sobota, 22 listopada 2014

Gra o tron T. 1 Pieśń Lodu i Ognia/ George R.R. Martin


Czas biegnie tak szybko, tak niezauważalnie, a ja nie umiem biec na tyle szybko, aby go dogonić. Tyle się dzieje wokół. Praca, obowiązki domowe, rodzinne i te, które każdy obiera wobec siebie. To wszystko zabiera czas książkom, które leżą cierpliwie na półce i czekają. Saga „Gra o tron” George’a R.R Martina, zatytułowana „Pieśń Lodu i Ognia”, spoglądała na mnie smętnie przez ponad miesiąc. Miałam ją zabrać ze sobą na Samos, ale nie znalazło się dla niej miejsca w bagażu. 838 strony to zdecydowanie za dużo na targanie przez pół świata. Zresztą teraz wiem, że i czasu by dla niej zabrakło. Czas upływał więc nieubłagalnie, a ja nawet nie wchodziłam na bloga, bo nie miałam z czym. Jednak wreszcie wracam, ze świeżym słowem w pamięci, które wycisnęło ostatnie łzy na moje policzki wczorajszego wieczoru. Nie napiszę dużo, bo odczuwam wewnętrzne drżenie. Jest to zew, z którym nie potrafię walczyć. Jest to ten rodzaj wołania, który kocham najbardziej, gdy czytam jakąś książkę. Jest to zew zniecierpliwienia, który ciągnie mnie na kanapę, każe mi zapalić świeczki, rzucić wszystko i czytać, czytać, czytać.
                Długo nie mogłam odnaleźć w sobie tego ukochanego uczucia, gdy zaczęłam czytać „Grę”. Miałam wobec tej książki oczekiwania wysokie jak  Burdż Chalifa w Dubaju, a nadzieje wielkie jak terytorium Rosji. W książce tej rozkochały się moje znajome, zaczytując się w niej po kryjomu w pracy, George Martin został okrzyknięty jednym z najbardziej cenionych pisarzy fantastyki, saga doczekała się ekranizacji serialowej, a sama książka przysporzyła autorowi wielu oddanych fanów. To musiał być strzał w dziesiątkę. Wiedziałam, że jak skończą mi się książki, które obrałam sobie za cel, ta będzie następna i na długo zabierze mnie w swój świat, gdzie nie istnieją inni bohaterowie i inne opowieści. Kiedy opowiedziałam koleżance, co zamierzam czytać, popatrzyła na mnie z zazdrością, bo ja byłam dopiero na etapie wkraczania w ten świat, który ona umiłowała, a który musiała opuścić wraz z zakończeniem ostatniego wydanego tomu sagi. Ja witałam się dopiero z jej ukochanym światem, ona nie mogła do niego wejść. Musiała czekać. Powiedziała mi, że chciałaby być na moim miejscu. I że obudziłam w niej chęć ponownego przeczytania sagi. To mnie dodatkowo upewniło, że dokonałam właściwego wyboru.
Poza tym ja kocham książki i filmy fantasy. Kocham krainy, o których nawet nie śniło się filozofom, postacie, które mogła stworzyć do życia tylko ogromna wyobraźnia, czasy nie leżące na linii czasu. Bo przecież krainy, w których rozpoczyna się krwawa gra o tron, nigdy nie istniały, choć opowieść przynosi wrażenie, że umieszczona jest w czasach średniowiecza, z rycerzami, królami i lordami. A jednak jest to tylko wrażenie, bo jak wiemy z kart historii, w czasach przeszłych nie istniały smoki, wilkory, olbrzymy i inne stworzenia, z których nazwami spotykamy się po raz pierwszy w życiu. Ja uwielbiam takie przemieszanie niby-faktów, pozorne osadzenie wydarzeń na historycznej linii czasu z wszystkim tym, co wywodzi się z wyobraźni. Zatem wiedziałam, że jak raz zacznę czytać „Grę o tron”, zginę dla świata.
                A jednak tak się nie stało. Byłam tak bardzo zaskoczona, że przez pierwszy moment nie umiałam sobie wyjaśnić, co się stało. Teraz już wiem i pragnę ostrzec wszystkich przed popełnieniem mojego błędu. Wyjaśnienie jest bardzo proste, a konkluzja bardzo ważna. Wszystko zaczyna się od czasu i na nim też się kończy. Książka jest bardzo wymagająca i nie zdzierży podziału uwagi. Można się w niej zakochać w jednej chwili lub pozostać wobec niej obojętnym, jeśli nie poświęci się jej całego swojego czasu. Pomiędzy jej kartami spotykamy tak wiele postaci, ogrom obco brzmiących imion i nazwisk, że bardzo łatwo można popaść w zobojętnienie lub nawet rezygnację. Nie należy się jednak poddawać. