sobota, 9 marca 2019

Eurotrip part 4. Południowa Francja, Prowansja, Sabaudia, Lyon



Gdy wjeżdżałam do Francji po raz pierwszy w życiu, nie wiedziałam jeszcze, że tak mi ten kraj przypadnie do gustu. Był dla mnie czymś nowym, znanym jedynie z Internetu i z filmów. Po spędzonych tam 10 dniach stwierdzam, że razem z przepięknymi Włochami jest to kraj z pierwszej trójki najlepszych europejskich kierunków na liście krajów do zwiedzania, a nawet do życia. Niezmiernie na tej liście króluje Grecja, którą nie pokonało jeszcze żadne państwo. Również Hiszpania budzi moje ogromne zainteresowanie, tak słabo przeze mnie poznana podczas dwóch podróży na wyspy. Być może ona pobije kiedyś ukochaną, leniwą, spokojną, przyjazną i piękną Grecję. Czas pokaże.
Jeśli wziąć pod uwagę jedynie wicekrólowe, czyli trzy kraje o południowym klimacie i  podobnej strukturze- Hiszpanii, Włoch i Francji, ciężko jest mi wybrać tę jedną, jedyną i wyjątkową, bo każda z nich ma cechy, które mnie przyciągają. W Hiszpanii jest to piękny język, we Włoszech ciepłe wieczory, a we Francji wspaniałość krajobrazu. W każdym z tych krajów jestem w stanie już dziś powiedzieć, że mogłabym w nich zamieszkać i żyć, mimo że mam świadomość, iż ciężko tak naprawdę cokolwiek powiedzieć o życiu w obcym kraju na podstawie tego, czego doświadczyło się na wakacjach, gdzie tak naprawdę nie jesteśmy członkiem społeczeństwa i żyjemy niejako z boku. Jednak z tego, co udało mi się zaobserwować, byłabym w stanie zaryzykować. Mogłabym się przeprowadzić, nawet jutro, do każdego z tych krajów. I jedynie co do wspomnianej wcześniej, koronowanej królowej- Grecji, nie miałabym żadnych obaw. Jednak i tak potrafiłabym zaryzykować i spróbować jak smakuje życie w każdym z państw, które zostały tu dzisiaj wymienione.
A dlaczego Francja stała mi się tak droga po zaledwie niepełnych dwóch tygodniach wakacyjnego pobytu? Czy nie denerwuje mnie wyniosłość Francuzów, nie dziwią ich zwyczaje, nie razi brak empatii wobec przybyszów z innych krajów i często okazywany wobec nich brak kultury? Czy nie mierżą mnie ich zawyżone ceny i nie doprowadza do spazmów ich sposób jeżdżenia, jak i kompletny brak gotowości do pomocy bliźnim? Czy nie męczy mnie trudny język i nie wkurza mowa ciała, tak wszystkim znana z francuskich komedii, która jest żywym odzwierciedleniem faktycznego francuskiego sposobu bycia?
Może mogłabym odpowiedzieć na wszystkie pytania „tak”, ale jestem ponad tymi sprawami. Maniera francuska mnie śmieszy, nieprzystępność może być tylko wrażeniem, u podstaw którego leży nieznajomość kultury francuskiej, język uważam za interesujący, choć nieziemsko trudny, kuchnia francuska nie wydaje mi się zbytnio interesująca więc tym samym odchodzi sprawa zawyżonych cen w restauracjach, a ich zamknięte umysły mogą wywodzić się z problemów związanych z najazdem obcych z różnych stron świata i zmęczeniem byciem wzorem dla reszty świata w zakresie gościnności wobec obcokrajowców.
Wiem, że wielu rzeczy mogę nie rozumieć, bo nie żyłam nigdy we Francji, nie miałam okazji porozmawiać z nikim szczerze na temat tego, jak wygląda życie w tym kraju, dlatego nie mogę potępiać tego, o czym nie mam pojęcia. Do wielu zaś spraw mogę się przyzwyczaić, jak choćby do temperamentu za kółkiem kierownicy. Bo poza tymi wszystkimi rzeczami, które rażą Polaków we Francuzach, kraj ten jest naprawdę piękny. I z tego powodu jestem w stanie nauczyć się Francji od zera, powstrzymać się przed narzucaniem Francuzom mojego sposobu bycia i myślenia i mojej kultury i myślę że z dużą dozą poczucia humoru i otwartością, jestem w stanie pokochać Francję całym sercem, pomimo jej słabych stron. Wystarczy przyznać przed samym sobą, że każdy ma swoje słabe i mocne strony, dotyczy to zarówno ludzi, sytuacji jak i kultur. Trzeba to sobie tylko uświadomić i skupić się na tych jasnych stronach, a wszystko będzie łatwiejsze i lepsze.
