wtorek, 30 sierpnia 2016

Ostatnia szansa/ Marian Keyes


„Lucky me”- pomyślałam sobie, zobaczywszy na półce kolejną książkę Marian Keyes. „Ostatnia szansa” (Last Chance saloon) brzmiała ciekawie i dopiero co skończyłam czytać inną książkę tej autorki pt. „Trzecia strona medalu”. I mimo, iż tamten tytuł nie rzucił mnie na kolana, to jednak stwierdziłam, że całkiem miło spędziłam czas z Marian, więc zasługiwała ona na to, abym sięgnęła po kolejny napisany przez nią tytuł. Poza tym i tak nie wiedziałam na co mam ochotę, więc „Ostatnia szansa” jawiła mi się jako znak- że to właśnie z tą autorką powinnam spędzić kolejny tydzień.
Dlatego przeżyłam szok, gdy już po pierwszym rozdziale mojej świeżo upolowanej książki chciałam ją z płaczem odnieść na miejsce. Tak nudnego rozdziału nie czytałam już dawno. Nawet nie rozumiałam, o czym autorka pisze (Może za słabe były moje umiejętności językowe? Albo autorka naprawdę dała tutaj plamę. Wybierzcie sobie, które wytłumaczenie bardziej Wam odpowiada). To była tragedia- odpychający rozdział naprawdę nie wróży dobrze. Tym bardziej byłam zdziwiona, bo początek „Trzeciej strony medalu” był najciekawszy i obiecywał wiele. Tymczasem tutaj taka klapa. Nie mogłam w to uwierzyć.
Gdyby to ode mnie zależało, odniosłabym książkę natychmiast. Za stara już jestem na to, żeby tracić czas na rzeczy, które nie są tego warte. Jednak byłam już w domu, a angielski miałam mieć dopiero za dwa dni, a właśnie ze szkoły tę książkę przyniosłam. Mimo tej oczywistej złośliwości przeznaczenia, nie zamierzałam się uginać- książka miała wrócić tam, skąd przybyła, nietknięta.
Jednak minął dzień i trzeba było coś robić, a tylko Marian Keyes była pod ręką. Nie uwierzycie, ale ten jeden rozdział zmienia wszystko. Trzeba go po prostu ominąć i tyle. Tak samo należy zrobić z ostatnim. Te dwa rozdziały są jakby wycięte z innej książki i wrzucone nie wiadomo po co. Oczywiście wiem w jakim celu się one znalazły- aby podkreślić przyjaźń trójki przyjaciół, o których jest ta opowieść. Jednak prawda jest taka, że bez tych dwóch rozdziałów, trzeba to szczerze przyznać, książka może się bez problemu obyć.
Bo już od drugiego rozdziału, zaraz po tym dziwnym, nic nie wnoszącym i niesamowicie nudnym wstępie, autorka bierze się za właściwą robotę, czyli opowiadanie historii Katherine, Tary i Fintana. Poznajemy ich bardzo dobrze z opisów, które następują po tym fatalnym wstępie, jak i z ich przygód. Dlaczego więc autorka czuła się w obowiązku, żeby podkreślać na siłę ich stopień ich przyjaźni w tym pierwszych horrendalnie nudnym rozdziale? A gdy powstał już wstęp, musiało być i zakończenie, równie dziwaczne i nudne, jak wstęp.
Te dwa rozdziały, pierwszy i ostatni, brzmią tak samo nie na miejscu i wymuszenie jak w przypadku pracy dyplomowej, spójnej całości, która wynika z badań i obserwacji, które potem okrasza się oderwanymi od rzeczywistości wstępem i zakończeniem, bo tak wypada, bo taka jest formuła pracy dyplomowej. Jednak nie ma sensu podążać za czymś tylko dlatego, że tak wypada. Zawsze trzeba podchodzić z rozsądkiem do reguł ustanawianych przez innych.
Tak samo jak konieczności istnienia owych wstępu i zakończenia w  książce Marian Keyes, nie mogę zrozumieć potrzeby wprowadzania przerysowanej figury Lorcana Larkina, który na dobrą sprawę niepotrzebnie przewija się przez całą książkę, jakby był jakąś znaczącą postacią i niemal do połowy książki zastanawiamy się, co ten człowiek w tej opowieści tak naprawdę robi. Może uciekł z jakiejś innej książki i tymczasowo się ukrywa u Marian Keyes? Potem przestajemy w ogóle zwracać na niego uwagę i dopiero na sam koniec znajdujemy wyjaśnienie jego tajemniczej obecności. I trzeba tu znowu powiedzieć, że jest to obecność nudna, wrysowana na siłę. Nawet jeśli autorka chciała wnieść tę postać po to, abyśmy zrozumieli, jak ogromny wpływ miała na życie jednego z bohaterów, to wystarczyło tylko o Lorcanie wspomnieć, pokazać jego egoizm krótko i zwięźle i wstawić na końcu, tam, gdzie jego miejsce i to na jeden krótki rozdział,. Ciąganie jego postaci po całej książce było bez sensu, tym bardziej, że autorka już dawno dała do zrozumienia, że jeden z bohaterów przeżył w przeszłości dramat, który go ukształtował. Czy trzeba było z tego powodu wciskać na siłę pustą postać Lorcana? Nie sądzę.