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest odłożyć książkę i czekać na moment, kiedy będzie się mogło podarować jej cały swój czas. Poczekajcie zatem na weekend, zamknijcie się w czterech ścianach swojego pokoju, wyłączcie telefon, zapalcie sobie świeczkę, przykryjcie się kocem, ułóżcie się wygodnie w miejscu, gdzie najbardziej lubicie czytać i zacznijcie tę przygodę jeszcze raz, od początku. Nie wytężajcie umysłów, żeby zapamiętać wszystkie ważne fakty i nazwiska. One w pewnym momencie same wrosną w Wasz umysł i ani się obejrzycie, a obudzicie się w tej krainie, jakby nic innego wokół Was nie istniało. Wydarzenia same zaczną się układać w Waszej głowie w uporządkowaną całość i zaczniecie widzieć jasno i wyraźnie, kojarzyć fakty i wypływające z nich skutki dla bohaterów. Zaczniecie rozumieć, skąd biorą się decyzje podejmowane przez bohaterów i skąd bierze się cała nieufność, którą odczuwają postacie pozytywne. Ja zrobiłam ten błąd, że nie oddałam książce całego swojego umysłu i starałam się dzielić czas wolny pomiędzy karty powieści a inne obowiązki. Czasem czytałam nawet po jednym tylko rozdziale dziennie, a to zbyt mało, aby umiejscowić wydarzenia w miejscu i czasie. Jednak gdy zorientowałam się, dlaczego nie potrafię pokochać „Gry” tak jak moje koleżanki, popełniłam błąd i czytałam dalej, starając się odnaleźć w tych wszystkich faktach i nazwiskach. Nie zaczęłam czytać od początku, tak jak Wam teraz radzę i dlatego nadal łapię się na tym, że nie rozumiem pewnych wydarzeń, nie potrafię umiejscowić nazwisk z konkretnymi faktami, a kiedy odkryta zostaje pewna tajemnica, jak nie za bardzo rozumiem, o co w niej chodzi. Dlatego właśnie z tego miejsca pragnę Was ostrzec, przyszli czytelnicy, żebyście nawet nie próbowali okradać tej książki z czasu, który jej się słusznie należy. Bo ja dopiero w połowie, po jakichś 400 stronach, oddałam jej całą siebie i dopiero od tego momentu, w którym zaszyłam się w czterech ścianach i wyłączyłam na wszystko inne, dałam się porwać nurtowi zdarzeń i wreszcie zrozumiałam, co pokochały tak bardzo moje koleżanki.
                Obecnie jestem na etapie przygotowywania się do kolejnego tomu. Pierwszy skończyłam wczoraj, otarłam ostatnie łzy i chciałam poćwiczyć dla zachowania kondycji fizycznej. Ale nie mogłam się skupić na niczym, ponieważ w moich żyłach płynęło już to uczucie niecierpliwości, które nakazuje mi chwycić następny tom i zanurzyć się po czubek głowy w historii opowiadanej przez Martina. Jednak wiedziałam, że nie mogę się poddać tej naglącej myśli, ponieważ mój mąż miał lada chwila wrócić z pracy, a ja nie chciałam ponownie popełniać tamtego błędu i usiłować podzielić się pomiędzy to, co pokochałam.
                Gdy czytałam „Grę o tron”, najbardziej lubiłam zanurzyć się w gorącej wodzie, zamknąć się w łazience i czytać przez godzinę, narażając skórę na przemoknięcie, a książkę na tragiczny los (bez obaw, jeszcze żadnej nie wypuściłam z rąk, leżąc w wannie). Uwielbiam to uczucie, kiedy woda robi się coraz zimniejsza, a ja czuję, że muszę przeczytać jeszcze ten jeden rozdział i jeszcze jeden i kolejny, bo przecież ciepłą wodę zawsze można dolać, a historii nie należy przerywać w połowie. Gdy książka naprawdę mnie wciągnie, czuję, że potrafię przezwyciężyć nawet największą ochotę na spanie, wiem, że mogłabym  w ogóle nie kłaść się spać i czytać do momentu, kiedy naprawdę trzeba już przestać, bo należy iść do pracy, ale jednocześnie jestem świadoma, że nie mogę zrobić takiego szaleństwa, bo nie byłabym zdolna do żadnej pracy bez odpoczynku. Ale kocham to uczucie gotowości do poświęceń, aby tylko dowiedzieć się, co znajdę na następnej stronie książki. Gdy już dałam się porwać „Grze o tron” tak całkowicie, totalnie, takich momentów było wiele, tak wiele, że nie wszystkim dałam radę się przeciwstawić i zostawiłam za sobą kilka niedospanych dni w pracy. Na szczęście teraz jest weekend, pogoda na zewnątrz nie wzywa do zabawy, a wręcz namawia na kubek