piątek, 16 listopada 2018

Jodie Picoult/ Bez mojej zgody


Jedną z bardziej wartościowych książek współczesnych , jakie przeczytałam od początku prowadzenia bloga, jest dramat rodzinny „Bez mojej zgody”, celującej w tym gatunku literackim autorki, Jodi Picoult. Tytuł ten nie jest całkowicie wolny od wad skażonego lenistwem współczesnego pisarstwa, ale przez dobór języka, który już na pierwszy rzut oka można sklasyfikować jako bardzo dojrzały oraz trudnej tematyki (w której zakradł się zupełnie niepotrzebny wątek miłosny- jak widać żaden ze współczesnych autorów nie może oprzeć się pokusie paplania o wszystkim i o niczym, byle tylko powiększyć wolumen książki) z jaką autor postanowił się rozprawić, spowodowały, że w swojej głowie mogłam ją od razu zaklasyfikować do książek z wyższej półki. Jednak mimo iż jest to dobra książka, to zdecydowałam się szybko z nią rozprawić, ponieważ nie jest ona książką wybitną. W tej recenzji chciałabym zająć się głównie jej słabymi stronami, ponieważ one najbardziej mnie zajęły i przede wszystkim- zaskoczyły.

Początkowo ich nie widziałam. Zachłysnęłam się językiem książki, tak bardzo dorosłym oraz trudnymi do rozwiązania dylematami, jakie podsunęła mi autorka. Byłam pod ogromnym wrażeniem i już od pierwszych kart próbowałam rozwiązać wszystkie trudne wybory, przed jakimi postawiona została rodzina Fitzgerald w momencie, gdy jedno z dwójki dzieci zachorowało na rzadką formę białaczki. W momencie, gdy matka decyduje się począć kolejne dziecko, idealnie zaprogramowane genetycznie w celu uratowania chorej córki Kate, zaczyna się największy problem, mianowicie zatarcie granicy między dobrem a złem oraz stale nawracające pytanie, dotyczące prawa o decydowaniu o swoim własnym losie i swoim ciele.

To tu zaczyna się największy problem do rozwiązania i pojawia się mnóstwo dylematów, gdy okazuje się, że Kate potrzebuje coraz więcej pomocy od swojej młodszej siostry Anny, swojej jedynej pasującej dawczyni. Cała rodzina zaczyna żyć chorobą Kate, ich dni są dostosowane do tego, czy Kate czuje się dobrze, czy musi jechać do szpitala na kolejną dawkę lekarstw bądź chemii. Sara Fitzgerald, chcąc uratować córkę, gubi się w nowej rzeczywistości, poświęcając wszystkich członków rodziny dla zdrowia i życia chorej córki. W swej samotnej walce nie zauważa, że traci kontakt z najstarszym dzieckiem Jesse, że odrzuca wszystkie osoby, które wcześniej były jej drogie i że nie tylko sama przestała żyć, ale to samo poświęcenie narzuca innym członkom rodziny, czyniąc życie ich wszystkich nie do zniesienia.

I tak bardzo jest to przez autorkę zaakcentowane, że zaczynamy widzieć, iż głównym dylematem wcale nie jest to, czy słusznym jest przyzwolenie na projektowanie dzieci na własne potrzeby, wkraczając tym samym na pole zarezerwowane wyłącznie dla Boga, ani też to, czy Anna powinna mieć własne zdanie na temat tego, czy chce poświęcać swoje ciało dla dobra siostry, lecz to, jak łatwo zagubić się w życiu, gdy za bardzo skupiamy się na jednym problemie, generując kolejne i kolejne, które ostatecznie prowadzą do samozniszczenia.

Taka przynajmniej była moje interpretacja, gdy tylko zaczęłam czytać pierwszy rozdział poświęcony Annie. Książka podzielona jest na krótkie rozdziały, jak sztuka teatralna, w których wypowiadają się po kolei wszyscy członkowie rodziny, za wyjątkiem Kate, będącej tłem wszystkich rozdziałów. Mimo iż nie słyszymy, co dziewczynka ma do powiedzenia, nie sposób zapomnieć o jej obecności, gdyż jej choroba jest katalizatorem wszystkich problemów, nawarstwiających się w rodzinie Fitzgeraldów od momentu, gdy okazało się, że aby utrzymać Kate przy życiu, trzeba poświęcić Annę oraz, jak się później okazało wraz z kolejnymi odsłonami, wszystkich członków rodziny.

Czytając wywody Anny na temat tego, jak bardzo czuje się osamotniona i zmuszana do życia, którego nie chce; wczuwając się w sytuację Braiana, męża Sary, który bierze dodatkowe godziny, aby tylko nie być w domu, w którym panuje pustka i piętrzące się problemy, który tęskni za normalnym życiem; śledząc poczynania Jessego, wpadającego w coraz to kolejne kłopoty, aby tylko wyładować gniew za to, że nie może pomóc umierającej siostrze; towarzysząc Sarze, która musi walczyć sama nie tylko przeciwko chorobie Kate ale i przeciwko całemu światu, który zdaje się robić wszystko, aby odebrać jej ukochaną córkę; widzimy, że choroba Kate położyła się cieniem na całą rodzinę, nie pozwalając jej żyć normalnie i zmuszając do czekania na nieuchronną śmierć Kate, zawieszając wszystko wokół.

Tak bardzo skupiłam się na wyłuskaniu prawdziwego problemu, do którego rozwiązania zmuszała mnie Jodi Picoult, że początkowo nie zauważyłam pewnych zgrzytów, które z czasem stały się tak wyraźne, że zaczęły przeszkadzać mi w odbiorze książki.

Przede wszystkim zgubiłam prawdziwy wątek. I nie wiem już czy faktycznie chodziło o rozwiązanie kwestii źródła problemów w rodzinie Fitzgerald, aby przestrzec czytelników przed zbytnim skupianiem się na jednym temacie, bo można zgubić pozostałe, niemniej ważne kwestie. Zaczynam wątpić, aby autorka faktycznie tak głęboko weszła w ten problem i podejrzewam, że może jednak faktycznie chciała się rozprawić wyłącznie z odpowiedzią na pytanie, czy Anna miała prawo samodecydowania o swoim ciele jako niedojrzała nastolatka, mimo iż wszystkie dowody świadczyły o jej bardzo dorosłym spojrzeniu na zaistniałe wydarzenia, czy też powinna oddać to prawo swoim rodzicom, którzy z definicji powinni wiedzieć lepiej, co dla ich dzieci jest dobre, nawet jeśli widocznie zatracili kontakt z rzeczywistością. Chciałam wierzyć, że Picoult dojrzała głębszą stronę tych problemów, ale nie mam już pewności, czy tak faktycznie było, czy autorkę przeceniłam.

