piątek, 12 kwietnia 2013

Emilka ze Srebrnego Nowiu - Lucy Maud Montgomery



Mam takie mgliste wspomnienie z dalekiej przeszłości. Dostaję książkę o niezwykłej, utalentowanej, wrażliwej dziewczynce imieniem Emilka. Czytam książkę i z miejsca oddaję jej swoje myśli i duszę. Płaczę już przy początkowych rozdziałach, współodczuwając z Emilką jej pierwszą porażkę z ciotką Elżbietą. Więcej z tej opowieści nie pamiętam, jednak książka, razem z jej postaciami, ląduje w moim sercu i na zawsze zajmuje w nim swój kącik...
Po tylu latach wciąż pamiętałam jej tytuł: „Emilka ze Srebrnego Nowiu”. Gdy więc wzięłam się za odkurzanie powieści Lucy Maud Montgomery, wiedziałam, że Emilka znajdzie się w kręgu moich zainteresowań. Nie obawiałam się wcale o jej losy w zetknięciu z moją dorosłą czytelniczą duszą. Pamiętałam, że uległam tej książce jako dziecko, nic więc strasznego i złego nie mogło jej się dziać w godzinie dorosłości.
        Pamięć często płata nam figle. A może to ja się zmieniłam? Zawsze myślałam, że to, co pokocham w dzieciństwie, nie straci nigdy swojego blasku w zderzeniu z przyszłością. Okazało się, że się myliłam. Będąc dzieckiem, pierwszy raz stykając się z tą powieścią, bardziej potrafiłam zrozumieć to dziecko, małą dziesięcioletnią Emilkę, której życie nagle przewróciło się do góry nogami i zmuszona była zacząć nowe życie w otoczeniu niesprzyjających ludzi, walcząc o przetrwanie dla swojej indywidualności. Obecnie nie potrafiłam odnaleźć więzi z tym dzieckiem, ani zrozumienia dla jego problemów. Czytając pierwsze rozdziały, minęłam bezuczuciowo moment, w którym dziewczynka dowiaduje się, że jej ojciec, biedny schorowany ojciec, jedyna naprawdę kochająca ją i rozumiejąca osoba, jedyny jej opiekun, ma wkrótce umrzeć. Jestem pewna, że w przeszłości zalewałam się tutaj łzami. Teraz nie czułam nic, prócz lekkiego zirytowania sposobem bycia dziewczynki i znudzona zbyt długim opisem charakteru dziecka. Wciąż jednak oczekiwałam tamtego momentu z przeszłości, kiedy po śmierci ojca nastąpił zjazd rodzinny, w którym zadecydowano, że dziewczynka ma iść na wychowanie do ostrej i mocno stąpającej po ziemi ciotki Elżbiety, która była tak różna od umiłowanego, łagodnego i zapatrzonego w swoją córeczkę ojca dziewczynki. Czekałam na moment, w którym Emilka będzie świadkiem zniszczenia swojego ukochanego zeszytu, w którym zapisywała najskrytsze myśli, z powodu ciotki Elżbiety. Wiedziałam, że gdy dotrę do tego momentu, znowu otworzę się na tę książkę jak niegdyś. Kiedy jednak ten moment nastąpił, nie mogłam uwierzyć, że to właśnie to, na co czekałam, ten przełomowy moment, w którym dziecięce łzy skapywały mi po policzkach w niemym buncie przeciwko okrutnej i nic nie rozumiejącej ciotce.
      Tym razem nie poczułam krzywdy dziecka, w moich oczach nie wezbrały łzy i bez żadnego głębszego uczucia ani śladu zainteresowania, minęłam wzrokiem tę rzewną niegdyś scenę i przeszłam do następnych zdań. Nie wiem czemu kiedyś moje serce stopniało pod wpływem tej sceny, a teraz tylko widzę próbę wyciśnięcia słabą historią łez z oczu czytelnika. Czy aż tak dojrzałam przez te 20 lat?
            