Według mnie Francja ma dużo mocnych stron i to nadaje jej uroku, który
mnie przyciąga jak magnes. Mnie i miliony innych turystów oraz tych, którzy pragną związać swoje życie na stałe z tym krajem. Ja nie jestem od nich ani trochę inna. I gdyby ktoś mi powiedział, że jest tam dla mnie praca i cztery kąty, pojechałabym z radością.
Pojechałabym dla tych pięknych rolniczych widoków, tej soczystej zieleni i przyrody w pełnym rozkwicie. Dla żyznych ziem rodzących soczyste jabłka i słodkie winogrona. Dla spokoju na wsi i nieokrzesanej aktywności w dużych miastach. Dla wspaniałej architektury miast i kamiennych ulic, dla architektonicznie pięknych domów małych miasteczek i wsi. Dla spokoju wieczora i błękitu nieba. Dla górskich widoków i zachodów słońca. Dla dodatniej temperatury przez większą część roku i dla promieni słonecznych wpadających do mieszkania od wczesnych godzin porannych. Dla szumu morskich fal na południu Francji i głośnych owadzich koncertów o zmierzchu. Dla wpadającego w ucho języka i śmiesznej francuskiej maniery czy wydymania ust przy każdej okazji. Dla wszystkich tych uroczych absurdów francuskiej mentalności, których nie spotkamy nigdzie indziej. Dla uroczych latarni ze szkła i stali oraz drewnianych okiennic na milionach okien w budynkach mieszkalnych czy materiałowych markiz nad witrynami sklepów. Dla zwalającego z nóg upału latem. Dla dużych i ruchliwych miast, dla hałasu klaksonów na ulicach i niezwykłej ciszy poza miastem. Dla niesamowitych górskich wschodów słońca. Dla głębokiego wrośnięcia w swoją własną kulturę. I dlatego, że Francuzi nie boją się mówić na głos tego, co myślą.
Myślę, że ta ostatnia cecha jest bardzo odświeżające po latach tłamszenia własnych uczuć i opinii przez wzgląd na innych ludzi, jaką to zasadę nasze matki wpajają nam od młodego, co kończy się tak często niezadowoleniem z własnego życia i antypatią do ludzi. Każdemu przyda się powiew świeżego powietrza, dlatego doradzam wszystkim krótkie antidotum na frustrację w postaci lekcji nauki współżycia z ludźmi od nowa. A to wymaga spakowania walizki i udania się do Francji na co najmniej tygodniowy detoks i poznanie się z tą wymowną i żyjącą według własnych zasad kulturą.
Podstawowa różnica między południową Francją a włoską Toskanią to zagospodarowanie terenu, które wpłynęło bardzo na mój osobisty odbiór obu regionów. Tak jak pisałam w poprzednim poście, Toskania to całe połacie opustoszałych, dzikich terenów. I nie jest to urzekająca dzicz, porośnięta różnorodną roślinnością na urokliwych terenach. Mówię tu o kompletnym braku zagospodarowania i ogólnej pustce płaskiego w większości terenu, bez zabudowań, bez bujnej roślinności, bez lasów, puszcz, gajów czy sadów. Po prostu trawy i wszechobecna pustka na sporym procencie toskańskiego terenu. W skrócie, nie ma na czym oka zawiesić, przejeżdżając dwugodzinną trasą spod Vicopisano do Montepulciano.
Natomiast Francja to zupełnie inny świat. Tak jak lubię dzikość terenów, gdy zawiera ona w sobie nienaruszoną przez człowieka przyrodę, nie przypominający monotonii krajobrazu widzianego z autostrady, tak Toskania lekko mnie znudziła swoją jednostajnością. Jedynie miasta i wsie, zwłaszcza te leżące w bardziej górskim terenie, były piękne i przyciągające wzrok. Duży zaś obszar terenu był zwyczajnie ubogi i jednostajny. Zaś Francja już po przekroczeniu granicy od strony górskiego Piemontu, przez przejście przez Montegenévre, oczarowała mnie swoją rozmaitością terenu i krajobrazu.
Potem było coraz lepiej i ładniej. Również są we Francji połacie terenu zagospodarowane pod jeden rodzaj upraw, jak na przykład jabłonie, ciągnące się wzdłuż paru kilometrów, ale ma to znacznie większy urok niż potargane przez wiatr trawy. W większości jednak , tereny które przemierzaliśmy w kierunku Prowansji, były jedną wielką płachtą różnorodności. Winnice, górskie tereny i pola uprawne ciągnące się na nierównym terenie, zielone łąki, krowy i konie, pojedyncze zabudowania i ogrodzone prywatne zagony, ot prawdziwy sielski krajobraz- wszystko to migające za oknem było prawdziwym lekiem na moje oczy.