Oprócz irytującego Lorcana Larkina i kiepskiego wstępu, porównywalnego na równi z ostatnim, nic nie znaczącym rozdziałem, będącym niemal identyczną kopią pierwszego, książka jest miła. Wiem, że to nieodpowiednie słowo na opisanie rzeczy materialnej, ale jest to chyba najlepsze określenie na tę powieść. Nie ma w niej nic specjalnego, jednak nie jest też nudna czy zła. Ona po prostu jest. Została stworzona dla nas, na umilenie czasu i zrelaksowanie. Opowiada trochę o życiowych błędach, trochę o przyjaźni w obliczu dramatu, a w pewnej części jest to również romans. Wszystkiego po trochu, aby wszystkich zadowolić. Trzeba pamiętać, że historie opisane w tego typu książkach brzmią bardzo podobnie, a to dlatego, że ich cel jest tak samo prosty jak zawartość- służą one dobrej zabawie. I tylko temu. Zapomnijmy więc o głębokich przemyśleniach i życiowych sentencjach. Nie oszukujmy się, powieść współczesna tworzona jest tylko po to, aby zapomnieć choć na chwilę o szarej rzeczywistości i w tej roli sprawdza się znakomicie.
Książka „Ostatnia szansa” jest typem książki na podróż, czy na prezent dla osoby płci żeńskiej. Jest dobra na samotny wieczór jak i podróże autobusem do pracy. Idealna na przeczekanie kolejki u lekarza czy nudnej konferencji, gdy usiądziemy gdzieś z tyłu, gdzie szef nas nie zobaczy. Jest to typowy umilacz czasu. Nic więcej od niej nie oczekujcie.
Książki tego typu, współczesne powieści o wszystkim i o niczym są niemal identyczne. Różni je tylko dawka poczucia humoru. Humor Marian Keyes jest dobrze wyważony, ale i spokojny. Nie znajdziecie tu sarkazmu ani ironii, tylko lekki, opisowy dowcip, którym autorka stara się nikogo nie zranić, a zadowolić wszystkich. Za to znajdziecie tu parę typowych zagrań dla tego rodzaju literatury – paru bohaterów, wokół których toczy się życie w książce, nieudany związek, królewicz z bajki oraz przyjaciel gej. Czasem się zastanawiam czy w obecnym świecie nie da się żyć szczęśliwie, jeśli nie zaliczy się przyjaźni z gejem? Czy może jest to tylko taka angielska rutyna? Ostatecznie dochodzę do wniosku, że w dzisiejszych książkach to norma, wszyscy bowiem chcemy uchodzić za tolerancyjnych. A jak inaczej pokazać to światu, jeśli nie w masowej publikacji?
Na szczęście Marian poradziła sobie doskonale z rozdrobnieniem bohatera i podziałem go na trzy różne postacie jak i z przyjacielem gejem. Życie trójki przyjaciół dobrze się zazębiało i nie brzmiało jak stworzone na siłę. Co więcej życie każdego z nich kręciło się wokół życia dwójki pozostałych i może dlatego tak dobrze się wszystko czytało. Co do przyjaciela geja nie był on standardowym przyjacielem gejem, którego znamy z amerykańskich filmów lub książek, ze zbyt wystudiowanymi manierami, tylko dobrym, zabawnym chłopakiem. Jedyne co go stawiało w świetle typowego spojrzenia na gejów w literaturze i filmie, było zamiłowanie do mody, szybkie zmiany nastrojów (choć było to całkiem zrozumiałe, zważywszy na okoliczności) oraz życiowy partner, Sandro. Empatyczny, kochający, prawie heteroseksualista z zachowania, gdyby nie to, że autorka wyraźnie określiła go homoseksualistą. Dlatego bardzo szybko polubiłam Fintana i wybaczyłam autorce, że koniecznie musiała go stworzyć gejem aby wpasować się w trendy.
Jednak jednego nie mogę jej wybaczyć, mianowicie tak rażącego inspirowania się książką „Przeminęło z wiatrem”. „Ostatnia szansa” nie ma nic wspólnego z dziełem Margaret Mitchell. Po co więc tak kurczowo trzymać się imion znanych z tej pięknej książki? Bo przecież nieprzypadkowo jedna z bohaterek ma na imię Tara, ojciec drugiej nazywa się Butler, a i raz przewija się też Rhett? Cóż, ja też kiedyś chciałam napisać coś równie pięknego jak „Przeminęło z wiatrem”. Nawet mam gdzieś szkic, który stworzyłam naprędce w głowie zaraz po przeczytaniu dzieła Mitchell (nie wiem jak to się stało, ale bardzo przypomina historię Rhetta i Scarlett, tyle że w ujęciu współczesnym), jednak dość szybko zdecydowałam, że brak mi talentu, by zmierzyć się z czymś tak wielkim i ponadczasowym. A „Ostatnia szansa” w niczym nie przypomina powieści Margaret Mitchell. Nie sądzę, aby komukolwiek udało się opisać tak idealnie proces zmieniania się rozpuszczonej dobrobytem kobiety i kształtowania jej na silną pod wpływem wojny. Nie ma więc sensu wtrącać tych wielkich nazwisk w książkę mającą jedynie zabawić.