        Na to wygląda, niestety. Jedne książki po latach stają się jeszcze droższe, innych blask wypala się z czasem i blednie, gdy znowu po nie sięgamy. Tak właśnie odczuwałam czytając ponownie „Emilkę ze Srebrnego Nowiu”. Dzisiaj patrzę na nią krytycznym okiem dorosłego, który tak jak ciotka Elżbieta, nie potrafi odczuwać nieszczęść dziecięcych tak samo mocno jak bohaterka książki lub po prostu dziecko. Dziś wciąż gubiłam tę więź z biedną, opuszczoną dziewczynką, nie mogąc tej więzi pochwycić w ręce. I tak, zamiast cierpiącego w samotności stworzenia, które rozpaczliwie trzyma się swojego dziecięcego świata wyobrażeń i próbującego nie dać się zdławić przez świat dorosłych, widzę kapryśne i uparte dziecko, które nie ma szacunku dla dorosłych i jest raczej niegrzeczne niż godne zrozumienia. Nie potrafiłam czuć do tej małej ani cienia sympatii, denerwowała mnie ona swoimi przemądrzałymi odzywkami, a rodzina Emilki wydawała mi się mocno przerysowana. Widziałam wyraźnie ten zabieg literacki, dzięki któremu miałam bardziej polubić Emilkę, widząc jaka straszna jest jej rodzina. Zamiast zamierzonego efektu, moja świadomość podpowiadała mi, że te postacie celowo są odmalowane tak sarkastycznie, aby wywrzeć na mnie określony wpływ. A ja nie lubię mieć takiej samoświadomości podczas czytania. Lubię się zagubić, lubię dać się pochłonąć historią i postaciami, nie lubię rozmyślać nad zabiegami literackimi. Chcę od pierwszych stron zapomnieć, że czytam książkę, że jest to coś wymyślonego. Chcę mieć świadomość, że postacie wokół mnie są żywe, a historie prawdziwe. 

         Tymczasem ja wciąż widziałam niedociągnięcia i to mnie denerwowało. Denerwowała mnie niegrzeczna i przewrażliwiona, w ten niemiły, antypatyczny sposób, dziewczynka; zgrzytałam zębami ze zgryzoty w momentach sprzeczek Emilki z jej koleżankami szkolnymi, tak było to nudne i pozbawione charakteru; kłuła mnie w oczy przerysowana sylwetka ciotki Elżbiety, która zdawała się rozmawiać z innymi tylko po to, aby wygłosić swoją wolę. W wielu miejscach nie rozumiałam o co tej Elżbiecie chodzi, jednak podświadomie znałam odpowiedź i to mnie też denerwowało. Nie lubię bowiem świadomego doprowadzania do kłótni, sprzeczek i nieporozumień, a wydawało mi się, że tylko po to Elżbieta otwiera usta.
           Z żadną z postaci nie związał mnie niewidzialną nicią związek dusz, do żadnej z nich nie odczułam sympatii i właściwie podczas czytania wyglądałam końca powieści. Miałam też zamiar oddać do biblioteki, nigdy nie otwarte, pozostałe dwie części, bo nie czułam się na siłach przechodzić kolejny raz tych męczarni. Bo dla mnie męczarnią było czytać książkę, nie odczuwając z nią żadnej więzi i nie utożsamiając się z historią, lub choćby z jednym z bohaterów.
           Dopiero przy końcu coś drgnęło, kiedy Emilka wykazała zdolność jasnowidzenia w godzinie gorączki, wywołanej chorobą. Mimo, iż już od jakiegoś czasu autorka krążyła wokół tej historii i dało się wyczuć, że będzie to coś ważnego w życiu bohaterów, a także mimo tego, że nie pasowało mi to zbytnio do całości historii- to nagłe wpędzenie Emilki w zjawiska nadprzyrodzone- to jednak cała scena była dobrze odmalowana i wreszcie poczułam pod powiekami gorące łzy. Przebaczyłam zatem szybko autorce ten sensacyjny wątek, wciśnięty w obyczajową, spokojną historię i po raz pierwszy postanowiłam dać Emilce szansę. Tak się złożyło, że akurat byłam chora i nie mogłam wychodzić z domu, miałam więc dużo czasu a pod ręką tylko Emilię Byrd Strarr. A że nie lubię nie doczytać historii do końca, uznałam więc, że zobaczę, jakie będą dalsze losy tej artystycznej duszy, artystycznej do tego stopnia, że nikt jej nie potrafił zrozumieć, prócz Tadzia Kenta, drugiej artystycznej duszy.
           W ogóle spodziewałam się czegoś w rodzaju "Ani z Zielonego Wzgórza", bo zapomniałam już o czym była historia Emilki. A że byłam już  nieco zmęczona Anią Shirley po części zatytułowanej „Ania na uniwersytecie”, to jej cień padł na Emilkę i myślę, że również dlatego moja dusza zamknięta była na tę książkę przez tak długi czas, bo niemal do końca pierwszej części. Pod koniec jednak „Emilki ze Srebrnego Nowiu” coś wreszcie w moim sercu drgnęło i rozkwitło jak pąk kwiatu wiosną podczas czytania trzeciej części, zatytułowanej "Emilka na falach życia". Niestety moje przywiązanie (o miłości jednak wciąż nie mogę tu mówić) dopiero rozkwitało przez część drugą, kiedy to sobie zaczęłam uświadamiać, że Emilka jest inna od Ani Shirley. Tu spotykałam się raczej z historią pisarki i to pisarki całym sercem, gdyż żywot Emilii Starr składał się z nowel, poezji i całego tego wyśnionego świata, do którego dostęp mają tylko ludzie obdarzeni artystyczną duszą. W „Ani z Zielonego Wzgórza” mało było tych pisarskich wątków, które w „Emilce ze Srebrnego Nowiu” zakwitły zdrowym pąkiem. Spodobało mi się to, jednak musiało minąć sporo czasu, zanim zrozumiałam tę inność. A kiedy to się stało, zaczęłam czytać część trzecią i wtedy nareszcie poczułam się dobrą przyjaciółką Emilki.
           