gorącej herbaty, ciepły koc i ciastko i na wieczór z dobrą książką. Mnie nie trzeba nakłaniać, bo czuję, że jak tylko skończę ten post, wyciągnę czytnik i zanurzę się w dalsze losy bohaterów. Akurat zaczyna zmierzchać, zapalone świece rzucają coraz piękniejsze światło, próbując przedrzeć się przez zapadający mrok i wiecie co? Uważam, że jest to doskonała pora na „Grę”. Mroczne czasy i tacyż bohaterowie wymagają mrocznej oprawy. A co może być lepszego w takim przypadku od ciemności w pokoju i samotności? Od ciszy przerywanej miarowym tykaniem zegara w kuchni? Świeczek jarzących się w mroku gdzieś tam na stole? Świadomości, że możemy czytać książkę do świtu, bo przecież jest weekend?  Nie ma lepszego momentu jak jesienno-zimowy samotny wieczór, aby utulić się magią książki, która pomaga zapomnieć o wszystkich przykrych czy nudnych obowiązkach, o nieprzyjemnościach, które nas spotkały w pracy czy nudzie codziennego, pełnego rutyny dnia codziennego.
                Pewnie wielu z Was zastanawia się, kiedy napiszę, o czym właściwie jest saga George’a R.R. Martina. Obawiam się, że na tym blogu nie znajdziecie zbyt obszernej informacji. To znajdziecie na setkach innych stron, a zwłaszcza na stronach internetowych księgarni. Ja postawiłam sobie za cel przekonanie Was, że jest to idealna książka na ten nudny czas przedzimowy, kiedy nic się nie dzieje, kiedy jest buro i szaro na zewnątrz, gdy musicie pocieszać się wspomnieniem słońca, które uśmiechało się do nas jeszcze kilkadziesiąt dni temu. Jeśli lubicie fantasy, lub nie przeszkadza Wam, że ktoś puścił wodze wyobraźni, to dajcie się zabrać w tę przygodę, którą ja przeżyłam zaledwie wczoraj. Znajdziecie tam wprawdzie przemoc, intrygi, tyranię i wszelkie żądze, nieobce ludziom, ale na drugiej szali odnajdziecie honor, odwagę, śmiałość, przyjaźń i przywiązanie, a także nadzieję, która pozwoli utrzymać równowagę pomiędzy złem a dobrem. Pozwólcie sobie zanurzyć się w nieznany świat, którego nie znajdziecie za rogiem, spiesząc się do pracy. Aby przeżyć prawdziwą przygodę, trzeba zanurzyć się w nieprawdziwy świat, który jednak mistrzowsko opisany, sprawia wrażenie dziejącego się naprawdę. Jest to książka tak dobra, że śmiało dałabym ją do przeczytania mężczyźnie i kobiecie, bez obaw, że któreś z nich powie, że popełniłam błąd, przychodzą z tą książką do nich.
                Właściwie to wszystko, co mam do powiedzenia o „Grze o tron”. Zapadł już zmrok i czuję narastające wołanie. Tom drugi sagi, „Starcie Królów”, domaga się swojego czasu. Muszę już uciekać, nie potrafię się dłużej opierać wezwaniu. „No i nie powiedziała w końcu, o czym jest ta książka”- pomyślał niejeden z Was. Spokojnie, nadszedł  czas i na to. Jest to opowieść o żądzy władzy, o więzach rodzinnych, intrygach, truciznach i tajemniczych śmierciach. O istotach żyjących za Murem, o których istnieniu pamiętają i wierzą w ich prawdziwość tylko stare nianie. Jest to opowieść o nienawiści, żądzy zemsty, dobroci, zła i słabości. O małych chłopcach, którzy muszą być silni w obliczu strachu, swojej bezsilności i nadchodzącego zła. O innych chłopcach, okrutniejszych od swoich matek, niebezpiecznych w swojej głupocie. O zimie, która nadchodzi i może zmienić przebieg starannie dopracowanej intrygi, w której nagrodą ma być tron. O smokach, które giną w płomieniach i tych, które się z nich odradzają. O miłości, która nakłada bielmo na oczy i takiej, która nakłania do złego. O litości i honorze, który osłabia nawet najsilniejszego. Jest w tej opowieści o wiele więcej, niż mogę przytoczyć, więc nie ma co pisać dalej. Wy też już skończcie czytać i biegnijcie po książkę do biblioteki. Czas się skończył. Czas się zaczął. Czas dowiedzieć się, kto wygrał grę o tron. Tym bardziej, że do gry weszli nowi uczestnicy, a gra zatoczyła szersze kręgi, niż przewidzieli to ci, którzy ją rozpoczęli. Prawdziwa walka dopiero się rozpoczęła…
                Zatem do dzieła. Czas na „Starcie królów”!