Jest jeszcze jedna rzecz z kategorii negatywnych, o których chciałabym wspomnieć. Mianowicie przez pół książki towarzyszyło mi bardzo silne odczucie, które kazało mi podejrzewać, że „Ostatnia szansa” była pierwszą lub jedną z pierwszych książek, jakie napisała Keyes. Moje podejrzenia wzięły się nie tylko z opisanej wyżej widocznej inspiracji i wpływu Margaret Mitchell (szkoda, że tylko w nazwiskach), ale i z doboru pozostałych imion. Nie wiem, czy w Irlandii, skąd pochodzi autorka, faktycznie używa się takich imion na co dzień, ale miałam wrażenie, że Marian specjalnie używa wymyślnych nazwisk (Fintan. Lorcan, Tara), żeby podnieść swoją książkę na wyższy poziom. Niestety samymi nazwiskami nie da się osiągnąć sukcesu. Taki wybieg raczej każe nam doszukiwać się piętna początkującego pisarza. Każdy, kto chociaż raz marzył o karierze pisarskiej przechodził na pewno przez gehennę wymyślania imion dla swoich bohaterów. Tych, którzy jeszcze nie zauważyli, że prostota jest kluczem do sukcesu, gorąco namawiam na szukanie innego hobby niż zabawa w pisarza.

Co do samej autorki, myślę, że nasza przygoda skończy się zaraz po „Lucy Sullivan wychodzi za mąż”. Ten tytuł brzmi całkiem interesująco i wabi mnie od chwili, gdy o nim przeczytałam. Myślę, że ma na to wpływ film „Peggy Sue wyszła za mąż”, który to do dzisiaj miło wspominam za to, że tak bezboleśnie przeniósł mnie w moje ukochane lata 60. Czy to naiwność oczekiwać podobnych uniesień od podobnie brzmiącego tytułu? Cóż, mam nadzieję się o tym przekonać. Po Lucy Sullivan nie będę już specjalnie wyszukiwać książek Marian Keyes, ale też nie odrzucę innych, gdy wpadną mi w rękę. Marian nie zasługuje na taki los, ponieważ swoimi książkami zabawiła mnie wystarczająco, aby wypracować sobie u mnie dobre zdanie. Mam nadzieje, że i u Was spotka się z dobrym przyjęciem. Naprawdę sobie na to zasłużyła. 

piątek, 19 sierpnia 2016

Promises, Promises: Be Careful What You Wish For/ Erica James


Nie wierzcie we wszystko, co jest napisane na odwrocie okładek książek. Te wycinki recenzji z gazet często są przesadzone, do tego wklejane są tylko te najbardziej pozytywne. One mogą Was skłonić do zakupu książki, która nie spełni Waszych oczekiwań, ponadto Wasze zdanie będzie się różnić od tego z recenzji. Lepiej opierać się na własnym rozsądku i na streszczeniu, które również znajdziecie na okładce. Jeśli ono Was nie przekona do wyboru, odłóżcie książkę na miejsce, gdyż jest duża szansa, że tytuł nie znajdzie Waszego uznania. Na świecie jest tyle książek do przeczytania, że naprawdę jest w czym wybierać i nie trzeba decydować się na pierwszą lepszą książkę, która wpadnie nam w ręce.
Ja swoje książki kupuję tylko w sklepach z używanymi rzeczami. Szkoda mi wydawać pieniędzy na coś, co zostanie przeze mnie użyte tylko raz. Biblioteki i sieć są skarbnicami dla takich pożeraczy książek jak ja i to mi wystarczy. Nie mam ani środków na kupowanie kolejnych tytułów, ani miejsca na ich składowanie. Jeśli zaś kupuję książkę to tylko dlatego, że jest bardzo ciekawa, zależy mi na jej przeczytaniu, a nigdzie indziej jak na półce w księgarni nie mogę jej odnaleźć. Tak zdarzyło mi się tylko raz i to w dodatku w przypadku książki, która odbierała skrajne recenzje (jedna z części Kronik Ferrinu Katarzyny Michalak).
Innym powodem, dla którego wydaję pieniądze na książki jest nauka angielskiego. I tu przychodzi mi na pomoc sklep z odzieżą używaną. Mogę tam kupić opasłe tomiszcza jak i lekkie, podręczne książki za niewielkie pieniądze. Dlatego nigdy, nawet w przypadku kiepskiego autora, nie żałuję takiego zakupu. Tak było również w przypadku autorki Ericy (Eriki?) James i jej książki „Promises, Promises: Be Careful What You Wish For”. Nie wydałam na nią więcej jak 10 zł I bardzo się cieszę, że była to tak niewielka kwota, bo nie jest to typ literatury, którym bym się zaczytywała.
Wiem, że Erica James jest cenioną brytyjską autorką i powinnam wyżej wycenić jej książkę, jednak po prostu nie potrafię. „Promises, promises” nudziła mnie niemiłosiernie, wielokrotnie odkładałam tę książkę na później, przeczytałam w międzyczasie dwie książki Jaqcueline Wilson i wciąż ciężko mi było wracać do tej obyczajówki.