Kolejna sprawa, że autorka nie odpowiedziała tak naprawdę na zadane przez siebie pytanie. Do samego końca nie wiemy, czy Anna powinna mieć prawo decydowania o samej sobie, czy jest wystarczająco dojrzała, aby dostrzec wszystkie aspekty sprawy. Fakt, sąd wydał decyzję w tej sprawie, jednak autorka nie odpowiedziała, czy decyzja ta była słuszna. Jedyne co nam dała to podkreślenie tego, co wszyscy i tak już wiemy. Mianowicie, że życie nie jest łatwe, a podejmowanie każdej decyzji, a zwłaszcza takiej, która może zaważyć na życiu innych, jest niesamowicie trudne. Nasuwa mi się więc pytanie, po co w takim razie zadawać jakiekolwiek pytania, jeśli nie ma się przygotowanych odpowiedzi? Tylko po to, aby sprzedać książkę, po to, aby się czymś zająć? Czy było to zwykłe dumanie przy herbacie typu: co by było, gdyby? Jeśli tak było, to czy faktycznie powinnam klasyfikować tę książkę tak wysoko?

Tyle było rozważań w książce, rozpatrywano przypadek Fitzgeraldów od strony każdego członka rodziny i każdego zainteresowanego, że człowiek oczekiwał jakichś odpowiedzi, a tymczasem nie otrzymał niczego, prócz zapewnienia, że zawsze ktoś przegra i od tych decyzji zależy, ilu będzie przegranych. W mowach prawników można było wyczytać, że decyzje podejmowane przez rodzinę nie były ani złe, ani dobre, a jedynie trudne i potrzebne. Ale epilog pokazuje, jak bardzo te decyzje zaważyły negatywnie na całej rodzinie, jak zniszczyły ją bardziej, niż podłamałaby ją śmierć Kate. Są to oczywiście tylko moje przypuszczenia, ale śledząc relacje rodziny, formujące się poprzez lata choroby Kate, zauważyłam, że w tej wojnie jest coraz więcej rannych, niż to wszystko warte. Czy chodziło autorce o wysnucie własnych wniosków? O wymuszenie „debaty publicznej”, na której nie będzie właściwych odpowiedzi ani wniosków? Czy każdy z nas miał znaleźć w tej książce własne odpowiedzi na wybrane przez siebie kwestie? Jeśli tak, to może faktycznie była to książka wybitna?

Z tego, co wyczytałam o Jodi Picoult, autorka zajmuje się w swojej książce trudnymi sprawami, z wieloma możliwymi odpowiedziami i obliczami tej samej kwestii. Być może więc Picoult zauważyła, że takie książki dobrze się sprzedają i poszła trochę na łatwiznę, obierając trudne tematy, ale nie zadając sobie trudu, aby przejrzeć z czytelnikiem wszystkie aspekty poruszanych przez siebie spraw? Bo jeśli się mylę, to skąd w tym dramacie znalazł się wątek taniego melodramatu w postaci historii prawnika Campbella i jego miłostki z lat młodzieńczych? Skąd tak szybkie rozprawienie się z prawem Anny do głosu? Tyle rozważań i krótkie rozwiązanie problemu, które tak naprawdę było podkreśleniem tego, że nie możemy żyć, tak jakbyśmy chcieli, bo życie i tak za nas zdecyduje. A może to jest ta odpowiedź, której tak nadaremnie poszukiwałam? Że nieważne, co się zrobi, to i tak się przegra? Jeśli taki jest morał, jest to bardzo smutne zakończenie, mówiące, że nie warto walczyć, bo i tak się przegra. Jednak nie narzekam tu na morał, bo wybór zakończenia muszę, chcąc nie chcąc, pozostawić pomysłodawczyni całej historii. Chciałam tu tylko podkreślić, że zakończenie było zbyt krótkie i szybkie, nieadekwatne do toczącej się przez 400 stron sprawy. Nie podoba mi się, że skwitowano całe życie Anny tak szybko i prosto, podkreślając, jak mało ważna była dla swoich rodziców ta niewinna istota, poczęta z niewłaściwych w moim mniemaniu pobudek.

Strasznie się gubię w tych wszystkich poruszonych w książce wątkach i to zaburza moją ocenę tego tytułu. Nie wiem o co autorce chodziło. O dobrą sprzedaż? O próbę odpowiedzi na jedno pytanie, na które odpowiedzi tak naprawdę nie ma, bo jest zbyt trudne? O napisanie dramatu wartego zapamiętania, w którym lekko się pogubiła? Czy też może podczas pisania książki powstało nieproszone i niezaplanowane wiele pobocznych wątków, które jednak zostały miło przez autorkę przywitane jako możliwość zagmatwania sytuacji jeszcze bardziej, co miało pozwolić wznieść się książce na wyżyny pisarstwa? Czy te wątki naprawdę powstały przypadkowo? Może jednak zostały dokładnie zaplanowane? Ale jeśli tak, to skąd ten chaos na końcu, ten brak odpowiedzi na każde zadane pytanie, te wszystkie ofiary? Czy był to chaos drobiazgowo zaprogramowany czy po prostu wszystko wymknęło się spod kontroli?

Gdy piszę ten post widzę, że i w niego zakradł się chaos, widocznie jest to zaraźliwe. A może właśnie z tym samym problemem musiała radzić sobie autorka? Zbyt wiele kwestii do przemyślenia, zbyt wielu zainteresowanych, aż w końcu sama się zagubiła w tym, co chciała powiedzieć? Czy ja również się zagubiłam, czy jednak ktoś tam zrozumiał, co miałam do przekazania?

Ostatnią słabą stroną książki jest używanie tego samego zabiegu literackiego w odniesieniu do wszystkich postaci. Mimo iż każda z nich opisywała swoją własną sytuację, łatwo byłoby ją pomylić z inną postacią, jako że wszystkie posługiwały się tym samym językiem. Przydałoby się tu większe zróżnicowanie w charakterze i języku postaci.