                Jest jeszcze jedna rzecz, która rzuciła mi się w oczy podczas czytania. Mianowicie to, że poprzednia saga, którą czytałam, napisana przez polską autorkę, Katarzynę Michalak, jest próbą odzwierciedlenia klimatu Gry o tron. „Gra o Ferrin” wzorowana była na sadze Martina, jestem tego pewna. Podobny tytuł, ten sam sposób tytułowania rozdziałów, wprowadzenie dużej ilości przemocy i zabijanie kogo tylko się da przywodzi na myśl „Grę o tron”. Oczywiście przepaść między Michalak a Martinem jest zbyt ogromna, aby porównywać obu autorów, niemniej jednak próba odwzorowania klimatu sagi Martina jest zauważalna. Uznałam, że warto o tym napisać, jako mała ciekawostka. Może kogoś ona faktycznie zaciekawi :)

sobota, 18 października 2014

Notatka z wycieczki na grecką wyspę Samos / Abstract from travel to Samos, Greece


        Wybierając termin wycieczki zastanówcie się, czego oczekujecie. W maju zdarzają się dużo lepsze oferty, tańsze i zawierające wszystko, czego potrzebujecie. Z kolei jest to dopiero początek sezonu, plaże mogą być opustoszałe, sklepy i restauracje częściowo pozamykane, a woda chłodniejsza, bliska naszemu Bałtykowi w lecie. Po sezonie- wrzesień, październik, woda jest cieplejsza, ale jest większe prawdopodobieństwo chłodnych, a nawet deszczowych dni. Wprawdzie pora deszczowa na Samos zaczyna się dopiero w listopadzie, a kończy w kwietniu, we wrześniu też może was spotkać przykra niespodzianka w postaci burz, chmur na niebie i ogólnego ochłodzenia. Ponadto jest to już koniec sezonu, więc sklepy i restauracje również mogą być wyludnione lub pozamykane. Wydaje mi się też, że trudniej znaleźć ofertę tańszą i zawierającą all inclusive. Jeśli zależy Wam na oszczędnościach, czasami warto dopłacić trochę więcej do ceny wycieczki i nie martwić się o jedzenie i napoje, niż stołować się na mieście, czy w supermarketach. I tak wydacie te pieniądze tyle że na gorsze jedzenie. Chyba że nie zależy Wam na tym, żeby się nie spłukać i lubicie wydawać pieniądze na mieście, wówczas ta porada nie ma dla Was znaczenia. Dla tych jednak, którzy nie chcą przepłacać, zwracam uwagę na to, że nawet jeśli zamierzacie całymi dniami pozostawać poza hotelem, a pokój wykorzystywać tylko na nocny odpoczynek, napiszę, iż warto wrócić z wycieczki na obiad do hotelu i po obiedzie wyruszyć na dalszą eksplorację, bo na paliwo wydacie i tak mniej, niż na normalny obiad. Dotyczy to wycieczek w niedalekiej okolicy. Jeśli właśnie przebywamy 100 km od hotelu, wiadomo, że wówczas musimy się stołować na mieście. Ale zawsze będziecie mieć ten luksus pewności, że w hotelu czeka na Was pyszny obiad w ilościach maksi.