Do tego wijące się pomiędzy lasami i polami wąskie drogi, kolarze mijani na zakrętach, prześliczne małe miasteczka i wioski, drzewa tworzące nad głowami zieloną aureolę, słońce migające przez liście i różne odcienie zieleni, poprzecinane fioletem winogrona, nierówność górskiego terenu. Małe miasta w Prowansji i Sabaudii przyciągają leniwym spokojem, duże miasta zaś są żywe, ruchliwe i wciągające, aż nie wiadomo, w którą stronę zwrócić oczy. Francja jest po prostu ciekawa pod względem różnorodności krajobrazu, ciekawych miast z architektonicznymi cudami i odmiennością kultury. Byłam pod wrażeniem i to pozytywne wrażenie zostało do teraz, po 5 miesiącach od powrotu do kraju.
Nie sądzę, żeby ten kraj zachwycił mnie bezpodstawnie. Nie jestem aż tak niewybredna. Spodobał mi się spokój poza miastami, piękno krajobrazu, śliczne budynki, drewniane okiennice, ciekawy język, górskie alpejskie tereny, drewniane płotki okalające łąki, na których paszą się krowy dzwoniące dzwonkami u szyi nawet w środku nocy, obecność morza, szybkość życia w dużych miastach, a najbardziej zauroczyła mnie sielskość wsi. Nie da się przejechać przez Francję nieporuszonym jej wdziękiem zewnętrznym. Po prostu się nie da.
Prowansja jest prawdopodobnie jednym z najpiękniejszych rejonów Francji, a także najbardziej interesującym, jako, że zbiega się tu morze z górami, a sielanka wsi współżyje w najlepszej komitywie z gwarnością miast. Liczne małe miasteczka i cudowne kamienne wioski, pola słoneczników powiewające na wietrze i zielone łąki, drzewka winogronowe rosnące na wzgórzach, szalona Marsylia i senne Saint-Tropez, słońce odbijające się od morskiej tafli i przesuwające się po bielonych ścianach domów, to wszystko składa się na niepowtarzalny czar tego regionu.
Również region Sabaudia odznacza się wyjątkowym pięknem przez towarzystwo Alp, winogron na sabaudyjskie wino uprawiane w każdej wsi tego regionu. Do tego należy dodać unikalny klimat Lyonu, miasta leżącego 200 km na zachód od Sabaudii i zyskamy kolejny ciekawy rejon do zwiedzania. A stamtąd to już blisko do Szwajcarii, która jest równie piękna jak Francja i grzechem byłoby tam nie pojechać, choćby tylko na chwilę.
W swojej zeszłorocznej wycieczce po Europie zdecydowaliśmy się odwiedzić Francję po raz pierwszy w życiu i zrobiliśmy to bez większego planu. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy zobaczyć Prowansję i Marsylię, reszta wynikła sama. Wycieczka w bardziej północne rejony Francji wyszła spontanicznie, wraz z planem na szybki wypad do Szwajcarii. To był świetny wybór, bo dzięki temu mogłam spędzić trochę czasu po północnej stronie Alp i przede wszystkim zobaczyłam Lyon, miasto jedyne w swoim rodzaju. Ale o tym poniżej. Będzie tam krótki opis miast i miasteczek, które zwiedziłam. Będzie to niejako mapa miejsc, wartych zwiedzenia lub przystani, które można spokojnie pominąć. Oto one:
Marsylia



Ogromne portowe miasto, zajmuje powierzchnię 240 km kwadratowych, a
zamieszkująca ją ludność to ponad milion mieszkańców, z czego 1/3 populacji należy do wyznawców islamu. Miasto jest okryte złą sławą z powodu wzrastającej ciągle przestępczości, a jego przeludnienie objawia się w ogromnym ruchu ulicznym, ciągłym hałasie, tłumach na ulicach i dzielnicach, do których lepiej się nie wybierać. Mimo to miasto jest na tyle interesujące, że wciąż napływają do niego nie tylko nowi imigranci, ale i rzesze turystów, które albo nie znają ciemnej strony Marsylii, albo wolą zamknąć się na wszelkie informacje napływające z tego regionu, aby tylko nie psuć sobie wakacji. Ja byłam jedną z tych ostatnich.
Nie dałam się odstraszyć i zobaczyłam Marsylię od tej dobrej i ciekawej strony. Zobaczyłam jej energię krążącą ulicami starego miasta nad portem, chłonęłam jej ruchliwość wszystkimi zmysłami i zachwycałam się jej wigorem i potencjałem, który można było niemal chwycić dłonią już od pierwszego momentu wyjścia z podziemnego parkingu wprost w nieznany świat wielokulturowości i życia z dnia na dzień, z nadzieją na lepsze jutro.
Przyjeżdżając do Marsylii swoim samochodem najlepiej jest skorzystać z płatnych i strzeżonych parkingów, z dwóch prostych powodów: bezpieczeństwa i bezpieczeństwa. Jedno związane jest z bezrobociem panującym w mieście i ściśle z nią powiązaną przestępczością, która nie omija także stojących na poboczu aut, druga tyczy się sposobu parkowania na trzeciego Francuzów.