„Promises, Promises” jest ciepła i zbliżona do życia, ale tak naprawdę była zbyt wyidealizowana jak na kopię rzeczywistości. W tej książce wszystko układa się tak, jak w prawdziwym życiu nigdy by się nie ułożyło. Ciężko więc porównywać ją do realności. Do tego nudni bohaterowie, wszyscy trzej i przeciągająca się historia niezadowolonego z małżeństwa Ethana i skrzywdzonej przez byłego kochanka Elli oraz denerwujące narzekania Maggie, która nie potrafiła postawić do pionu ani dorosłego syna, kopię własnego ojca ani swojego męża, którego uporczywie (i irytująco) nazywała Mr Blobby. Osoby te całe życie chowały głowę w piasek i nagle pod wpływem impulsu zrywają z całym swoim życiem i występują przeciwko tym, wobec których do tej pory nie potrafili podjąć właściwych kroków. I nagle- bach! Dążą do własnego szczęścia nie patrząc na innych i wreszcie odnajdując prawdziwych siebie. Nie, nie przekonuje mnie to. Lubię happy endy, ale ten był usłany zbyt długim wyczekiwaniem, zerową akcją, nudną fabułą i takimi samymi bohaterami.
Szukając informacji o autorce gdzieś wyczytałam, że o książkach James mówi się, że „są jak para wygodnych kapci”. Ale trzeba pamiętać, że kapciom nie poświęca się zbyt wielu myśli. Są, bo są. Służą swojemu celowi, są wygodne i dobrze się kojarzą, ale to wszystko. Tak samo jest z „Promises, Promises”. Ta książka jest, bo jest, ale nie da się jej poświęcić więcej niż jednej myśli. Fajnie, że ją przeczytałam, ale nie mam specjalnych przemyśleń po jej przeczytaniu i właściwie bez żadnych emocji odłożyłam ją na półkę. Na dobrą sprawę ledwo pamiętam bohaterów. Za to pamiętam towarzyszące mi uczucie irytacji, gdy próbowano mi wcisnąć anielski charakter Elli, która do końca broniła się przed uczuciami do Ethana (dość słabo jej to szło, zważając na jej zasady moralne), czy próbę wytłumaczenia postępowania niewiernego męża. Jedynie Maggie była do przełknięcia, kiedy tylko przestała używać tego irytującego przezwiska.
Także przyjaźń między kobietami była ciężka do zniesienia. Zaczęła się nudno, a skończyła mało prawdopodobnie. Przemyślenia Maggie drażniły, a Elli nudziły. Dokładny opis jej pracy doprowadzał mnie do szewskiej pasji, a dokładne podawanie nazw ulubionych utworów bohaterów przypominały mi pierwsze próby pisarskie mojej koleżanki i moje (żadna z nas nie wydała ani jednej książki i świat nic na tym nie stracił). Być może nie potrafię docenić dobrej literatury, w której opisane jest zwykłe życie, ale naprawdę, mimo usilnych starań, nie mogę powiedzieć, abym czuła tę ciepłą atmosferę, która jakoby wpleciona jest w książki James. Jest to książka, o której bardzo szybko zapomnę, a gdy spotkam inny tytuł tej autorki, zastanowię się dwa razy, zanim zdecyduję czy go przeczytać czy nie.
Nie zaiskrzyło między nami i tak już chyba zostanie. Ja potrzebuję od książki większej akcji, czegoś, co by przykuło moją uwagę. Niestety „Promises, Promises” byłaby dla mnie tak samo ciekawa jak opisywanie dzień po dniu moich posiłków. Wydaje mi się, że autorce zabrakło pomysłu na tę książkę i dlatego słaba jest zarówno jako powieść obyczajowa jak i romans. Zawieszenie jej pomiędzy tymi dwiema tematykami niepotrzebnie rozszczepiło historię i tak naprawdę nie było w niej nic wartego przekazania. Jeśli swoją recenzją uraziłam talent pisarski na pocieszenie dodam, że nie jestem profesjonalnym krytykiem i mogę się całkowicie mylić co do jakości książek. Zdaję sobie z tego sprawę, dlatego moje recenzje są tak naprawdę tylko podpowiedziami, co warto przeczytać, a co można pominąć na swojej liście tytułów do przeczytania. Natomiast to Wy musicie podjąć swoje własne decyzje i żyć z ich konsekwencjami. Dlatego pozostawiam Wam decyzję, czy warto poświęcić czas na tę książkę. Ja jestem na nie. Nic się nie stanie, jeśli po nią sięgniecie, jednak ja nie mogę jej polecić. Jeśli w ten sposób stracicie okazję do poznania wspaniałej książki, miejcie pretensje tylko do siebie za to, że słuchacie się nieprofesjonalnego krytyka. I to takiego, który kupił na własność wyśmiewaną przez innych Kronikę Ferrinu J

Pozdrawiam i do następnej nieprofesjonalnej recenzji.


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Dziewczyna z pociągu/ Paula Hawkins

Nie lubię, jak ktoś mi mówi, że książka jest bardzo poczytna i każdy ją czyta. Zaperzam się wówczas i staję okoniem, bo mam wrażenie, że ktoś próbuje dokonać gwałtu na mojej wolnej woli i zmusić mnie do przeczytania tego konkretnego tytułu, o którym się mówi. Bo skoro wszyscy go czytają, to i ja powinnam. Czy nie taki jest cel owego chwytu marketingowego? Tego całego pisania na okładkach, że jest to obecnie najbardziej poczytna książka na świecie? Skąd tak naprawdę możemy wiedzieć, że to szczera, niewinna prawda a nie zwykły, dobrze przemyślany i ukierunkowany chwyt marketingowy dokonujący napaści na moją decyzyjność? Wiadomo, nikt nie chce być ostatni, jedyny, który nie zrobił tego, co wszyscy. Gdy dowiadujemy się, że coś nas ominęło, czujemy, że jesteśmy wyrzutkami społeczeństwa, czy pewnej grupy społecznej. Nikt nie chce stać poza nawiasem społeczeństwa więc codziennie czujemy naciski, że musimy robić to, co wszyscy, bo za chwilę zaczną nas wytykać palcami jako odmieńców. Ta presja z zewnątrz powoduje, że szybko chwytamy książkę, którą absolutnie wszyscy już przeczytali (poza nami oczywiście), bo przecież nie możemy dopuścić, abyśmy zostali w tyle za całą resztą świata.
