i energię płynącą ulicami miast, niezauważenie dla pozostałych turystów.

A to właśnie życie jest w Pradze najbardziej godne uwagi. Najlepiej obserwować je przez obiektyw, wtedy staje się jeszcze piękniejsze i nawet najzwyklejsze sytuacje nabierają artystycznego ducha. A żeby obserwować życie, trzeba się stać jednym z jego elementów. Trzeba zejść ze swojego piedestału, wysiąść z samochodu, odłożyć przewodnik i telefon i stać się jednym z mieszkańców, wmieszać się w tłum i stać się tym tłumem. Zaś lepszego sposobu na to nie ma, jak używać własnych nóg i środków komunikacji
publicznej. 
         Wówczas jesteśmy w samym centrum wydarzeń i możemy najlepiej
odczuwać to, co mogą odczuwać mieszkańcy. Możemy w ten sposób zobaczyć, jak się żyje w tym mieście. A żyje się dobrze i wygodnie, bo mimo, iż duże, miasto dostarcza swoim mieszkańcom dobry transport, w tym bardzo szybkie metro, którego sieć jest świetnie skomunikowana i działa od wczesnych godzin rannych do północy. Sądząc po kwitnącej turystyce miasto musi być bogate, więc może sobie pozwolić na zadbanie o swoich mieszkańców. 
          Do tego turystyka sprawia, że centrum kipi energią, jest bardzo aktywne i szybkie i nie pozwala się nudzić ani na moment. Ciągle jest coś do zobaczenia, jest mnóstwo kawiarni do
posiedzenia i pełno parków do odpoczynku, gdy tempo miasta nas przytłoczy. 
         Nie wspominając o zabytkowych miejscach, wobec których nawet stali mieszkańcy Pragi nie mogą być obojętni, jak choćby wspaniały i cichy
Wyszehgrad, górujący nad miastem, z widokiem na ulicę Oldrříchovą i jej przepiękne kamienice i Nuselsky most, za którym widać Žižkov, Fidlovačka i Vršovice, tworzące ciekawy widok na wschodnią część Pragi, z jej natrzęsieniem urokliwych kamienic stojących jedna przy drugiej, kolorowych dachów i wystających spośród nich wież kościołów i gmachów użyteczności publicznej. Stamtąd
można zajrzeć w okna najbliższych kamienic czy obserwować toczące się na dole, w wąskich ulicach obramowanych ściśle przylegających do siebie fasad zdobnych kamienic, codzienne życie. Ciekawe jest to uczucie niemego obserwanta, który stoi niezauważony i może w ten sposób wziąć udział w życiu mieszkańców, w normalnym życiu, tworzącym charakter i urok tego miasta.


Bo Praga jest naprawdę urokliwa. Jest taka aktywna, piękna, zadbana i różnorodna. Nowoczesność miesza się z historią i dawnymi rozwiązaniami, starość wiruje w jakimś dziwnym tańcu z nowością. Do tego mieszające się ze sobą języki świata i nowoczesne rozwiązania komunikacyjne pozwalające
sprawnie przemierzyć ogromne połacie terenu, jaki zajmuje Praga, jej nowoczesne dworce i czający się między tym wszystkim oddech postkomunistycznych pomysłów i rozwiązań tworzy fajną mieszankę, którą nie może się pochwalić żadne inne miasto. Myślę, że można tu z powodzeniem zamieszkać i długo pozostawać pod urokiem tego pięknego i pełnego dobrej energii miasta. Widzę tu ogromny potencjał w spędzaniu czasu, a przystępne ceny wszystkiego czynią Pragę dobrym miejscem do życia i interesującym kierunkiem turystycznym, a także naukowym. Żałuję, że za moich czasów wymiana studencka nie była tak rozwinięta jak dziś, bo z przyjemnością studiowałabym w mieście tak bogatym architektonicznie i urbanizacyjnie, a liczne parki miejskie wydają się być doskonałą samotnią do nauki czy miejscem do relaksu po ciężkiej sesji.

Niestety czasu nie da się cofnąć i pozostaje mi wracać do Pragi kiedy tylko
dusza tego zapragnie. Znając już miasto i wiedząc jak się po nim poruszać, mogę tu wracać nawet sama, gdy zapragnę nacieszyć oczy pod względem kulturowym i architektonicznym, czy szukając kontaktu z ludźmi lub gdy będę potrzebowała zaspokoić głód artystyczny. Wtedy przyjadę tu z aparatem, by wrócić z setką pięknych zdjęć i spokojem duszy osoby, która znalazła w jednym miejscu wszystkiego, do czego tęskniła.