Jeśli będziemy mieli w ogóle szczęście, aby w zatłoczonym mieście znaleźć
miejsce parkingowe przy ulicy, to jeszcze musimy się liczyć z tym, że może nam ktoś zastawić wyjazd i to nie wiadomo na jak długo (szukanie właściciela pojazdu w milionowym mieście jest bezcelowe), albo nam po prostu poobija auto, bo fama głosi, że tu nikt nie przejmuje się takimi drobiazgami w obliczu przeludnienia. A zważając na ogólne zasady jazdy francuskiej, jakich sama byłam świadkiem, jestem w stanie w to bez większych wątpliwości uwierzyć. Za taki parking w tak ruchliwym mieście trochę zapłacimy, ale zupełnie bez nerwów będziemy mogli się poruszać po Marsylii jak długo chcemy. Miejcie na uwadze, że tu płaci się za konkretne odcinki czasowe i nie ma możliwości wykupienia biletu całodniowego. Duży popyt rządzi się swoimi prawami.
Gdy wyjedziemy windą z parkingu wprost w turystyczne centrum miasta, natychmiast otoczy nas żarliwa atmosfera miasta. Wszędzie ludzie, wszędzie auta i skutery i nie wiadomo na co patrzeć. Szybko też ogarnia nas gorączka tego miejsca i udziela nam się jego energia. Marsylia jest niesamowita. Ogromne kamienice, ogromne stare miasto, piękne budynki ściśnięte jak stado przestraszonych owiec, ciągnące się jak okiem sięgnąć i robiące niesamowite wrażenie, pnące się w górę wąskie ulice, których gardło zwężają jeszcze zaparkowane na poboczu rzędem skutery, czerwone dachy widziane ze wzgórza La Garde, na szczycie którego dumnie stoi katedra Notre Dame de la Garde.
Dalsze dzielnice to już nowocześniejsze, niskie domy, gęsto otaczające sieć małych uliczek. Zresztą i główna część miasta to bardzo różnorodne zbiorowisko, mogące świadczyć o wielu wiekach istnienia miasta oraz o posiadaniu przez niego różnych „właścicieli” na przestrzeni wieków. Bo jak inaczej wytłumaczyć istniejące w dziwnej harmonii majestatyczne cuda architektoniczne obok których stoją kolonialne kamienice poprzeplatane zwykłymi wielorodzinnymi budynkami czy nawet wielopiętrowymi blokami, by za chwilę przeistoczyć się w spokojną i najbardziej urokliwą dzielnicę Le Panier, która wydaje się być wyjęta z innego świata i oddana innym bożkom niż pieniądz i dobrobyt.
Le Panier to według mnie najpiękniejsza część Marsylii. Znajdziecie tu spokój i oderwanie od tego, co się dzieje na dole. Piszę na dole, bo aby dostać się do Le Panier, trzeba wspiąć się na wzgórze za ratuszem. I jak już zaczniecie swoją wspinaczkę, od razu zrozumiecie, że znaleźliście się w zupełnie innej Marsylii, takiej, która pamięta najstarsze czasy istnienia miasta. Otoczą Was kolorowe niskie budynki, z okien będzie zwisało pranie, na parapecie spotkacie mało strachliwego kota i na pewno nie znajdziecie tu turystów, bo ta część miasta należy wyłącznie do mieszkańców Le Panier.
Ciężko jest opisać tak piękne miejsce, ale wyobraźcie sobie wystające z
budynków latarnie, donice z kwiatami stojące wzdłuż uliczek, po obu stronach których patrzą sobie w oczy z półprzymkniętych drewnianych powiek sąsiadujące ze sobą barwne budyneczki, wyłożone kostką brukową schodki z metalowymi poręczami na środku, drewniane kolorowe drzwi i brak samochodów, bo jak tu wjechać jak w niektóre uliczki dostać się można tylko na nogach? Ta dzielnica to klasa sama w sobie, klasa i elegancja, ale płynąca od kobiety wiekowej, która swoje już przeżyła i teraz jej oblicze zawsze jest pogodne i uśmiechnięte, codziennie oczekujące nowego dnia z taką samą nadzieją. Więcej o Le Panier znajdziecie tutaj.