      Organizator: Itaka

      Typ wycieczki: Last-minute, śniadanie i obiadokolacje, samolot

      Wycieczka zakupiona na dzień przed odlotem, oferta znaleziona na www.easygo.pl (dla mnie najłatwiejszy w obsłudze portal do wyszukiwania wycieczek)

       Hotel: Maritsa Bay. Rodzinny hotel, gdzie kelnerki popołudniami zmieniają się w sprzątaczki, by wieczorem znowu usługiwać nam przy stole. Gdzie właściciel hotelu i złota rączka w jednym może w następnej chwili zmienić się w kelnera. Notatka: Nie wierzcie zdjęciom, jakie prezentuje Wasz organizator podróży na swojej stronie lub na innych stronach. Na 90 % hotel w rzeczywistości będzie wyglądał trochę inaczej. Trochę mniej. Elegancko, przytulnie, nowocześnie. Lepiej poszukać prawdziwych zdjęć na blogach czy stronach udostępniających cudze wspomnienia. W ten sposób unikniecie rozczarowania i może wybierzecie troszkę droższą wycieczkę, ale z lepszym hotelem i zawierającą all inclusive.
       W hotelu wszystkie śniadania wyglądały tak samo, tylko co drugi dzień dorzucano ugotowane na bardzo twardo jajka. Na próżno szukać majonezu. Zawsze ten sam ser, wędlina i dżem. Czasem czasem jogurt z pysznym miodem z Samos (mam nadzieję :)). Do tego woda, herbata (niedobra- zauważyłam, że w Grecji herbata smakuje niezbyt dobrze, nawet jeśli przywieziecie własną; to chyba wina wody), sok nie najlepszej jakości i kawa. Obiady czasem dwudaniowe, czasem jedno, ale zawsze z deserem. Jeśli ktoś czegoś nie lubił, bądź nie jadł z wyboru, pojawiał się problem, ponieważ każdy dostawał to samo. Dla wegetarian pozostawała sałatka grecka, przygotowana na szybko przez kucharza. Prawdopodobnie przez cały tydzień czy dwa tygodnie pobytu. Wieczorem obsługa kelnerska, czasem trzeba odrobinę poczekać, a to na pierwsze danie, a to na drugie, a już na pewno na deser. Czyli gruszkę bez smaku lub dwie śliwki (bez smaku), lub "kompot" z owoców egzotycznych z puszki. Ale na pewno najpierw kelner zapyta, czy chcemy coś do picia. Za wszystkie napoje wieczorem musimy płacić osobno.
      Obiady serwuje się tygodniowo. A więc gdy zostajemy w hotelu przez dwa tygodnie, wiemy już po siedmiu dniach, jaka będzie kolejność podawanych potraw. Może nas też zaskoczyć to, że dania mogą być przesolone, a nawet niezdatne do jedzenia. Czy to przypadek, czy próba wymuszenia drinka? Oczywiście płatnego. Ja wierzę, że to przypadek, może kucharz akurat palił papierosa i zapomniał, że wcześniej już dodał sól. Bo papierosy pali się w Grecji, a przynajmniej na Samos, wszędzie, nawet w sklepie, nawet przez ochroniarza.

      Warto wziąć ze sobą tablet lub laptop. Zwłaszcza gdy nasz hotel (o dziwo) oferuje darmowe wi-fi. Będziecie mogli dzięki temu sprawdzić pogodę, zdobyć informację gdzie najtaniej wynająć auto, czy napisać maila do rodziców, że wciąż żyjecie i macie się dobrze. Dzięki temu zaoszczędzicie na telefonie. Możecie też u swojego operatora komórkowego wykupić pakiet umożliwiający tańsze połączenia zagraniczne, jeśli macie taką możliwość. Prawdopodobnie będziecie mieć ograniczenie do krajów UE, ale zawsze to coś. Któż nie lubi pochwalić się czasem znajomym, że stać go było na wycieczkę życia?