Nie wiem, czy moja teza socjologiczna jest właściwa, ale takie mam wrażenie. Że właśnie tak działają hasła typu: „bestseller”, „najbardziej znana książka”, „x-milionów wydanych egzemplarzy” czy „książka przetłumaczona na wszystkie języki świata”. Nie lubię presji, ani tym bardziej mówienia mi czy wskazywania, co mam robić. Nie cierpię, gdy mi się coś wciska i pcha ku czemuś, czego sama nie znalazłam, do czego sama nie czuję pociągu. Czy jest to próba zmuszenia mnie do zatańczenia z wujkiem na weselu, gdy nie mam nastroju do zabawy, czy też wciskanie mi w ręce poczytnych powieści, które wszyscy powinni (muszą) przeczytać, bo inaczej ominie ich najważniejsza rzecz w ich życiu, zawsze czuję się wtedy jak wciskana na siłę w szufladkę. Szufladkę osoby, która nie potrafi sama podjąć decyzji i poddającą się sugestiom ludzi, którzy wcale mnie nie znają. Uważam, że sama znam siebie najlepiej i żadnej pomocy przy codziennych wyborach nie potrzebuję, chyba że o nią poproszę.
Tak też było w przypadku „Dziewczyny z pociągu”. Zobaczyłam ją leżącą na biurku u koleżanki i zwyczajnie, bez emocji, z niskim stopniem zaciekawienia, charakteryzującym pytania o codzienne, mało istotne rzeczy, zapytałam: „a co to za książka?”. Znacie ten rodzaj pytań, prawda? Spotykamy je codziennie w życiu, gdy pytamy drugą osobę o samopoczucie, bo tak wypada, czy o cenę kilograma ziemniaków na targowisku ot tak, ze zwyczajnej ciekawości. W przypadku drugiego pytania nie zawsze to, co usłyszymy w odpowiedzi, decyduje o tym, czy kupimy towar, o który pytamy. Bo często najzwyczajniej w świecie przyłapujemy się na kupnie ziemniaków u konkretnego sprzedawcy tylko dlatego, że jest pod ręką, a nie z powodu atrakcyjnej ceny towarów, jakie sprzedaje. Po co zatem pytamy? Bo czemu nie? Mamy do tego prawo. A pytając, oczekujemy krótkiej zwięzłej odpowiedzi, a nie nachalnego wciskania towaru.
Znowu wchodzę na tematykę socjologii, ale mam czasem wrażenie, że jest ona ściśle związana z naszym codziennym życiem i wyborami, na czym jak sępy żerują działy marketingu we wszystkich szanujących się firmach. Tak też zapewne jest z domami wydawniczymi. Bo jak inaczej wyjaśnić porywające hasła wrzucane na okładkę i zachęcające do kupna? Owszem, część prawdy może być w listach bestsellerów, ale ja zawsze zakładam pewną dozę niewiary w to, co mi mówią. I bardziej wierzę słowu przekazywanemu pocztą pantoflową niż „faktom”, które wciskają mi wydawnictwa.
Mimo to, nawet jeśli zachęca mnie do przeczytania czegoś najlepsza przyjaciółka, ja zawsze biorę na tę rekomendację swoją osobistą poprawkę. Bo tylko ja wiem, jaka jestem tak naprawdę i czego mi potrzeba. Ja znam swoje wybory czytelnicze najbardziej. I zawsze się dwa razy zastanowię, nim rzucę się na jakąś polecaną książkę. A na pewno nie zaufam opinii drugiej osoby, dopóki nie przeczytam krótkiego streszczenia z okładki albo jednego albo dwóch pierwszych rozdziałów (dziwne to słowa w ustach osoby, która pisze bloga o książkach, wiem, ale ciągle powtarzam Wam, że wybór zawsze należy do Was i uczulam, żeby nie ufać do końca gustom innych ludzi). Dlatego, kiedy w odpowiedzi na pytanie o „Dziewczynę z pociągu” usłyszałam, że KAŻDY ją teraz czyta i że podobno jest dobra, odpowiedziałam zaczepnie „Zobaczymy, sama to sprawdzę”.
Cóż mogę powiedzieć po tym przydługawym wstępie… Nie wierzcie do końca w opinie innych, bo każda z nich będzie subiektywna, ale też nie odrzucajcie od razu możliwości, że ta opinia znajdzie odzwierciedlenie w Waszym własnym umyśle. Bo może się okazać, że polecający ma taki sam gust jak Wasz i właśnie poleca Wam książkę, w której zakochacie się na zabój.