Myślę, że każdy, kto odwiedzi Marsylię, będzie pod wrażeniem tego miasta. Niektórych zachwyci, innych przytłoczy. Ale na pewno jest to miasto na dłuższą penetrację, ze względu na swój wielki obszar, wielorakość kulturową,
zaludnienie, różnorodność rzeczy do robienia, jak i niejednolitość architektoniczną. Jest to tak niejednorodna struktura, że aż zadziwia. Wydaje
się też już na pierwszy rzut oka, że to miasto nigdy nie śpi. Ja nie mogłam się o tym przekonać osobiście, ponieważ spędziłam tu tylko parę godzin. Ale patrząc na jej żywotność za dnia, nie wyobrażam sobie, aby było inaczej po zachodzie słońca. Jest to miasto szybkiego życia, gdzie ciągle się coś dzieje, gdzie masa ludzi ciągle gdzieś się udaje, spieszy, nie zwracając uwagi na innych. Przejeżdżają szybko koło Was aby za chwilę stać się niewielkim punktem na końcu długiej ulicy, albo zwykłym wspomnieniem, szybko zastąpionym przez kolejne wspomnienia i nowe wrażenia.
Wydaje mi się, że to miasto jest dobrym punktem odniesienia dla podróżników szukających prawdziwej nowoczesnej Francji, powoli uginającej się pod naporem imigrantów, przyciąganych przez wizje dostatku i możliwości, które kryć się mogą tylko w tak wielkich metropoliach jak Marsylia, Paryż czy Londyn. Dla wszystkich będzie to interesujące doznanie, dla jednych przyciężkawe, dla innych wprost odwrotnie, przyciągające. Ja jestem gdzieś pośrodku.

Lyon



Najbardziej niesamowite, fascynujące miasto, w jakim byłam. Najbardziej zróżnicowane pod każdym względem. Urbanistyki, architektury, kultury i mody. Miejsce nie do sklasyfikowania, tak bardzo jest niejednorodne. Idąc ulicami miasta, jest się pod ciągłym wrażeniem zmieniających się jak w kalejdoskopie obrazów. Nie wydaje mi się, aby można się tu było kiedykolwiek znudzić tą wszechobecną wielorakością wszystkiego, co składa się na Lyon.

Miasto jest tak nowoczesne, że ciężko uwierzyć w jej historyczne korzenie sięgające I wieku p. n. e. Jednak architektoniczne skarby Starego Lyonu nie kłamią. Pośród zaś nich budowane są nowoczesne budynki wyrastające ponad jasne i potężne kamienice z czerwonymi dachami, ustawione w równym rządku według kwadratowego rozplanowania urbanistycznego miasta. A pomiędzy tym wszystkim mamy dzielnice zupełnie nie pasujące do siebie nawzajem, jak i do przepięknych majestatycznych kamienic wzdłuż Rodanu, rzeki która nadaje miastu jeszcze większego uroku.
Ja mam wrażenie, że Lyon to posklejane ze sobą luźno odmienne światy,
które zazębiają się w niezwykłej harmonii ze sobą, mimo iż zupełnie do siebie nie pasują. Najpierw jestem pośród nieco kolonialnych paropiętrowych kamienic, w których spokojnie pomieścił by się duży dom towarowy i kluczę między przechadzającymi się mieszkańcami, którzy tam po prostu żyją, by za chwilę wkroczyć w spokojniejszą dzielnicę ze starszymi budynkami, wyrastającymi między swoimi dużymi i nowocześniejszymi braćmi, a z kolei między nimi, wśród tego dziwnego i niejednorodnego gąszczu budynków wyrastają małe zielone skwerki, gdzie życie biednie spokojnie, jakby nie było to to samo miasto.
Główne ulice, zwłaszcza starej części miasta, są jakby wyrysowane według linijki, ale pomiędzy tworzy się cała plątanina pomniejszych uliczek, tworzących najróżniejsze geometryczne wzory. Ruch na starym mieście jest niesamowity i tak naprawdę ciężko jest zorientować się, kto jest turystą, a kto mieszkańcem. Również nie ma pewności, kto reprezentuje jaką nację. Ma się wrażenie, że panuje tu niesamowita wolność życia, ale też przetaczają się tu w widoczny sposób wielkie pieniądze, bo bogactwo i spokój w tym mieście jest niemal namacalny. Jednocześnie płynie ulicami niesamowita energia, widać ją w ludziach, w ruchu ulicznym, w tłumach na ulicy.
To miasto w niczym nie przypomina Marsylii, która żyje z dnia na dzień,
licząc, że jutro przyniesie jakieś dobre zmiany. W Lyonie ludzie wiedzą, że żyją dobrze i w dostatku i nie muszą się o nic martwić. Panuje tu niesamowity ład i porządek, mimo, że gęstość zaludnienia jest ponad trzykroć większa niż w
Marsylii. Może to dlatego, że nie widać, aby miasto było opanowane przez islamskich emigrantów, bardziej królują tu Romowie jeśli chodzi o emigrację, a wszyscy wiemy, że naród ten potrafi sobie dobrze radzić w każdych warunkach. Myślę też, że bogate miasto Lyon nie przyjmie do siebie ludzi, którzy nie będą sami potrafili o siebie zadbać, nie będzie im rozdawał pieniędzy, aby tylko bawić się w Chrześcijan, tylko da im takie same warunki do rozwoju, jakie mają inni jego mieszkańcy, nie dając nikomu żadnych ulg. Jeśli sobie nie poradzisz, zawsze możesz szybką linią kolejową udać się do Marsylii i w prawie dwie godziny później stać się jej mieszkańcem, gdzie ceny życia są na pewno dużo niższe niż w bogatym Lyonie.