Jeśli chodzi o mocne strony, to podobały mi się trzy rzeczy. Pierwsza to bardzo dojrzały język i dojrzałe spojrzenie Anny na rodzinę Fitzgeraldów. Była to najmocniejsza rola w książce. Reszta to tylko jej cienie. Druga to fakt, że dałam się oszukać autorce i nie przewidziałam jednej małej rzeczy, która w ferworze akcji zupełnie mi zaginęła. Wyciągnięcie jej na wierzch na samym końcu było elementem wysoce zaskakującym i niespodziewanym. Ostatni pozytyw dotyczył podkreślenia zależności między naszym zaślepieniem a tym, jak wielką mamy siłę, aby kształtować świat wokół nas. I jak ważne jest, aby nie stracić z oczu wszystkich celów, by nie poświęcać innych celów dla jednego dążenia, bo możemy zrobić więcej krzywdy niż pożytku.

Bo czy żal rodzica za utraconym dzieckiem będzie większy niż żal za tym, że nie wykorzystało się szans dotyczących pozostałych dzieci, kiedy jest już za późno? Czy żal do samego siebie, że nie potrafiło się uleczyć chorego na raka dziecka będzie tym samym co żal za tym, że nie poświęcało się innym dzieciom uwagi, co bardzo zaważyło na ich rozwoju i szczęściu? Gdy doskonale wiemy, że jedno jest poza naszą kontrolą, podczas gdy drugie zależy wyłącznie od nas? Czy ten żal może nas zabić, gdy wiemy, że nie będziemy mogli cofnąć straconego czasu? Czy łatwiej otrząśniemy się po śmierci dziecka, na którą jesteśmy od lat przygotowani, niż po tym, jak zorientujemy się, że nie możemy się cofnąć i naprawić wszystkich swoich błędów? Uważam, że był to bardzo ważny przekaz, nawet jeśli był poboczny czy przypadkowy. I niech to będzie moim zakończeniem.

Pamiętajcie, żeby podczas życiowej burzy nie stracić z oka żadnego z życiowych celów, bo żaden z nich nie jest ważniejszy od innych i gdy już raz go stracimy, możemy już nie mieć szansy, aby go odzyskać. A gdy już stracimy cząstkę nas, to i tak przegramy.

Książkę polecam wszystkim tym, którzy lubią stawiać się przed życiowymi dylematami i nie boją się trudnych decyzji. Bo tych znajdziecie w „Bez mojej zgody” bez liku. Przyjemnego, jeśli można tak powiedzieć o tej książce, czytania.

środa, 7 listopada 2018

Eurotrip part 1. Wspomnienia



Tegoroczne wakacje były wyjątkowe. Bardzo odważne i inne niż do tej
pory. I choć dużo więcej czasu niż zwykle spędziliśmy w samochodzie, mimo iż nie obyło się bez przygód, mimo iż trzeba było pamiętać o wielu rzeczach, które w wyprawach samolotowych są zbędne, to jednak samochód dał nam poczucie wolności, jakiego do tej pory nie mieliśmy. I mimo, iż do tej pory zastanawiam się, czy nie odpoczęlibyśmy bardziej, gdybyśmy wybrali samolot, to jednak, gdy przypomnę sobie, ile dzięki temu poświęceniu zobaczyłam, ilu ludzi poznałam i ile nowych doświadczeń zdobyłam, to nie chcę zamieniać tych wspomnień na żadne inne.
I nieważne, że pod koniec urlopu zabrakło nam pieniędzy, że na szwajcarskiej granicy zeżarło mi 130 zł za parosekundowe połączenie z
Internetem, że czasami nie wiedziałam jaką pozycję mam obrać, żeby nie myśleć o bólu mięśni od długiego siedzenia oraz że ciągle musiałam sprawdzać przepisy drogowe przy przekraczaniu kolejnych granic czy przepisy dotyczące wjazdu do poszczególnych miast w związku z dyrektywami ekologicznymi. Bo to wszystko zadecydowało o wyjątkowości tych wakacji i na zawsze zapisało się w pamięć. Zamierzam to powtórzyć w przyszłym roku i już nie mogę się doczekać planowanego wypadu do Finlandii lub Szkocji. Oba kraje są dla mnie tak samo pociągające, więc wybór nie jest prosty. Ale na pewno będzie to wybór trafiony.
Podróżowanie samochodem nie jest łatwe. Jest męczące tak dla kierowcy, jak i dla pasażerów. Jednak gdy zrobi się to z głową, można z tego zrobić fajną przygodę.
         Naszym sposobem była przemyślana trasa z odpowiednią ilością
przystanków, własne jedzenie wypełniające bagażnik i wesołe towarzystwo ludzi z bla bla car, dzięki którym czas upływał w przyspieszonym tempie. Do tego dochodziły drobiazgi typu zakupione wcześniej plakietki na autostrady, jazda tylko za dnia czy krótkie zwiedzanie mijanych po drodze miast oraz ledwie zarysowany plan i otwarty umysł, a wszystko to złożyło się na sukces tej miesięcznej, niezapomnianej podróży.
W trakcie miesiąca odwiedziliśmy kraje takie jak: Czechy, Austrię, Słowenię, Niemcy, które były wyłącznie naszymi państwami tranzytowymi oraz Chorwację, Włochy i Francję jako główny cel podróży i atrakcję całego wyjazdu. Do tego doszła niezaplanowana Szwajcaria, gdzie zostawiłam kawałek serca. Nie udało się zwiedzić Belgi i Holandii, nad czym ubolewam do teraz.
Chorwacja nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, nie ułożyło się nam jak parze niedobranych ludzi, którzy próbują zbyt wcześnie stworzyć nowy związek po bolesnym rozstaniu. Włochy trochę zawiodły, kusząc wyblakłymi wspomnieniami i instagramowymi zdjęciami z Toskanii, która okazała się wyłącznie zaprojektowaną pieczołowicie iluzją. Nieznana Francja skradła moje serce, umysł i duszę, dając mi to, co obiecywały Włochy, które w ostatniej chwili wycofały się ze wszystkich obietnic.




Natomiast Szwajcaria pokazała mi, jak dobrze i dostatnio można żyć w dzisiejszym świecie pełnym smutków, dodając otuchy i nadziei na przyszłość. Belgia pozostała niespełnionym marzeniem, które odłożę na niedaleką przyszłość. Dobrze jest mieć cele przed oczami, które będą wyznaczać naszą przyszłą drogę i określać nas na następne puste miesiące.