Jednocześnie pamiętajcie, że może się również zdarzyć, że Wasza opinia o książce będzie się nieznacznie lub trochę bardziej różnić od tego, co Wam ktoś powiedział. Nie lękajcie się tego. Macie prawo myśleć to, co się Wam podoba i nie obawiajcie się własnych spostrzeżeń, nawet jeśli macie jakieś wątpliwości co do książki, którą nazywa się bestsellerem. Macie prawo sądzić inaczej niż nakazuje Wam nurt narzucany przez domy wydawnicze. Każdy marketing zawiera w sobie szczyptę manipulacji a Wy macie prawo robić uniki przed tą manipulacją. Po to właśnie zostaliście obdarzeni inteligencją. Zatem jeśli macie swoje własne zdanie o poczytnej książce i macie ochotę je wyrazić, pozwólcie sobie na to. Wasza opinia może pomóc innym spojrzeć na książkę Waszymi oczami i ujrzeć to, czego by w pierwszej chwili nie zauważyli. Wasza opinia może być prawdziwsza i tym samym bardziej pomocna, bo mimo, że subiektywna, jak każda opinia, to jednocześnie bardziej obiektywna niż ta pisana za pieniądze. A zderzające się ze sobą opinie o przeciwnych ogniwach pomogą wyciągnąć średnią z prawd i półprawd i pokazać światu tak plusy jak i minusy poszczególnych tytułów.
Opowiadam o tym, ponieważ to mnie spotkało podczas czytania „Dziewczyny z pociągu” Pauli Hawkins. Mimo sceptycyzmu dałam jej szansę i dostrzegłam pozytywy, które inni w niej widzieli, ale też moje oczy pozostały otwarte na różne aspekty tej prawdy. Na własnej skórze poczułam, dlaczego ta książka jest taka poczytna, ale i nie zamknęłam oczu na socjologiczne podłoże, z powodu którego ten tytuł jest przekazywany z rąk do rąk. Ujrzałam jej mocne i słabe strony i postanowiłam o nich opowiedzieć, aby każdy, kto szuka pomocy i o nią pyta, znalazł odpowiedzi na zadawane pytania, nie czując jednocześnie przymusu i widząc zarówno rzeczy, które mogą go do tej książki przyciągnąć, jak i te, które mogą go odpychać.
Stąd też mój długi wstęp. Nie jest to zwykłe lanie wody, aby stworzyć długiego posta. Ludzie nie tego oczekują, gdy szukają na szybko odpowiedzi. Jednak ja czułam się w obowiązku odkryć parę technik socjologicznych, jakie zastosowano wobec nas w przypadku tej książki. Chcę, żebyście podeszli do tego tytułu z pełną świadomością, że zostaliście w pewien sposób zmanipulowani, bo zasiadając z tą wiedzą do czytania, nic Wam już nie przeszkodzi w odbiorze książka Pauli Hawkins.
Zatem przede wszystkim chciałam zauważyć, że choć niekiedy jestem prosta i daję się ponieść równie prostym żądzom, to uważam, że czasem człowiek potrzebuje takich bodźców, żeby poczuć, że żyje. Nasza szara egzystencja musi być poprzetykana emocjami, a dla mnie jedną z najbardziej ekscytujących rzeczy w życiu (uwaga, zaraz się dowiecie jaka jestem nudna!) jest to, kiedy nie mogę się oderwać od książki i wprost pożeram ją, słowo za słowem. Nawet jeśli powodem do tego są jeszcze prostsze ułomności ludzkiego umysłu, jak chociażby gotowość do popełnienia zbrodni, aby ukryć kłamstwa i uciec od odpowiedzialności. Dlatego pozwoliłam sobie wczytać się w powieść Pauli Hawkins bez wyrzutów sumienia i szybko poczułam tę ekscytację, która cechuje najwyższy stopień ciekawości. Nie byłam w stanie przerwać czytania, a moje policzki pokryły się wypiekami. Nie mogłam skupić się na rozmowie i odsyłałam wszystkich, którzy chcieli ze mną porozmawiać, bo tak bardzo pragnęłam się dowiedzieć, co znajdę na następnej stronie. I choć wiedziałam, że ta książka nie jest fenomenem, a tylko dobrze opowiedzianą prostą historią; mimo świadomości że ulegam manipulacji związanej z zaspokajaniem najprostszych ludzkich żądz, to jednak nie miało to dla mnie większego znaczenia. Najważniejsza była ekscytacja, jaką czułam podczas czytania. Ale myślę, że najlepiej to zrozumiecie, gdy wrócę do początku mojej historii związanej z książką Hawkins.
Zacznę więc od tego, że nie wiedziałam o czym jest „Dziewczyna z pociągu” (gdybym wiedziała, że jest to thriller, prawdopodobnie bym jej nie pożyczyła, gdyż nie lubię czegoś, co z fikcji łatwo może stać się rzeczywistością; nie lubię, kiedy książki przypominają mi, jaki świat jest zły), nie nastawiałam się na nic (oprócz nieodpartej chęci odarcia z niej mitu niesamowitej poczytności, aby potem móc wcisnąć wydawcom z powrotem w kłamliwe, nastawione na zysk usta ich własne manipulujące deklaracje, których jedynym celem miało być napełnianie im kabzy) i nie mogę powiedzieć, aby sam początek był wchłaniający niczym trąba powietrzna, zabierająca po drodze wszystko, do czego się zbliży. Nie, nie było tak. A jednak było w tej książce od początku coś niepokojącego, jakieś dziwne, krążące nad główną bohaterką widmo jakiegoś zła. Które się wydarzyło, lub miało się wydarzyć. Może dlatego od pierwszego rozdziału, mimo spokojnego toru myśli autorki, nie byłam w stanie odłożyć tej książki.