Niezwykłość tego miasta podkreśla jeszcze bardziej jego nowoczesność i konkurencyjność nie tylko wobec innych miast Francji, ale i innych państw. Wystarczy tylko przyjrzeć się tłumom przepływającym codziennie ulicami miasta, niezależnie od pory dnia, a dostrzeżemy dobrze ubranych ludzi, nowe samochody, błyszczące skutery, na których przemieszczają się ubrani w garnitury młodzi ludzie, z najlepszymi telefonami w ręku i zegarkami na nadgarstkach. Jest to region Iphonów, Ma się wrażenie, że 2/3 społeczeństwa wierna jest marce Apple, bo ciągle miga w dłoniach najnowszy model Iphona.
Ale dobre samochody i telefony to nie wszystko. Lyon zdaje się być stolicą mody, a co piąty człowiek wygląda jak fashionista z górnej półki, ubierający się u Prady i Channel. I to niezależnie, czy jest mężczyzną czy kobietą. A interpretacji znaczenia słowa modny i kierunków modowych jest tyle, że poważnie zastanawiałam się, czy to właśnie nie tu tworzą się wszystkie nowe trendy, po czym rozprzestrzeniają się po całym świecie. Niesamowite jest to, jaki smak mają mieszkańcy tego miasta, high fashion to drugie imię Lyonu, a nasze polskie blogerki modowe mogą się schować przy bogatej wyobraźni mieszkańców Lyonu.
Gdy zawitałam w gościnne progi Szwajcarii, spokój i bogactwo tego kraju wywołało we mnie lekką zazdrość połączoną z marzeniami, aby kiedyś tam mieszkać. Ale Szwajcaria jako całość wypada i tak słabiej w porównaniu z
Lyonem. Tylko tutaj znajdziecie tak niesamowitą energię, zadowolenie i ogólny dobrobyt. Jest to miasto dla młodych i przedsiębiorczych, pełnych energii, planów i marzeń. Zwykły turysta może być przytłoczony mocą i wigorem miasta, szybkością życia i ilością ludzi na tak małej przestrzeni (500 tysięcy ludzi zamieszkujących teren 50 km kwadratowych. Mimo, że jest to trzecia co do wielkości aglomeracja we Francji, wypada całkiem blado w liczbach w porównaniu z wyprzedzającą ją Marsylią i Paryżem. Jednak ja wybrałabym właśnie to miasto do życia. Jest tak barwne i interesujące, że poleciłabym je każdemu podróżnikowi i każdej osobie z otwartą głową i ogromnymi planami na życie, bo jest to miejsce dla tych, którzy nie mają w sobie strachu i chcą dążyć do realizacji swoich założeń. Myślę, że Lyon da im wszystko, czego potrzebują do ich spełnienia.
Annecy
Leżące w regionie górnej Sabaudii, pod szwajcarską granicą od strony Genewy, miasto i gmina liczące 50 tysięcy mieszkańców. Ośrodek francuskiej turystyki, do którego tłumnie przybywają francuskie rodziny z dziećmi, podstarzałe małżeństwa, nowożeńcy i fani sportów wodnych. Do którego zjeżdżają się również przedstawiciele innych nacji, zwabionych bliskością jeziora, gór i prawdopodobną sławą ciągnącą się za Annecy.

Natomiast dla mnie jest to miasto dla emerytów i rodziców z dziećmi. Typowo turystyczne miejsce. Przesuwające się wolno i bez celu tłumy, oglądające witryny sklepowe i studiujące restauracyjne menu, robiące zdjęcie każdemu napotkanemu budynkowi.
Chcąc nie chcąc musiała sklasyfikować Annecy wyłącznie jako miejsce na
krótki odpoczynek przed dalszą podróżą, na pół dnia bezcelowego zwiedzania. Nie dla żądnych przygód podróżników, co najwyżej na weekendowy wypad z ciocią lub rodzicami. Również dobry kierunek dla osób, które rozpoczynają swoją podróżniczą historię oraz takich, którym wystarczy sam fakt pobytu w innym kraju, pośród innej kultury, ale bez zbędnego wgłębiania się w tę kulturę. Po prostu atrakcja dla ludzi prostych lub zmęczonych życiem, którym odpowiadają klimaty wolnego życia spędzanego pomiędzy jedną restauracją a drugą. Dla tych, którzy chcą zobaczyć i posmakować prawdziwej Francji to miejsce nie zrobi żadnego wrażenia. Będzie jak Biskupin dla dorosłego, które traci urok wraz z ukończeniem wieku szkolnego (wszyscy pamiętamy szkolne wycieczki w miejsca takie jak Biskupin, gdzie bardziej liczyło się sam fakt wyjazdu, nieuczestniczenia w zajęciach i spędzanie czasu z kolegami, niż samo miejsce).