Chorwacja

Z tym krajem nie połączyła mnie żadna więź, nie było między nami chemii. Nie dogadaliśmy się na żadnych falach. Widoki mnie nie zachwyciły, język odstręczał, ciągle walczyłam z napływem wspomnień o pięknej Grecji i nie

mogłam się powstrzymać przed porównaniami, w których Chorwacja wypadała blado, jak gąsienica przy pełnym barw  i klasy motylu. Woda nie była taka ciepła jak się spodziewałam, widoki nie tak urokliwe jak sądziłam, że będą, język przypominał o przynależności do bloku wschodniego, ogromne połacie niezagospodarowanych terenów przywodził na myśl nijakość i zmuszały do ciągłych wspomnień greckich gajów oliwnych i przepięknych widoków na każdym kroku. Ludzie wydawali się odlegli i zamknięci na innych, jakby jeszcze nie przywykli do myśli, że stali się kierunkiem turystycznym, jakby wciąż żyli w cieniu czasów Jugosławii. Im dalej na wschód, w kierunku Dalmacji, robiło się ładniej i bardziej interesująco, im bliżej zachodniej granicy – bezpłciowo i obco, mimo że bardziej klimatem przypominając dom niż egzotyczne południe.

Jedynymi jasnymi punktami były pyszne winogrona dojrzewające w pełnym słońcu, czysta woda i małe miasteczka Dalmacji, gdzie skrył się cały charakter tego państwa. Żeby jednak go odkryć, trzeba się zagubić w wąskich uliczkach starych części tych miasteczek, z dala od tłumu i turystycznego jazgotu, w ciszę rozgrzanych słońcem kamieni i spacerujących leniwie kotów, zupełnie nie zwracających uwagi na aparaty fotograficzne i przymilających się turystów. Te miejsca potrafią pochłonąć całkowicie swoją architekturą i spokojem, dając poczucie, że przenieśliśmy się do zupełnie innego świata, gdzie liczy się tylko to, co jest teraz, właśnie ta minuta naszego życia, w której obecnie przebywamy.
Poza tymi miejscami czułam się nieswojo, nie na miejscu, zaskoczona uczuciem wyobcowania, którego się nie spodziewałam. Zawsze myślałam, że kraje południowej Europy nie różnią się wiele od siebie, ale okazało się, że bardzo się myliłam, a oczekiwania nie sprawdziły się. Miało być pięknie, a było nijako, drogo i obco. Nie czułam tutaj tej otwartości wobec przybyłych, trzeba było słono płacić za bilety wstępu, nawet parkingi przy plaży były płatne, a słynny lawendowy miód wydawał się sztucznie aromatyzowany i przesłodzony, co dawało podejrzenie, iż nie był to prawdziwy miód. Nie dało się tu kupić żadnej pamiątki, ponieważ kraj ten nie miał nic oryginalnego i swojego do zaoferowania.

Jednak mogę się mylić, może moje pierwsze wrażenie przesłonięte było miłością do Grecji i jej przepięknych wysp, a wszystkie moje oczekiwania narodziły się na gruncie pięknych wspomnień z Hellady. Bo przecież pomimo braku odczuwalnej serdeczności, pomimo czającej się nieufności i zdystansowania, pozwolono nam poczęstować się winogronem z napotkanego po drodze pola, pozostawiono nas samych na tym polu z pełnym zaufaniem, że nie poniszczymy krzaków i nie pokradniemy ile się da, korzystając z okazji.
Może powinnam dać temu krajowi drugą szansę, tak jak stało się to w przypadku Szkocji, do której czuję nieodparty pociąg od drugiej wizyty, mimo że pierwsza skończyła się lekkim niesmakiem? Bo przecież wyglądam powrotu do Szkocji jak stęsknione dziecko
czeka na powrót matki, mimo że moje ogólne zdanie na temat tego państwa nie zmieniło się od czasu pierwszej wizyty. No ale jednak Szkocja jest wyjątkowa pod względem architektury, widoków i klimatu, podczas gdy Chorwacja oferuje wyłącznie swoje stare miasta, poza którymi panuje nieład i nieokreślenie, jako pamiątka po burzliwej historii. I chyba musi minąć jeszcze szmat czasu, zanim Chorwaci zdecydują tak naprawdę, kim chcą być i w jakim kierunku zamierzają iść, zamiast żyć przeszłością i tym, co życie przynosi z dnia na dzień.
Poza urokliwymi miasteczkami Dalmacji, a także poza ścisłym centrum kryjącym stare ich części, miasta Chorwacji są chaotyczne i nie kryją żadnych tajemnic. Rijeka jest nowoczesna, pełna wschodnich blokowisk i budynków bez charakteru, nie grzesząca czystością w okolicach dworca, a jej jedynym urokiem jest tętniące życie, objawiające się w tłumach wędrujących po chodnikach i samochodach, sunących agresywnie po ulicach. Jednak turysta nie ma tu czego szukać, prócz normalnego życia, toczącego się wśród dziwnej nowoczesności i pomieszania stylów.
Inne, mniej turystyczne miasta również wydają się nijakie, ale gdy dobrze się przyjrzymy, uda nam się wyłuskać przedziwne perełki, pozostałości stylu kolonialnego (czy Chorwacja była kiedyś kolonią, nie mam pojęcia, ale niektóre budynki przywodzą na myśl „W pustyni i w puszczy” czy „Tarzana”) i dawnej świetności, po których zostały dotknięte
zębem czasu przepiękne, bogato zdobione budynki, najczęściej opuszczone lub zamienione w mini bloki, gdzie żyje parę rodzin, nie zdających sobie sprawy w codziennych utarczkach z życiem, w jakim klejnocie mieszkają. Mi zaś za każdym razem świeciły się oczy, z rozmarzeniem wyobrażając sobie życie żony maharadży, spędzającej leniwie czas w swoim pałacyku. Wówczas zapominałam o tym, że Chorwacja nie jest miłością mojego życia i przyglądałam się jej z zachwytem i błyskiem w oku, zastanawiając się, jaki ten kraj musiał być piękny, zanim zaczęły go niszczyć złowrogie siły i żądza władzy.

Włochy


Od dawna wiedziałam, że kiedyś do nich wrócę. Odkąd zwiedziłam na własną rękę Turyn dwa lata temu, ogarnęła mnie głęboka miłość do tego
kraju, do widoków, do miast i miasteczek oraz do ludzi, których tam poznałam. Swoim pogodnym nastawieniem i uprzejmością dorównywali prawie ukochanym Grekom. Wiedziałam też, że zrobię wszystko, aby kiedyś wrócić do Lanzo Torinese, najpiękniejszego miasteczka w Piemoncie, jakie podczas tamtej wycieczki odwiedziłam. Nie sądziłam, że tak szybko uda mi się spełnić marzenia, ale stało się, wreszcie tam wróciłam. I mój zachwyt Piemontem nie osłabł ani trochę, będę zawsze z największą czułością wracać do tamtej zimy 2016 roku, która była najpiękniejszą zimą, jaką przeżyłam.
Ze względu na Turyn i okolice gór Piemonckich, Włochy mnie nie zawiodły. Architektura oszałamiała, Alpy zachwycały, woda okazała się tak ciepła jak w wannie, a klimat tak urokliwy, jak zapamiętałam. Lanzo pozostało najwspanialszym miasteczkiem, park w Venarii Reale zmusił do melancholijnych marzeń o powrocie na studia i połechtał moje ambicje, tworząc milion nowych planów na przyszłość i pragnień, do których będę mogła dążyć przez najbliższe lata.