Tak przynajmniej ja widzę Pragę. Jako miejsce, do którego będę wracać gdy tylko nadarzy się okazja, bo spełnia ona wszystkie moje oczekiwania, tak kulturalne, jak i każde inne, jakie mogę sobie wymyślić. Mam więc nadzieję, że to nie było nasze ostatnie spotkanie!


wtorek, 25 czerwca 2019

Drezno update



            Odwiedziłam Drezno ponownie miesiąc później, zaczynając zwiedzanie od Ogrodu i Pałacu Japońskiego, stamtąd swoje kroki skierowałam na część leżącą po północnej stronie rzeki, za ogrodem i kręciłam się w okolicy stacji
Dresden-Neustadt, właściwie bez specjalnego celu. Miałam zaledwie trzy godziny i jedynie własne nogi do przemieszczania się, zatem nigdzie się nie spieszyłam i wędrowałam bez pośpiechu, skupiając się na obserwacjach ludzi i architektury, tak jak jest to w moim zwyczaju. I w mojej głowie powstał zupełnie inny obraz Drezna, znacznie przyjemniejszy niż ten, który powstawał na podstawie obserwacji jego turystycznej części po drugiej stronie Łaby. Tym razem postanowiłam kierować się na Alaunstrasse, bo mapy gogle podpowiadały, że jest tam co nieco do zobaczenia. I właśnie tamten kwadrat pomiędzy Palaisgarten i Alaunpark pokazał mi inną stronę Drezna, której istnienia nawet nie podejrzewałam. Taką bardziej ludzką, normalną, nie wyreżyserowaną stronę. I właśnie tam, przy okazji tej niespodziewanej i nieplanowanej wycieczki, podczas tych trzech godzin w Dreźnie, potwierdził się mój punkt widzenia niemieckiej kultury.
Okazało się, że nieważne gdzie się udamy, gdy jesteśmy w Niemczech, wszędzie spotkamy te same czynniki. To samo lekkie podejście do posiadania i
używania rzeczy służących do wspólnego użytku (śmieci, graffiti, porzucone rowery), ta sama pustka w głowie i brak większych wartości, zamknięcie na innych i skupianie się wyłącznie na sobie, nieprzychylność i widoczna twardość charakteru. Do tego widać, że jest to społeczeństwo rowerowe, papierosowe i alkoholowe. Z dziwnym kalejdoskopem myśli w głowie, który każe ubierać im się jak największe fashion-victim. I nie jest to miks ciuchów, które mają służyć czemukolwiek (użytkowość ubioru zawsze była u mnie doceniana, jednak w Niemczech najwidoczniej patrzy się na to zupełnie inaczej), może jedynie wyrażeniu siebie, choć doprawdy nie potrafię odczytać tego, co te stroje mają na celu przekazać.
Z kolei druga połowa społeczeństwa ubiera się tak prosto, jak nasze babki żyjące w trudnych warunkach, gdzie nikomu nie śniło się wyrażanie siebie, bo
zwyczajnie nie było na to czasu. Po prostu nie potrafię zrozumieć tej kultury, a zwłaszcza tego, że ich uśmiechy nie wyrażają radości, tylko dezaprobatę. Zupełnie jakby mimika twarzy służyła im tak samo jak stroje, w sposób tylko przez nich rozumiany. Może dlatego uśmiech Niemca mówi coś zupełnie innego niż uśmiech Polaka. Takie są moje spostrzeżenia po wnikliwych obserwacjach podczas dwóch samotnych spacerów ulicami niemieckich miast w dwóch różnych regionach. Jest więc duża szansa, że trafiłam w sedno. Jeśli w dwóch kompletnie różnych miastach trafiam na te same ciekawostki, to chyba jednak można sklasyfikować Niemców szybko i trafnie, bo wszędzie jest podobnie.
Podobna jest też wszędzie uliczna architektura. Gdy pominiemy te
wszystkie bogate i zdobne zabytkowe budynki i pałace, które swoją drogą są jakby wycięte z jednego szablonu, potwierdzającego niemieckie wysokie mniemanie o sobie i próbę pokazania światu swojej siły poprzez to, co potrafią zbudować (– choć odnoszę wrażenie, że styl niemiecki ukształtował się pod wpływem innych kultur, które mieszały się ze sobą równie skutecznie, jak dzisiaj się to odbywa, tylko że wtedy uczestniczyły w tym wyższe klasy społeczne, królowie i książęta- wyprowadźcie mnie z błędu jeśli wiecie o historii Niemiec więcej niż ja), wówczas będziemy mogli skupić się na zwykłych kamienicach, przepięknych domach z kamienia na dwa piętra, stojące równiusieńko po dwóch stronach wąskich i spokojnych ulic, obstawionych z obu stron przez samochody, z rzędem okiem na każdym piętrze, szerokich klatkach schodowych i zdobnych fasadach.