        W drugiej części udaje się rodzinie Murrayów namówić Elżbietę, aby wysłała Emilkę do szkoły wyższej, na kształcenie, mimo iż Elżbieta uważała, iż Emilka nie musi zdobywać fachu, gdyż żadna kobieta z rodziny Murrayów nie zarabiała nigdy na swoje utrzymanie. Jednak ostatecznie odezwała się jej duma Murrayowska i wysłała Emilkę na trzyletnie nauczanie, dzięki czemu czternastoletnia wówczas dziewczynka nie musiała się żegnać z przyjaciółmi z dzieciństwa: Ilzą Burnley, Perrym Miller i Tadziem Kent. Tu sytuacja w moich odczuciach czytelniczych poprawiła się znacznie a to wszystko dlatego, że naprawdę się wczytałam. Oddałam tej książce wszystkie moje wolne godziny, nie przerywałam sobie niczym i myślę, że to uratowało Emilkę przed ostateczną krytyką z mojej strony. Zadzierzgnęła się między nami nić sympatii, która w trzeciej części osiągnęła swoje apogeum, jeśli mogę użyć tutaj tak mocnego słowa dla zwykłej sympatii (przypominam o tym, że uczucie miłości nie zdołało zapłonąć dla Emilki nawet w ostatniej części). 
          Oczywiście nadal nie podobało mi się przerysowanie niektórych postaci czy wprowadzanie ich na arenę ni z gruszki niż z pietruszki, jak choćby Dean Priest, który uratował Emilkę przed utonięciem i od tego czasu przyczepił się do niej jak rzep psiego ogona. I mimo że autorka starała się ze wszystkich sił pokazać mi, jak sympatyczny jest to człowiek i jak bardzo Emilka się z nim zaprzyjaźniła, to jednak ja wciąż odrzucałam tę postać w mojej głowie. Nie mogłam po prostu ścierpieć koło Emilki kogoś tak nudnego. Z kolei ciotka Ruth, u której miała zamieszkać Emilka na czas swojego kształcenia, była zbyt apodyktyczna, aż do śmieszności. Ale szybko przywykłam do tej przerysowanej postaci, którą lubiłam znacznie bardziej niż Deana Priest. 