         Ważne! Poświęćcie chwilę czasu i postarajcie się o kartę EKUZ, jeśli wybieracie się do krajów UE. Nikt nigdy nie przypuszcza, że może mu się coś stać za granicą. Ale to może się przytrafić właśnie Wam. Karta EKUZ umożliwia Wam leczenie za granicą. Może się przydać. Wydaje ją NFZ, trwa to tylko chwilę. Dostajecie ją od razu po złożeniu wniosku.

         Opłaty za wycieczkę dokonaliśmy w biurze Itaka. W prezencie otrzymaliśmy 2 bilety do kina z datą ważności do 23 grudnia.Notatka: Zakupując wycieczkę w biurze u swojego organizatora otrzymujesz od razu voucher, który jest jednocześnie Twoim biletem na samolot, ubezpieczeniem zdrowotnym i przepustką do zakwaterowania w hotelu. Upewnij się więc, jeszcze w biurze, czy wszystkie dane są prawidłowe, czy Ty nie popełniłeś błędu, podając je obsłudze biura. Zmiana danych na tym dokumencie, np. już na lotnisku, będzie Was kosztować. Itaka oferuje darmową zmianę do trzech dni przed wylotem, jednak ciężko zorientować się wcześniej, że popełniliśmy błąd, gdy kupujemy last-minute na dzień przed wylotem.

         Możecie też wziąć dwa dokumenty tożsamości, nawet jeśli lecisz do krajów UE, gdzie wystarczy posiadać dowód osobisty. Gdy masz przy sobie dwa dokumenty tożsamości, obsługa lotniska łacniej uwierzy, że Wy, to Wy, mimo iż na bilecie lotniczym widnieje Wasze rodowe nazwisko, zamiast tego, które obieracie po ślubie (w przypadku pań). Nie jest to dużym problemem, gdyż na lotniskach dyżuruje obsługa organizatora wycieczki i zmieni potrzebne dane w przeciągu jednej chwili, ale może to kosztować nawet 200 zł. Jeśli człowiek czyha na najlepsze okazje last-minute, ma przy sobie odliczoną kwotę na powrót (taksówka + pociąg do rodzinnego miasta), resztę kwoty w euro przeznaczył na życie za granicą (brak obiadów w ofercie), a konto w banku świeci pustkami, może to być ogromnym ciosem. Pomaga wówczas tak wybrać czas wycieczki, aby w trakcie, gdy Wy opalacie spragnioną słońca skórę, pracodawca w tym czasie przelewa kolejną wypłatę. Wówczas po powrocie z cudownej wycieczki możecie zapłacić w taksówce kartą (warto upewnić się, zamawiając telefonicznie taksówkę, czy jest taka możliwość), a spiesząc się na pociąg, nie stoimy w kolejkach, tylko od razu biegniemy do pociągu. Za zakup biletu od konduktora zapłacicie niewielką kwotę (u nas było to 10 zł za dwie osoby, podczas gdy wartość biletu to 120 zł).

     Gdy lecimy w ciepłe kraje poza sezonem, gdy u nas jest jeszcze stosunkowo zimno, dobrze jest ubrać się do samolotu tak, aby po zdjęciu kurtki i swetra (zostawcie sobie trochę miejsca w walizce na te ubrania, aby nie trzymać ich w ręku, gdyż jest to bardzo nieporęczne, kiedy mamy sto innych rzeczy do ogarnięcia) mieć wolne ręce na torby, a pod spodem coś, co będzie idealne na upał, który zastaniecie na miejscu (t-shirt, bokserka). Buty powinny być wygodne i sprawujące się świetnie w chłodne i gorące dni. W ten sposób nie będziecie cierpieć katuszy w drodze do hotelu, a zyskacie także świetną parę butów na deszczowe czy chłodne dni (tak, takie też się zdarzają w słonecznych rajach) czy dłuższe wędrówki lub całodniowe wycieczki zorganizowane. To samo dotyczy spodni. Wybierzcie wygodne i nie super ciepłe. Zawsze można pod spód założyć getry, które się potem zdejmie w toalecie na lotnisku (lub zdejmujemy spodnie i chodzimy w getrach i t-shircie). Mogą to też być ukryte pod luźniejszymi spodniami krótkie spodenki. Gdy już zdejmiecie spodnie i pokażcie nogi, reszta współpasażerów będzie umierać z zazdrości, że Wam nie jest tak gorąco jak im, no i już możecie się opalać!