Otumanione alkoholem i zmęczeniem życiem spostrzeżenia Rachel Watson, głównej bohaterki, która nie potrafiła pogodzić się z rozstaniem z mężem, miały w sobie jakiś taki magnetyzujący, przyciągający mrok. To one, mimo iż niektórym mogą się wydawać męczące i nużące, utrzymały mnie na tyle długo, aby dotrwać do momentu, kiedy naprawdę coś się dzieje. Niby czytamy tylko niekończące się żale Rachel, zastanawiając się w duchu kiedy kobieta wreszcie przestanie oglądać się na przeszłość i weźmie się w garść, to jednak cały czas towarzyszy nam dziwne napięcie, jakbyśmy czuli w powietrzu, że coś złego się wydarzy.
I myślę, że tym głównym elementem przemyśleń głównej bohaterki, który zatrzymał mnie przy książce, była kupka ubrań, leżąca przy torach. Wówczas moja wyobraźnia zaczęła działać i wiedziałam już, że bardzo chcę się dowiedzieć, co się stało w książce. Przetrawiłam więc Jess i Jasona, parę nieznajomych, których Rachel widywała z okna przemykającego pociągu oraz rozmyślania na temat domu, w którym kiedyś zamieszkiwała ze swoim mężem, a teraz był siedzibą kogoś innego. Zniosłam jej spostrzeżenia na temat współpasażerów, owiane poalkoholowym otumanieniem. Bo wiedziałam, że coś się czai w mroku, że ta kupka ubrań coś sugeruje, że coś się za tym wszystkim kryje. I to tajemnicze coś, ta niedopowiedziana obietnica sprawiła, że musiałam zostać wierna książce Pauli Hawkins, mimo iż początek nie był do końca tak pasjonujący, jak powinien być początek najpoczytniejszej książki ostatniego roku.
Pomimo tych uwag lekko naszprycowanych ironią muszę przyznać, że nawet moja inteligencja i nakierunkowany wieloletnimi wyborami czytelniczymi smak nie obroniły mnie przed czerpaniem przyjemności z prostych ludzkich żądz, zaspokajanych przez bestsellery i poczytne tytuły, które codziennie wciska się nam za pomocą Internetu. Wiem, że pomysł miał swoje źródło w jakiejś tam żądzy przebicia się i późniejszego zysku, że próbowano wcisnąć w tę książce wiele zagadek mających budować napięcie. Zdaję sobie sprawę, że nie ma w niej głębszych przemyśleń a jedynie korzystanie z ludzkich przywar, będących studnią bez dna dla pisarzy bestsellerów, a jednak pozwoliłam się tej prostej rozrywce serwowanej w thrillerach wciągnąć. Nic mnie przed tym nie obroniło, choć wiedziałam, że jako smakosz książek nie powinnam dać się ponieść tej nowej fali czytelnictwa wyprodukowanej przez książki pisane dla mas.
Ale prawda jest taka, że ja dam szansę każdej książce, nawet takiej służącej wyłącznie rozrywce. Bo chyba właśnie taka jest „Dziewczyna z pociągu”. Wprawdzie pod koniec oddajemy się krótkim rozmyślaniom na temat zwyrodnienia ludzkiego umysłu, ale tak naprawdę ta książka nie przynosi nam żadnej wiedzy, której już byśmy nie posiadali i nie uczy niczego. Nie jest to książka głęboka, a jedynie opowieść oparta na ludzkich słabościach, poszukiwaniu czegoś lepszego, co z oddali zawsze wydaje się nam bardziej atrakcyjne. Na zachowaniach ludzkich w obliczu odkrycia, że porzuciło się coś, co kulało, by ostatecznie zyskać dokładnie to samo za cenę zniszczenia czyjegoś życia.
I myślę, że właśnie bazowanie na ludzkich słabostkach powoduje, że książki, które o tym traktują, cieszą się ogromną popularnością. Lubimy czytać o tym, że inni są źli, bo to sprawia, że czujemy się lepsi i zapominamy o własnych ułomnościach. Dodatkowo daje to nam dreszczyk emocji, który jest cieniem tego, co musi odczuwać zbrodniarz w momencie dokonywania zbrodni. Dzięki temu możemy poczuć adrenalinę, nie robiąc niczego złego. A wszyscy lubimy czuć adrenalinę, bo daje nam to poczucie korzystania z życia pełną parą. Dlatego ciągnie nas do krzykliwych tytułów w gazetach, które opisują przeróżne zbrodnie, bo dzięki temu możemy być na miejscu wydarzeń i czuć najwyższe emocje, jednocześnie stojąc na tyle daleko od nich, żeby czuć się bezpiecznie. Jakże więc oprzeć się pokusie przeczytania „Dziewczyny z pociągu”, kiedy za drobne 30-40 zł możemy sobie kupić zastrzyk adrenaliny, którego tak potrzebujemy w życiu?