Stojąc na szczycie wzgórza w Balangero chłonęłam całym sercem widoki, za którymi tęskniłam tyle miesięcy, czując się znowu naprawdę szczęśliwa i żyjąca pełnią życia. Natomiast energia, jaka się przetaczała przez Turyn sprawiła, że moja krew zaczęła szybciej płynąć w żyłach, przypominając o wszystkich porzuconych pragnieniach i dodając mocy do ich realizacji.

Przemierzyłam wszystkie zapamiętane miejsca, przeszłam przez przetarte niegdyś szlaki, nagrywając po raz kolejny te same sceny zapamiętane z
przeszłości, żeby stworzyć sobie pamiątkę na kolejne lata. Gdy zaś przyjdą chwile zwątpienia i upadku, przypomnę sobie, jak stałam na szczycie schodów Kościoła Matki Bożej przy moście Vittorio Emanuele I, chłonąc widoki przed sobą i czując, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko będę tego chciała.


Piemont spełnił wszystkie moje oczekiwania i jestem w nim zakochana na zabój. Jednak Toskania, tak bardzo wychwalana zdjęciami na Instagramie,
okazała się zwykłą mrzonką popędzaną marketingiem. Wielkie połacie byle jakich widoków, na których nie da się zawiesić oka, mocno turystyczne miasteczka, które zapomniały o swoim stylu sprzed lat, sprzedając się jak najtańsza prostytutka za marne grosze, ukrywając swoje wewnętrzne piękno warstwami niepotrzebnego pudru, trochę winnic i gdzieniegdzie przepiękne aleje bogatszych plantatorów, które wprawdzie tworzą charakter tego miejsca, jednak ich ilość jest zbyt mała, aby przykryć puste, niezagospodarowane i nijakie przestrzenie zielonej, a jednak bezbarwnej  roślinności.
Jedynie gdy znajdziemy po drodze jakieś niewielkie miasteczko,
nieopanowane przez turystykę, zabijającą charakter każdego miejsca, gdy pochodzimy po jego cichych uliczkach, gdy posłuchamy dźwięków normalnego życia toczącego się za murami, gdy pożegnamy słońce na wzgórzu, wsłuchując się w milknące i szykujące się do spania ptaki, ustępujące miejsca rozszalałym świerszczom, poczujemy wyjątkowość tego miejsca. A gdy uda nam się dojechać na toskańskie wzgórza, które różnią się znacznie od nizinnej części regionu, wreszcie sami ujrzymy piękno Toskanii, które tylu fotografów próbowało przed nami ujarzmić na zdjęciach.

Kiedy przemierza się ten sam kraj powtórnie, można zauważyć wiele rzeczy, których się nie dostrzegło za pierwszym razem, kiedy jesteśmy oślepieni pierwszym wrażeniem. Za każdym następnym razem dostrzegamy coraz więcej. Coraz więcej szczelin, pęknięć czy ukrytego piękna, na które wcześniej z jakiegoś powodu byliśmy ślepi. Gdy wróciłam po dwóch latach rozłąki do Włoch, zauważyłam, że ci przemili ludzie potrafią też być w gorącej wodzie kąpani, wybuchając złością przy najmniejszym niepowodzeniu, nie wstydząc się swoich uczuć i braku opanowania. A poznałam to dopiero jeżdżąc samochodem.
Wiele razy byłam świadkiem groźnych okrzyków i pohukiwań, gdy
kierowcy jeden drugiemu wymuszali pierwszeństwo. I nieraz widziałam słynny gest zniecierpliwienia w przednim lusterku kierowcy jadącego przed nami, okazując nam niezadowolenie, gdy chcieliśmy jechać zgodnie z przepisami, co kłóciło się z planami tego kierowcy. Nie wiedziałam o tym, bo nigdy wcześniej nie doświadczyłam tego zjawiska, ale teraz wiem, że Włosi jeżdżą agresywnie i niezgodnie z przepisami, a gdyby wybić im kierunkowskazy, nie zrobiłoby im to żadnej różnicy, ponieważ ich nie używają lub wręcz odwrotnie, nadużywają, zapominając o ich wyłączeniu dawno po minięciu zakrętu. Zaś gdy można jechać szybciej, jadą wolniej, jakby na przekór wszystkim, jakby chcąc udowodnić, że żyją według własnych reguł. Dlatego po jakimś czasie przestało
mnie zupełnie dziwić, gdy wyprzedzano nas na odcinkach z ograniczeniem prędkości, którego jako strachliwi turyści trzymaliśmy się kurczowo. I już po paru dniach nauczyliśmy się, aby mieć oczy szeroko otwarte zwłaszcza na rondach, bo działały one na Włochów jak czerwona płachta na byka. Dodawali gazu i wciskali się bezczelnie, jakby cały świat miał się do nich dostosować. Tego roku nauczyliśmy się, że nie ma większych wariatów na drogach jak Włosi. I z ulgą wyczekiwaliśmy na wyjazd do Francji, gdzie spodziewaliśmy się zastać większą kulturę na drogach. To, że się mocno zawiedliśmy, to już inna historia.

Poznając Włochy i jej mieszkańców od tej strony, wcale mnie nie zdziwiło, gdy stałam się świadkiem słynnych włoskich kłótni o wszystko i o nic. Świadków dantejskich scen było więcej, jako że kłócąca się para zupełnie nie wstydziła się tego, że swoje domowe problemy wywleka na całą okolicę, kłócąc się namiętnie przy otwartym oknie. Mimo, że słyszałam o wybuchowym włoskim charakterze wielokrotnie, ciekawie było wziąć w tym osobisty udział, wsłuchując się chcąc nie chcąc w gorączkową wymianę zdań przypadkowej pary.
Uznałam to za doskonałą okazję do zadumy nad tą pełną sprzeczności kulturą. I jakże odmienną od naszej. Podczas gdy my zamiatamy swoje rodzinne brudy pod dywan, gorliwie zacierając wszelkie ślady wstydu przed znajomymi, rodziną i sąsiadami, tak Włosi dają upust swoim problemom i złościom bez żadnego pardonu. Bardzo się nad tym zadumałam, szukając powodów tego zjawiska. Bo czyż można być nerwowym w miejscu tak wspaniałym? Z tak dużą ilością słońca? A może to właśnie nadmiar słońca dodaje im tyle energii, że podczas kłótni Włosi mają jej niewyczerpane pokłady, nie chcąc ustąpić i przyznać się do błędu? A może to zmęczenie ciągłym słońcem powoduje, że wybuchają przy byle nieprzychylności losu?