      Zanim wyjedziecie, kupcie u siebie kremy do opalania. Przynajmniej jeden na osobę. U celu waszej podróży może być tak gorąco, że będziecie musieli smarować ciało nawet co godzinę, aby nie nabawić się poparzenia słonecznego. Ciężko się potem będzie dogadać w aptece o co Wam chodzi lub wychodzić z pokoju hotelowego. Do tego ceny kremów za granicą są zawyżone, no i pamiętajcie, że musicie za nie zapłacić w euro. Chyba lepiej zadać sobie trud wcześniej i kupić ochronę przed słońcem u siebie w mieście za 15 zł, zamiast za granicą za 50 zł. Zresztą możecie mieć problem z odczytaniem na tubkach, co jest kremem ochronnym, a co przyspieszaczem do opalania. Jeśli w ogóle mają kremy ochronne, bo nie mogłam nigdzie takowego znaleźć.

      Plaże w Grecji są bardzo kamieniste, zatem dobrze jest kupić w Polsce buty do wody, w których można chodzić po kamieniach i pływać w wodzie. Jest to o tyle ważne, że w morzach okalających ląd i wyspy greckie możemy natknąć się na jeżowca, czyli czarną wypukłą plamkę z kolcami. Niezbyt fajnie jest nadepnąć na to stworzonko. Może to nas kosztować trochę nerwów z wyciąganiem kolców i leczeniem ewentualnych skutków takiego bliskiego spotkania.
Drugą rzeczą, o którą warto się postarać jeszcze w Polsce, jest sprzęt do snorkellingu, czyli maska na oczy i rurka. Woda w morzach greckich jest tak piękna i przeźroczysta, że szkoda nie zanurzyć głowy, by oglądać wszystkie żyjące tam stwory (ośmiornice, rozgwiazdy, różne gatunki ryb - niektóre robią nam bez naszego pozwolenia fish-spa - i inne stworzenia, których nawet nie potrafię nazwać). Nie zabierajcie z morza żadnych pamiątek. Być może w ten sposób kradniecie komuś dom lub skazujecie na śmierć. Jeśli chcecie pamiątkę, znajdźcie sobie jakiś ładny kamyk. Nie zabierajcie muszli z wody, czy tych, leżących przy brzegu. Nawet jeśli wydają się puste i wysuszone słońcem. W środku mogą mieszkać małe krabiki (które wystraszycie na śmierć :)), a gdy  będzie przypływ, woda zabierze wszystkie muszle z powrotem do morza, które będą mogły stać się domem dla kolejnych morskich stworzeń.

       Nie bierzcie ze sobą nie sprawdzonych, dopiero co kupionych butów czy ubrań. Zabierzcie to, w czym dobrze się czujecie i co jest wygodne. Prawdopodobnie będziecie musieli często maszerować w upale poboczem drogi czy szutrową drogą, aby dostać się do plaży. Może będziecie mieli szczęście i hotelowy autobus będzie Was codziennie woził na plażę. Ale wówczas wystarczą tylko klapki. Jeśli koniecznie chcecie wyglądać fashion, zabierzcie jedną parę butów eleganckich i ze dwie podobne kreacje. Najprawdopodobniej i tak się Wam nie przydadzą, do tego będziecie z daleka wyglądać na turystów. Lub po prostu na dziwadła. 

       Przeciwsłoneczne okulary i kapelusze konieczne. Nie ma sensu przepłacać za granicą.


       Samos jest małą wyspą, dlatego polecam ją dla osób, które lubią się zrelaksować. Nie ma tam gdzie szaleć nocami, chyba że w restauracjach w stolicy - Samos. Lub przy głównej ulicy jakiegoś większego miasteczka, gdzie jeden obok drugiego stoją sklepiki z pamiątkami, restauracje i bary oraz wypożyczalnie samochodów. Po trzech dniach nie ma już po co jeździć do takich miejsc, bo znamy je na wylot. Natomiast wybierając się do mniejszych miasteczek, położonych bardziej w głąb lądu, nie ma sensu nastawiać się na długie zwiedzanie. Spotkamy tam bowiem tylko jakąś staruszkę, siedzącą przed swoim domem z koleżankami, pustą restauracyjkę, czy obdarte domki na sprzedaż. 