Ja też nie jestem ideałem. To prawda, że cenię sobie książki, które mają coś głębszego do przekazania, jakąś naukę czy wartościowe przemyślenia. Ale jednocześnie wiem, że mnie również cechują te same słabości, którymi obdarzeni są inni otaczający mnie ludzie i również ulegam prostym podnietom. Zatem sięgam również po książki proste, masowe, współczesne. Dlatego przeczytałam książkę Pauli Hawkins jednym tchem, w jednym dniu i muszę polecić ją dalej właśnie ze względu na to, jak dobrze się ją czyta. Nie uświadczycie tam zbrodni doskonałej w stylu kryminałów Agathy Christie, ale znajdziecie wystarczająco dużo napięcia , aby wypić jednym haustem ten trunek z emocji, który przygotowała dla nas Hawkins. Nie znajdziecie tam tajemnic nie do rozwiązania, ale pozwolicie się trochę zakręcić zmianom czasu i planu, którą zastosowała autorka, aby zmylić swoich czytelników i budować stopień podniety. Zbyt szybko domyślicie się paru ważnych faktów, mimo wielu uników, którymi posługiwała się Paula, żeby zmylić ślad pogoni, ale na końcu dostaniecie małą niespodziankę w postaci niespodziewanego wahania, rodem z syndromu sztokholmskiego. I pomimo, że zbyt szybko odgadniecie całą prawdę, to ta końcówka doda smaczku rozwiązanej tajemnicy, bo do końca nie będziemy wiedzieli, jak zachowają się poszczególni bohaterowie, odsłaniając w ten sposób głębię ludzkiego mózgu, którego decyzji nie da się przewidzieć, dopóki nie nastąpi coś, co stanie się katalizatorem tych decyzji i poczynań.
Podsumowując- jest to książka warta przeczytania, bo tempo jest dość szybkie i natrafimy na parę ciekawych fałszywych tropów, które na chwilę zawiodą nas na manowce. Będą nam towarzyszyć różne emocje, czasem także brak sympatii do Rachel oraz brak cierpliwości w stosunku do jej ciągłego rozpamiętywania przeszłości i niemożności pogodzenia się z faktami, by kontynuować swoje życie w nowych warunkach. Będzie dreszczyk, snucie przypuszczeń i adrenalina. Temu wszystkiemu towarzyszyć będzie mrok związany z pustkowiem, jakie ciągnie się wokół  torów kolejowych i możliwościami, jakie to pustkowie niesie, a także dziwne uczucie, że umknęło nam coś ważnego, jakaś wskazówka, która natychmiast rozwiązałaby całą zagadkę. Dlatego kartkujemy książkę w poszukiwaniu tej wskazówki, która nam ciągle ucieka. I to jest w tej książce fajne.
Jednocześnie trzeba pamiętać, że choć zastosowana przez autorkę kombinacja zmiany czasu i opisywania wydarzeń z punktu widzenia różnych osób dodała historii pikanterii i nieraz pomogła zmylić czytelnika, to nie jest niczym nowym w literaturze. Dodatkowo, jak już wspomniałam, ta książka przynosi tylko proste emocje i podstawowe przemyślenia, więc nie doszukujmy się tu żadnej głębi. Jest to tytuł na szybkie przeczytanie, przekazanie dalej i przeznaczenie go do zapomnienia. Nie da się tej książki przeczytać ponownie, bo kiedy znamy zakończenie, nie ma sensu przechodzić przez wszystko ponownie, bowiem jest tam tylko historia, w gruncie rzeczy bez bohaterów. Nie pokazuje nam się, jak i dlaczego doszło do wydarzeń, nie widzimy wnętrza zbrodniarza, mamy tylko szybkie i płaskie wyjaśnienie powodu, dla którego zbrodnia została dokonana, bez psychologicznego podejścia. Zwykłe, parominutowe wystąpienie zbrodniarza na scenie.

To samo tyczy się aktorów pobocznych. To, co nimi kierowało, jest zaledwie muśnięte, tworząc tło historii i samej zbrodni. Nie da się z tego wszystkiego wyciągnąć żadnej nauki ani głębi. Nie ma więc sensu wracać do tej książki. Do szybkiego przeczytania w drodze na wakacje- świetna. Do dłuższej kontemplacji- niewystarczająca. Pomimo tego rekomenduję ją wszystkim, także tym o wyszukanym smaku, jako kolejny krok w wędrówce ku najważniejszym tytułom w historii literatury. Gdy ją spotkacie leżącą na drodze, podnieście ją, bo czeka Was pewna przygoda, małe zboczenie z kursu, na który potem spokojnie możecie wrócić bez wrażenia, że straciliście czas. Gdy zaś ją przeczytacie, odłóżcie ją na miejsce lub podajcie dalej i zmierzajcie śmiało ku wyznaczonemu wcześniej celowi, nie oglądając się za siebie, zadowoleni z tego, że ktoś dostarczył Wam odrobinę rozrywki w ambitnym kursie, który sami sobie wytyczyliście. Bo gdy poddacie się na moment tej fali, która zniesie Was z wyznaczonej trasy, to zyskacie chwilę potrzebnego w wędrówce odpoczynku. Dlatego pozwólcie się zmanipulować hasłom reklamowym otaczającym ten tytuł, dajcie się zmanipulować samej autorce, bo nie przyniesie Wam to żadnej szkody, a weźmiecie udział w ciekawej rozrywce. Potem pożegnajcie się z tą książką na zawsze i wracajcie na swój kurs.