Te moje obserwacje spod okna kłócącej się pary oraz rozmowa z rodowitą Włoszką, z którą wymienialiśmy poglądy i spostrzeżenia dotyczące naszych kultur, doprowadziły do wyciągnięcia wniosku, że Włosi wcale nie są tak beztrosko życzliwi wobec wszystkich oraz nie są tak otwarci na inne kultury jak mi się początkowo wydawało. Na drugi, uważniejszy rzut oka zauważam, że są bardziej powściągliwi niż podpowiadało mi pierwsze wrażenie. I że tak samo jak nas, Polaków, dotykają ich te same bolączki, te same problemy, których nie łagodzi słońce, grzejące od rana do późnego wieczora, podgrzewając je jeszcze o kilka stopni, zamiast przynosić ukojenie.
I tak sobie wówczas pomyślałam, że te wybuchy złości muszą mieć swój cel, którym paradoksalnie jest ukojenie. 

Po własnych obserwacjach muszę stwierdzić, że ich sposób życia może być lepszy od naszego, bo dużo łatwiej pozbyć się złych emocji, wykrzykując wszystko, co ma się na myśli, niż powściągając język, ubierając słowa w pseudo psychologiczne ubrania, aby ukryć nasze prawdziwe uczucia i nie ranić innych osób, sami pozostając ranni i niezrozumiani. A gdybyśmy włoskim wzorem wykrzyczeli światu, co myślimy, czyż nie dałoby nam to wspaniałego poczucia ulgi? Może powinniśmy też tego spróbować od czasu do czasu...
I może dlatego Włosi są nastawieni ostrożnie wobec innych kultur, bo
wiedzą, że nie potrafimy zrozumieć ich sposobu życia, który jest tak odmienny od naszego. Ale czy jest się czemu dziwić? Czyż nie podśmiewamy się pod nosem słysząc historie o wybuchowości Włochów, kręcąc głową z niedowierzaniem i czując się lepszym gatunkiem, bo potrafimy lepiej panować nad emocjami? Ale czy to naprawdę jest takie fajne nie móc powiedzieć, co się naprawdę myśli, nie przebierając w słowach? Zaczynam mieć wątpliwości.
Gdy pierwszy raz odwiedziłam Włochy, byłam zachwycona kulturą, klimatem, roślinnością, widokami, ludźmi i wspaniałym budownictwem, które zdaje się nie mieć sobie równych. Ten zachwyt nie zmalał ani trochę, bo niby czemu? Tylko dlatego, że paru szalonych kierowców zajechało mi drogę? Kręciłam z niedowierzaniem głową, nie mogąc zrozumieć tego braku odpowiedzialności, ale przecież nie znam tak naprawdę tej kultury, nie wiem, co nimi kieruje.

Nie zmienia to faktu, że jestem zakochana w architekturze tego kraju na
zabój. W każdym najmniejszym miasteczku starodawne zamki, wspaniałe kościoły i katedry oraz zadbane budynki i ogrody. Wszędzie śmiech i serdeczność unoszone z wiatrem przez otwarte okna oraz korzystanie z życia pełną piersią. Pootwierane wieczorami beztrosko drzwi i zupełne rozluźnienie oraz brak wstydu. Kręcąc się wieczorami po cichnących kamiennych uliczkach małych miasteczek mogłam robić to, co kocham najbardziej- obserwować ludzi, ich zachowania- zaglądając w otwarte gościnnie okna i przysłuchując się rozmowom prowadzonym nie ściszonymi głosami, zupełnie nie żądając prywatności. To było takie piękne i wyzwalające. Byłam zauroczona. I nawet jeśli czasem okiennice się przede mną zamykały, gdy mieszkańcy napotykali mój ciekawski wzrok, to zupełnie nie mam im tego za złe. Każdy w końcu ma jakieś swoje granice.

Ale najpiękniejsze było to, że mogłam osobiście dotknąć kawałka historii Włoch z bliska, gdy udało nam się znaleźć czterodniowy nocleg w prawdziwym
zamku, dostosowanym do mieszkania w nim w pół nowoczesny sposób. I tak dzieliliśmy nas zamek ze szczurami (spokojnie, to tylko moja wyobraźnia) i mieszkającym tam na stałe najemcą, który uwielbiam przesiadywać wieczorami przed telewizorem. Odgłosy ze szklanego ekranu codziennie wieczorem odbijały się lekkim szelestem o puste zamkowe korytarze. Cudownie było patrzeć codziennie rano na zamkowe mury i strzelistą wieżę i wdrapywać się po powrocie z wojaży na wzgórze, które broniło dostępu do naszego lokum. Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek będę mieszkać na prawdziwym zamku, jak zaklęta księżniczka. Włochy dały mi to, czego nigdy nie oczekiwałam, ale co przyjęłam z otwartymi ramionami. I jak tu nie kochać takiego kraju? Nie da się, wierzcie mi.

Francja


Po włoskim Piemoncie następna w kolejności była Francja, kraj, o którym niewiele wiedziałam i wobec którego nie miałam specjalnych oczekiwań. Był to w
moim mniemaniu kolejny kraj do odwiedzenia na liście. Wróciłam z niego oniemiała i zakochana po uszy, niczym nastolatka, która pierwszy raz zetknęła się z tym uczuciem. Nie sądziłam, że zostawię tam taki ogromny kawał serca. Oczekiwania były niewielkie, trochę słońca, trochę koloru wokoło, błękitne niebo, trochę architektury dużych miast i wiejskich klimatów, trochę szumu morza. A dostałam tak wiele, że łapię się teraz za głowę, dziwiąc się jak mogłam nie zasięgnąć języka o tym przepięknym kraju i dać się tak zaskoczyć.