"Czego chcesz, frajerze?!" - kocia mafia
      Reszta miasteczka będzie senna i jakby niezamieszkana. Gdzie się podziali wszyscy mieszkańcy? Do tej pory nie potrafię rozwiązać tej zagadki. Ogólnie miasteczka greckie są senne i leniwe. Wieczorami ludzie siedzą przed domami i rozmawiają, dzieje się niewiele. Tylko w stolicy, na głównej ulicy, gdzie przyjeżdżają turyści wydać pieniądze, widać ruch. Sklepy są otwarte do późna i nawet jak nie ma w środku obsługi, to można się spodziewać, że zaraz ktoś się pojawi z pogawędki ze sklepu obok. Jeśli ktoś lubi tętniące życiem miasta, niech nie wybiera Samos.



Pythagorion

       Zanim polecicie na Waszą wycieczkę marzeń, zastanówcie się nad sposobem przemieszczania się w kraju docelowym jeszcze w domu. Porównajcie w internecie ceny w wypożyczalniach aut, aby wiedzieć, co można wynegocjować. Poza sezonem jest taniej. W sezonie nigdy nie byłam za granicą (szkoda polskiego lata i przepłacania). Nam udało się wypożyczyć auto na 10 dni za 200 euro. Mogliśmy jechać gdziekolwiek chcieliśmy, nie musieliśmy polegać na zawodnym systemie komunikacji miejskiej (jeździła co godzinę- teoretycznie...). Jedynym ograniczeniem było paliwo. Drożej niż w Polsce o ok 2 zł. Dodatkowe 150 euro na paliwo na 10 dni by się przydało. My mieliśmy na ten cel przeznaczone 100 euro i pod koniec musieliśmy oszczędzać. Wybraliśmy Unicar. Plusem tej firmy było to, że mogliśmy jeździć nie tylko po asfaltowych drogach (Kiklos pozwala jeździć tylko po asfalcie, którym są wylane co główniejsze drogi. Można było zapomnieć o odkrywaniu nieznanych plaż). Dzięki temu zwiedziliśmy kilka pięknych miejsc, do których byśmy inaczej nie dotarli. Dobrze jest też zapytać o wycieraczki. Nasze auto miało niesprawne, przez co musieliśmy później tracić czas na założenie nowych. W Grecji nieczęsto pada deszcz, ale taka możliwość zawsze istnieje, o czym my się przekonaliśmy.



       Pogoda na Samos jest zmienna. Czasem wiatr wiał po jednej stronie wyspy, czasem po drugiej. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy na lagunie, na której kąpaliśmy się dzień wcześniej, następnego dnia nie będzie fal uniemożliwiających pływanie (chociaż skakanie na falach też bywa zabawne) lub nie napłynie zimniejsza woda, od której robi się gęsia skórka. A gdy przyjdzie burza i dwudniowe ochłodzenie, woda może już nie być taka sama. Może być bardziej mętna i zimna, a fale mogą wypłoszyć nas na inne plaże, które wcześniej ominęliśmy jako mało atrakcyjne, a obecnie z cieplejszą wodą niż gdziekolwiek indziej (ale wciąż chłodną).

       Weźcie ręczniki na plażę z domu, kilka strojów kąpielowych i jeździjcie do woli, zwiedzajcie każdy zakątek, który może skrywać jakąś tajemniczą plażę (Seitani), która będzie tylko Wasza.

        Nasze wspomnienia:


Nie jest to luksus, ale przecież hotel to tylko miejsce do spania

 Samos- stolica wyspy:


Przepiękne plaże i miejsca:











Livadaki i okolice:




Ukryta przed wzrokiem ludzkim, przepięknie położona plaża Livadaki, gdzie możemy coś zjeść za naprawdę niewielkie pieniądze. Warto zboczyć z kursu i udać się w stronę, którą wskazuje niepozorny znak przy drodze...
Inne plaże:








Seitani mikro i megalo

Droga do wodospadu. Wspaniała przygoda, na którą trzeba być przygotowanym.


Niedostępna, choć bardzo kusząca plaża.




Ach wspomnienia...




Burza w nocy. Niespotykany widok. Pioruny co kilka sekund. Przepięknie i groźnie zarazem.