Annecy leży nad ogromnym jeziorem Lac d’Annecy, które dodaje piękna całej okolicy, jednak nie nadaje się ono do kąpieli wpław ze względu na swoją
płytkość i dno usiane milionem drobnych muszelek. Samo miasto jest ładne, umiejscowione nad malowniczym kanałem Le Thiou niczym Wenecja, przez co stara część miasta jest naprawdę śliczna, z żółtymi latarniami, drewnianymi okiennicami na tysiącach okien, starymi kamienicami z pochyłymi dachami, przyklejonymi do siebie jak bliźniacze rodzeństwo, które można odróżnić od siebie po kolorze farby, różnokolorowymi markizami, brukowanymi chodnikami, mini balkonami w oknach wykonanymi ze zdobnie wygiętego metalu i uroczymi małymi mostkami, które mogą nas zaprowadzić w największe tłumy, jak i w bardziej spokojne miejsca, gdzie będziemy mogli wypocząć w cieniu drzew lub na ganku stworzonym przez wysokie kamienice.
Annecy to miasto starszych i młodszych kamienic, pięknych budynków z
wystającymi z dachów kominami, pośród których wije się kanał z płytką wodą, przepływający pod licznymi mostkami. Idealne miejsce na romantyczny spacer, przepłynięcie się łódką po jeziorze lub kanale, wypicie kawy w małym barze lub przejazd rowerem wzdłuż jeziora. Na przeżycie przygody to miejsce jest zbyt komercyjne, ludne i turystyczne. I w mojej ocenie dość nudne.
Stokroć bardziej wolałabym mieszkać w dwóch poprzednich miastach,
choć nigdy nie ciągnęło mnie do wielkich metropolii. Ale z kolei Annecy jest zbyt senne, idealne, jak z broszur u pośrednika turystycznego, jak obrazki na błyszczącym papierze, podkolorowane w Photoshopie i nie mające wiele wspólnego z rzeczywistością. Takie perfekcyjne broszurki są nie dla mnie, ja wolę przeżyć wszystko sama, niż poddawać się opinii innych. Annecy jest dla mnie właśnie taką narzuconą opinią, kompletnie nie wpasowującą się w mój świat.
To miasteczko jest tak dziwne, że nie potrafiłam go przedstawić w interesującym świetle na moim filmie, niezależnie od której strony próbowałam ująć je na klatkach filmowych. Jedyne co przyciągało mój wzrok to malownicze żółte latarenki na tle kolorowych budynków z drewnianymi okiennicami. To był cały urok tego miasteczka, reszta to turystyka i zabawy wodne, restauracje, wydawanie pieniędzy i zachwycanie się brakiem charakteru, na który wszyscy zwiedzający zdają się być ślepi.
Dla mnie to miejsce to zamknięty rozdział, bo jest to miasto dla tego typu
turystów, którzy chodzą od knajpy do knajpy, niby rozglądają się wkoło ale tak naprawdę nic nie widzą, bo bardziej skupieni są na swoim towarzystwie, swoim ego i możliwością pochwalenia się przed znajomymi, że było się za granicą. Mówię tu o ludziach, którzy wyjeżdżają do Turcji i zbierają wrażenia jedynie z terenu czterogwiazdkowego hotelu, który mają do dyspozycji i wszystkich jego udogodnień- basenu, animacji i posiłków all inclusive. Którzy rezygnują z poznania kultury,
do której się udali, bo myślą, że świat hotelowy to esencja Turcji, nie jadą nad morze bo mają basen w zasięgu ręki i nie wyjdą na miasto dalej jak po głównych uliczkach ze sklepami, z których przywiozą parę pamiątek dla kręgu biednych znajomych, którzy w Turcji nigdy nie byli. Anncey to właśnie miejsce dla płytkiego podróżowania, którego nigdy nie zrozumiem i którego nie zamierzam nawet próbować rozumieć.
Saint-Tropez



Kolejne sielskie i turystyczne miasteczko, jednak z charakterem, w dużej mierze zawdzięczającym swojemu położeniu na południu Francji, nad samym morzem Liguryjskim, na Lazurowym Wybrzeżu. Jest to również senne miejsce do wydawania pieniędzy, ale przez swój śródziemnomorski klimat wydaje się być bardziej przyjazne i interesujące niż Annecy.