Ale czyż można narzekać na to, że dostało się więcej, niż się oczekiwało? Ja zdecydowanie nie kręciłam nosem i brałam garściami wszystko, co Francja miała do zaoferowania. Urokliwe miasteczka na każdym kroku, wszystkie odcienie zieleni, magię Prowansji, przy której Toskania blakła szybciej niż czarny materiał wystawiony na działanie słońca i morskich fal, ciche i spokojne wiejskie zakątki, rozległe pola, konie pasące się na łąkach, klimatyczne płotki oddzielające sąsiadujące poletka, przy których zrobiłam setki zdjęć, nie mogąc oprzeć się ich magii. 

Do tego trzeba dodać góry Sabaudii kryjące malutkie winnice dające pyszne białe wino de savoie, których parę butelek znalazło się w naszym bagażu pełnym pamiątek, urocze drewniane okiennice nadające magii i tajemnicy każdemu oknu, upiększając budynki, zmieniając nawet zwykłe bloki w krainę słodkiej tajemnicy kryjącej się za oknem oraz majestatyczne Alpy, gdzie obserwowałam wznoszące się leniwie nad szczytami wstające ze snu słońce, ganiające się beztrosko z opadającą na zbocza mgłą, dającą niesamowite wrażenie, że może nas pochłonąć na zawsze w parę chwil.

To we Francji odkryłam urok kupowania pachnących dojrzałością owoców w rodzinnych sklepach z widokiem na sady i poznałam smak jabłek z Prowansji. To tutaj poznałam, co znaczy szalony kierowca i stąd mam pierwszą rysę na samochodzie w ramach darmowej pamiątki. I to tu przekonałam się co znaczy ukochanie własnej kultury i lekkie zadufanie, które mogłabym śmiało nazwać poczuciem wyższości nad innymi kulturami. Jednak bardziej mnie to bawiło niż oburzało, tak subtelnie się to przejawiało. We Francji rozmawia się po francusku, to już jest dla mnie niezaprzeczalny fakt.

Jest to coś tak zabawnego i niezrozumiałego, że nie potrafiłam się gniewać, gdy nikt nawet nie próbował przejść choćby na łamaną angielszczyznę, tylko
wzruszał bezuczuciowo ramionami na zapytanie: „Do you speak English” i odpowiadał bez mrugnięcia okiem: „No”, bez najmniejszych oznak zmieszania czy wyrzutów sumienia zostawiając nas samych z problemem, nawet jeśli na pierwszy rzut oka widać było, czego ten problem dotyczy i jak można go rozwiązać, znając zasady panujące w tym kraju. Przy okazji poznałam osobiście słynną mimikę francuską, znaną z kin, zwłaszcza z komedii. To jest ich cecha narodowa, z której każdy szanujący się Francuz jest dumny i której prawdopodobnie uczą już od przedszkola.

         Czasem jak ma się szczęście, to miła obsługa w markecie wytłumaczy
wszystko, co sprawia nam problem, ale oczywiście po francusku. Wtedy przyda się obserwacja języka ciała. Będzie ona naszą mapą i odpowiedzią na wszystko. Zwłaszcza gdy pogubicie się, a z pewnością tak będzie, w skomplikowanych systemach francuskich płatności. Jedyne co mogę w tym momencie doradzić, to karta kredytowa, która otworzy Wam drzwi do Francji na oścież.

Gdy już te drzwi się dla Was otworzą, będziecie zachwyceni. Ten kraj Was wciągnie pomimo bariery językowej, pomimo szalonych kierowców, którzy rozpychają się na najwęższych i najbardziej krętych ulicach, nie zmniejszając prędkości nawet, gdy nie widać, co jest za zakrętem. Będziecie zachwyceni pięknem tego kraju nawet pomimo tego, że nigdy nie będziecie wiedzieli, jaka trafi się Wam kwatera. Bo za te same pieniądze możecie mieć cały dom z czterema pokojami i wielkim ogrodem tylko dla siebie, podczas gdy następny będzie nie przygotowanym po zimie domem dla narciarzy, gdzie niedomyte naczynia i stara kawa będzie się prześcigała o pierwsze miejsce na liście wątpliwych atrakcji z brakiem klamki w łazience, którą trzeba było „pożyczać” z drzwi prowadzących do kotłowni, gdzie z kolei ukrywały się antyczne meble.

Ale nawet taka kwatera może mieć swój urok, położona w niewielkiej wsi, z widokiem na łąkę, po której snuć się będą krowy, brzęcząc dzwonkami od świtu do zmierzchu, po której rano skradać się będzie mgła nadając
niesamowitego klimat melancholii i grozy, gdzie będziecie mogli zrobić pożegnalne ognisko, otulając się kocem, w niezmąconej przez sąsiadów ciszy, gdzie meble będą Wam przypominać dzieciństwo spędzone na wsi u babci i które zachęcać Was będą do robienia najdziwniejszych zdjęć noszących znamiona artystycznej wizji lub chorej wyobraźni. I mimo iż sami nie będziecie wiedzieć po co robicie
te zdjęcia i co te zdjęcia tak naprawdę o Was mówią, to jednak zostawicie je na karcie pamięci, odczuwając dumę na myśl o ukrytych pokładach wyobraźni, na przemian z zawstydzeniem własnym wewnętrznym dziwactwem. A może tylko ja tak miałam?

Francja wyzwalała we mnie szereg uczuć. Zadziwienie z powodu różnic
kulturowych, zachwyt na widok piękna przyrody, zdenerwowanie, gdy gubiliśmy się na dziwnie oznakowanych drogach, konsternację, gdy nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego odrzuca nam kartę, kiedy przypadkowo wjechaliśmy do płatnego tunelu, nie mogąc sobie poradzić z systemem płatniczym, zestresowani rosnącą za nami kolejką aut. Była złość, gdy kolejny francuski kierowca jadący z naprzeciwka spychał nas z ulicy oraz rozbawienie na widok sposobu parkowania Francuzów, przyprawiający o zawał serca i zmuszający do wybierania bezpiecznych podziemnych, choć płatnych parkingów. Był śmiech pomieszany z niedowierzaniem, że to się naprawdę dzieje, gdy na migi próbowaliśmy porozumieć się z kasjerką,
kiedy okazało się, że system płatności w tych samych sklepach w dwóch różnych krajach może różnić się tak diametralnie, a każde z nas mówiło po swojemu. Było milion różnych sytuacji, które zmuszały nasze szare komórki do pracy na wysokich obrotach, zostawiając jednocześnie zabawne wspomnienia.
Żadne przeciwności losu nie zdołały nas powstrzymać i właśnie to cenię najbardziej w podróżach- możliwość sprawdzenia, do czego jestem zdolna i jak
daleko sięga moja wyobraźnia i wewnętrzna siła. One uczą samego siebie, swoich mocnych i słabych stron i pokazują, że nawet największe niepowodzenie nie zdoła nas zatrzymać, gdy na to nie pozwolimy. I właśnie we Francji, której języka kompletnie nie znałam i w której zabrakło mi pieniędzy na karcie kredytowej, aby zapłacić za paliwo z góry, właśnie tam najbardziej poczułam, co znaczy naprawdę żyć. I za to również kocham ten kraj. Za wszystkie przeciwności, które nauczyły mnie tak wiele o samej sobie.