Zobaczycie, że te kamienice mają swój swoisty urok i ciężko od nich oderwać wzrok, mimo że są tak strasznie pobazgrolone i poniszczone przez ich
mieszkańców, znudzonych swoim życiem bez drugiego dna. Stwierdzicie też szybko, że właśnie takie rzędy kamienic spotkacie właściwie na terenie całych Niemiec, niezależnie od regionu, do którego się udacie. Mnie osobiście te budynki i ciche ulice, pomiędzy którymi ćwierkają ptaki, podobały się najbardziej. Bo były najbardziej naturalne i pokazywały prawdziwe oblicze Niemców i odsłaniały wiele części jej kultury, których nie potrafię zrozumieć.
Styl życia Niemców jest dla mnie tak bardzo niezrozumiały, że nie potrafię tak naprawdę polubić tego kraju. Pomimo wszystkich wspaniałych pałaców i ciekawych miejsc do zwiedzenia, pomimo naprawdę ciekawej, choć powielanej architektury, czuję, że Ci ludzie zbyt różnią się ode mnie, abyśmy się mogli
wzajemnie zrozumieć i współżyć ze sobą na dłużej. Nie rozumiem, skąd bierze się u nich taka płytkość zachowania i jednocześnie tak lekkie podejście do życia, pozwalające porzucić rower pod bramą, gdy nie jest już potrzebny lub za stary, aby dłużej spełniać swoją funkcję, nie zastanawiając się w ogóle nad tym, kto ma sprzątnąć jego zwłoki. Nie rozumiem skąd tyle śmieci na ulicy i dlaczego tak mało jest koszów na śmieci, które być morze byłyby dobrym impulsem do zmiany tego zachowania. Nie wiem jak można niszczyć czyjąś własność bez żadnego powodu, mażąc fasady pięknych budynków dziecinnymi gryzmołami, nie siląc się nawet na sztukę. Wydaje mi się, że to brak głębi jest tutaj największym winowajcą.
To ona sprawia, że w niedzielne popołudnie Niemcy snują się od jednej restauracji do drugiej, nie wiedząc co ze sobą począć, gdy nie trzeba iść do
pracy, gdy nie ma o czym ze sobą nawzajem rozmawiać w domu, szukając wobec tego towarzystwa pomiędzy przyjaciółmi, czując przymus spotykania się z nimi na mieście przy lampce wina czy dobrym jedzeniu. Jakoś nie wyobrażam sobie tych ludzi w ciszy własnego domu, z wyłączonym przez cały dzień telewizorem, na spacerze w parku lub z nosem w książce, lub pogrążonych w rozmowie na jakiś konkretny temat, żona z mężem. Mam wrażenie, że liczy się tylko to, aby zapełnić jakoś ten czas pomiędzy pracą. Gdy jeszcze w domu są dzieci, które trzeba wychować, połowa problemu odchodzi, bo jest temat do dyskutowania. Jednak gdy ich brakuje, jedynym wyjściem zdaje się wyjście do restauracji, skrzyknięcie jak największej liczby znajomych w celu zagłuszenia przerażającej pustki w głowie.
Tak, do takich doszłam wniosków snując się po Alaunstrasse w niedzielne
popołudnie, zafascynowana poruszającymi się wokół mnie żywymi trupami, bez żadnego celu w życiu poza pracą, aby pozwolić sobie na normalne życie poza godzinami pracy. Tylko, że tego normalnego życia jakby nie było, bo poza konsumpcją i pracą oraz przesiadywaniem w lokalach gastronomicznych nie zauważyłam żadnych oznak życia na ulicach. Jedynie osoby starsze wydawały się w jakikolwiek sposób zainteresowane kulturą i sztuką, z książką w ręku, jakby dopiero u kresu życia zrozumiały, na czym ono polega. Czy się mylę? Myślę, że tego się nie dowiem, dopóki nie zamieszkam wśród Niemców, nie zrozumiem ich języka i nie będę mogła poznać w ten sposób ich myśli.
Jednak na dzień dzisiejszy mogę ich porównać do Szkotów pod względem podejścia do życia. Już o tym pisałam, więc nie będę się powtarzać. A pisałam
dokładnie to samo, co teraz, więc chyba coś to oznacza. Albo to, że trafiłam w sedno, albo że nie potrafię oceniać ludzi. Jeśli to ostatnie, to proszę o wybaczanie i polecam własne obserwacje. Myślę, że to będzie najlepszy sposób. Zatem zapraszam Was do Drezna, choćby miała to być krótka przygoda. Bo każda przygoda jest warta Waszego czasu. A ta w Dreźnie może być w dodatku całkiem ciekawa. Wystarczy tylko pamiętać, że nie samym starym miastem i turystycznymi atrakcjami Drezno stoi.