Otynkowane na pastelowe odcienie czerwonego przylegające do siebie
domki, urocze latarenki z kutego metalu, wąskie uliczki, małe drewniane i kolorowe drzwi z kołatkami i jednym schodkiem, lśniący lakier zaparkowanych w ustroniu skuterów, donice z roślinami, poukrywane na uboczu małe restauracyjki z kwadratowymi stolikami i białymi krzesłami, niezmienne okiennice, czerwone dachówki ciągnące się w jedno długie pasmo dachów nierównych wielkością kamieniczek, zakończonych u dołu markizami chowającymi przeszklone restauracje ustawione wzdłuż ulicy Quai Jean Jaurès, palemki i lekki posmak stylu kolonialnego przy nowocześniejszych budynkach, wszechobecny spokój i turyści rozglądający się z ciekawością wokół, strzelający fotki bogatym łodziom na nabrzeżu, głośna muzyka wydobywająca się z restauracji nabrzeżnych, cichość i błogość wewnątrz, wystarczy tylko zgubić się w uliczkach idących głębiej w najstarszą część miasta oraz wspaniały widok na najbardziej turystyczną część miasta ze wzgórza, z którego spogląda na Saint-Tropez Cytadela.

Ogólnie Saint-Tropez jest małym miasteczkiem, a jego sercem jest część położona na nabrzeżu. Jest to najbardziej urocza część miasteczka, ze starymi, ale zadbanymi domkami, z oknami, z których zwisają pojedyncze sztuki ubrania, z cichymi i ukwieconymi uliczkami, z ciasnotą która pozwala sąsiadom zaglądać sobie nawzajem w okna, z żaluzjowymi okiennicami o różnych kolorach, pozwalającymi odróżnić granice poszczególnych budynków, z kablami zwisającymi nad głowami, z niskimi drewnianymi drzwiami otoczonymi białym progiem ze zdobnego kamienia.
Reszta miasta to prywatne domy rozrzucone po całym terenie miasta na powierzchni 15 km kwadratowych, wśród śródziemnomorskiej roślinności.
Te tereny nie są już takie turystyczne, ale najbardziej prawdziwe. To tu możemy
się przyjrzeć prawdziwemu życiu, bo tu nikt nie zwraca uwagi na turystów, którzy tak naprawdę nie zapuszczają się w te rejony, bo prócz prawdziwego Saint-Tropez, nie znajdą tu nic dla siebie. Dla mnie jest to raj, bo tak bardzo przypomina mi ukochaną Grecję. Wiem też, że tu znajdę autentyczność południowej Francji. I to właśnie ta część miasta najbardziej mi przypomina, dlaczego mogłabym zamieszkać we Francji. Wydaje mi się, że najlepiej zwiedzać te rejony na skuterze, bo wówczas najlepiej widać jego piękno.
Saint-Tropez to miasteczko dla zakochanych, rodzin, starszych. Oni tu się odnajdą najbardziej. Dla mnie jest to punkt na mapie, który należy odwiedzić ze względu na
swój niepowtarzalny charakter i bycie ambasadorem Lazurowego Wybrzeża. Można tu wracać co roku jak do miłego przystanku w dalszej podróży. Dla podróżnika jest to miejsce na pół dnia do dwóch, potem rusza dalej, ale z miłymi wspomnieniami i słońcem w oczach. Turysta może tu spędzić nawet tydzień, choć będzie to głównie powracanie na te same uliczki i jedzenie w tych samych restauracjach. Ale jest to tak miłe miasteczko, że jestem w stanie im wybaczyć ten brak chęci, aby przeć naprzód by zobaczyć coś jeszcze, by poznać piękno południowej Francji jako całości, a nie tylko na podstawie jednego, bardzo znanego miasteczka.
Bo prawda jest taka, że to miasto żyje z turystyki, więc jego autentyczność przez lata mocno się zatarła, a jego ostatnie ślady ukryte są za
zamkniętymi okiennicami, do których turyści nie mają wstępu. Jedynie po ułatwieniach dla starszych w postaci rurki wspierającej przy drzwiach można poznać, że w tych ślicznych domkach w głównej części miasta mieszkają jego najstarsze i najbardziej interesujące warstwy. Bardzo żałuję, że nie było mi dane ich poznać. Myślę, że byłoby to bardzo ciekawe doświadczenie. Tymczasem musi mi wystarczyć zewnętrzne oblicze miasteczka, śliczne, słoneczne i spokojne jak upalny letni dzień w niedzielne popołudnie.

Po Lazurowym Wybrzeżu i Sabaudii muszę przyznać, że Francja naprawdę mi się spodobała i chciałabym poznać jej kolejne oblicza. Bo to co zobaczyłam w zeszłym roku zwiększyło mój apetyt. Jest jeszcze tyle do zwiedzenia. Europa jest naprawdę piękna. Cieszę się, że zdecydowałam się na tę miesięczną wycieczkę w najpiękniejszym miesiącu roku. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się to powtórzyć. W ostatnim zaś ujęciu mojej wycieczki zabiorę Was do Kraju mlekiem i miodem płynącego, pięknej Szwajcarii.