Szwajcaria


Najbardziej uporządkowanym i najlepiej zorganizowanym krajem była
nieplanowana Szwajcaria, wyrosła na planach naszej podróży całkiem spontanicznie, zmieniając całkowicie wcześniejsze plany. Ochota na zobaczenie tego kraju wypłynęła znienacka i już z nami została. Byliśmy w końcu panami własnego losu i mogliśmy iść za głosem serca, kiedy tylko się on w nas odezwał. Szybkie zasięgnięcie języka w Internecie, parę pospiesznych planów i już byliśmy w Szwajcarii, kraju pięknym i bogatym, kraju jak z bajki.
W Szwajcarii odwiedziłam tylko dwa miasta, Lozannę z
najwspanialszymi parkami w środku miasta i Berno z widokiem na Alpy, ale ta krótka wizyta wystarczyła mi, aby zobaczyć tę wolność widoczną na ulicach, poczucie spełniania widoczne na twarzach ludzi, zadowolenie w tłumach wolno płynących po ulicach, bez zbędnego pośpiechu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Do tego niesamowita karność na ulicach, bogactwo przejawiające się w przemyślanych stylizacjach dbających o dobry wygląd Szwajcarów, przy których szare Niemki w Norymberdze, przez którą wracaliśmy z wakacji, wyglądały jak gołębie przy pawiach.

A najbardziej zauroczyła mnie swoboda życia widoczna na ulicach. Wszędzie pełno ludzi siadających na murkach w pełnym słońcu czy przy specjalnie na ten cel przygotowanych stolikach, ukrytych w cieniu drzew lub w ciszy schowanego przed zgiełkiem panującym w centrum miasta placu i jedzących niespiesznie swój lunch w przerwie w pracy, rozmawiających z żywością ze sobą nawzajem lub
zatopionych w lekturze książek czy we własnych myślach. Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego. Nie mogłam się powstrzymać i nagrałam ukradkiem młodą dziewczynę sam na sam ze swoimi myślami i książką, czerpiącą z życia tyle ile się da. Ten obraz na zawsze zostanie w mojej pamięci i będę marzyć, aby kiedyś znaleźć się w takiej samej sytuacji, czując się szczęśliwa, ciesząc się każdą minutą, wiedząc, że nic mnie nie goni, bo nie ma przecież nic ważniejszego niż ja tu i teraz.
Szwajcaria jest dla mnie uosobieniem piękna. Wspaniałe miasta,
monumentalne budowle, przemyślany plan architektoniczny, spokój w ludziach i dostatek pozwalający wybierać najlepsze dla zdrowia produkty, brak pośpiechu i duże zorganizowanie. Spokój na wsi i zielone alpejskie łąki z reklam oraz inspirujący harmider w miastach, uporządkowany niczym życie pszczół w roju, a wszystko to z poszanowaniem innych kultur i otwarciem na turystów, jeśli tylko przestrzegają oni ustalonych w kraju praw i reguł. Brzmi trochę jak idylla i może tak faktycznie jest. Być może jest to sielanka stworzona wyłącznie w moim mózgu, ale z pewnością powstała na gruncie faktów, których nie da się zignorować, nawet mając tak małe doświadczenie z tym krajem, jakie
posiadam. Jednak podróże otwierają oczy i pozwalają dostrzec rzeczy ukryte w drobnych sytuacjach, wystarczy tylko trzymać je szeroko otwarte.
Ja wiem tyle, że do Szwajcarii na pewno kiedyś wrócę. Jak mogłabym tego nie zrobić?


Te wakacje były inne niż pozostałe. Poświęcone głównie na poznawanie nowych terytoriów, nowych kultur, zbieranie nowych doświadczeń.
Podróżowanie samochodem dało nam wolność wyborów i spontaniczność, tylko od nas zależało, co zobaczymy następnego dnia, czego doświadczymy, czego się nauczymy. Jednak za tę wspaniałą wolność trzeba było zapłacić długimi godzinami spędzonymi w samochodzie i, paradoksalnie, ograniczeniem tej wolności. Nie mogliśmy zobaczyć wszystkiego, co sobie wyobraziliśmy, bo trzeba było wrócić do kwatery, bo trzeba było jechać dalej, po nowe przygody. Zabrakło godzin, dni, miesięcy. Za to został smak prawdziwej przygody i niedosyt. Zostały szalone plany snujące się po głowie, które kiedyś wykopiemy, jak zapragniemy od życia czegoś nowego. Otworzyły się oczy i umysły, powstały nowe marzenia i pragnienia, zwiększył się głód nowych wrażeń, który nie pozwoli nam stać w miejscu i pomoże dążyć do setki celów urodzonych podczas tych wakacji. 

I chociaż przez brak czasu nie zwiedziliśmy Wenecji, w której wymarzyłam
sobie najpiękniejszy film i najciekawsze zdjęcia, nie zobaczyłam zapierających dech w piersiach katedr Mediolanu, nie spojrzałam na czerwone dachy Bolonii, ani nie zgubiłam się na uliczkach i nie spacerowałam po urokliwych mostach stolicy Toskanii i stolicy artystów włoskich Florencji, chociaż nie starczyło czasu na Monako, którego byłam strasznie ciekawa i do którego drzwi otwierał mi świeżutki paszport, choć nie zobaczyłam Genewy, Grenoble czy wielu innych miast, po których przejeżdżałam palcem na mapie, snując szczątkowe plany, to nie zamieniłabym tych wszystkich zebranych doświadczeń na najlepsze all inclusive w najbogatszym raju świata, ani nie żałuję przesiedzianych w aucie godzin, bo
wolność, jaką czułam, patrząc na te wszystkie obrazy przesuwające się za oknem ,była dla mnie bezcenna. I pozostał niedosyt na kolejne przygody. I ten głód będzie mnie napędzał przez następne miesiące bezczynności oraz będzie tworzył w głowie milion planów, których potrzebuję do życia jak powietrza. Już  nie mogę się doczekać kolejnej takiej przygody. 

Następna okazja już za rok. Zaczynam odliczanie!