          Druga część składa się głównie z prób wywalczenia sobie przez Emilkę swojej pozycji w świecie literatury. Obserwujemy jej wzloty i upadki, a także uchylony jest nam rąbek tajemnicy powstawania dzieła literackiego. Myślę, że właśnie dzięki tej zmianie akcji zaczęłam dostrzegać w końcu walory książki. Wreszcie bowiem było tam coś rzeczywistego, coś, co mogłam zrozumieć i z czym mogłam się utożsamić, z racji moich dawno umarłych ambicji literackich. Również Emilka uległa przeistoczeniu, jak gąsienica, która staje się motylem. Zyskała ona na subtelności i stała się bardziej sympatyczna. Nawet wybaczyłam autorce ponowne sięgnięcie do sensacyjnego wątku i jasnowidzenia Emilki, tak bardzo byłam jej wdzięczna za wysmuklenie charakteru Emilki i odebranie jej tych niedobrych i niesympatycznych cech charakteru, jakie cechowały ją w dzieciństwie.
            





      W ostatniej części autorka pofolgowała sobie nieco swoim ambicjom napisania romansu, o czym wspomniałam przy okazji opisywania „Niebieskiego Zamku”. Oczywiście nie wiem, czy faktycznie takie motywy przyświecały Montgomery, gdy pisała trzecią część pt. „Emilka na falach życia”, jednak wszystko wskazuje na to, że moje przypuszczenia są słuszne. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że nagle autorka zaczęła podrzucać Emilce szeregu starających się o jej rękę, z których dwóch zdawało się mieć moc, aby zająć poczesne miejsce przy dziewczynie. Towarzyszymy więc Emilce od 20 roku życia do około 25-tego lata jej życia, a ileż tam się dzieje w kwestii miłosnych przeżyć! Pojawiają się znikąd mężczyźni i tam też odchodzą, a w tle wciąż majaczy sylwetka Tadzia Kent. 
     I znowu dostrzegam u autorki ten charakterystyczną dla współczesnych Harlequinów manierę, by wikłać swoją bohaterkę w nieporozumienia, aby oddalać ją od mężczyzny, z którym naprawdę mogłaby być szczęśliwa. Było to nieco naiwne, ale przymknęłam na to oko, w końcu była to książka młodzieżowa, a to tak niewyrobionemu czytelnikowi jakim jest młodzież, w zupełności wystarcza. No i muszę przyznać, że te uwikłania całkiem żywo zajęły moją wyobraźnię i nareszcie mogłam przyznać sama przed sobą, że teraz już ani trochę nie nudzę się przy tej książce. Przy okazji tych wszystkich miłosnych przygód Emilka wydoroślała i pozwoliła nam spojrzeć w głąb swojej zmaltretowanej duszy, zniszczonej przez zawód miłosny i niepowiedzenia literackie. To było naprawdę zajmujące i muszę przyznać, że ostatnią część przeczytałam naprawdę szybko. A po zamknięciu książki musiałam się do siebie uśmiechnąć, i to nie dlatego, że zawiłości w akcji były czasem niepotrzebnie zbyt zawiłe, a na pewno zbyt naiwne, ale dlatego, że musiałam się przyznać, że spędziłam naprawdę przyjemne chwile z lekturą, którą chciałam odrzucić.

            Gdy czytałam tę książkę, miałam wrażenie, że była w nią włożona cząstka duszy autorki. Mam tu na myśli momenty zmagań literackich jej bohaterki. Zupełnie, jakby w tych momentach opisywała samą siebie, jakby włożyła w Emilkę kawałek swojego „ja”. Myślę, że książka wiele na tym zyskała, choć może to nieco nudzić osoby, które z literaturą nie są za pan brat. Ale myślę, że takie osoby po prostu nie sięgają za często po książkę dla własnej przyjemności, zatem jestem spokojna o swoich czytelników. Jeśli została w Was choć odrobina naiwności dziecięcej, zachęcam Was do zmierzenia się z tą powieścią. A jeśli nie, podajcie tę książkę Waszej córce, a może i ona odnajdzie tę magiczną więź z Emilką Starr, która to więź niegdyś była moim udziałem. :)

Brak komentarzy: