piątek, 24 lipca 2015

Korfu- wyspa dziurawych dróg i golasów



W Grecji zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia dwa lata temu, gdy nasze plany wakacyjne niespodziewanie pokrzyżowała zmienna polska pogoda. Miały być jak co roku Sudety, ale nagłe powodzie zmusiły nas do obmyślenia planu B. Poznaliśmy wówczas naszego nowego, dobrego przyjaciela, stronę www.easygo.pl. Ona pozwoliła nam wyszukać ofertę odpowiadającą naszym skromnym środkom finansowym, a nawet błyskawicznie zmienić plan B w plan C, gdy okazało się, że ktoś sprzątnął nam sprzed nosa okazyjny tydzień na Majorce, nad którym intensywnie zastanawialiśmy się cały dzień. Wyszliśmy dodatnio na tym niezdecydowaniu, ponieważ niewielka ilość czasu, jaka pozostała do rozpoczęcia urlopu, którą właściwie można było liczyć w godzinach oraz ogromna potrzeba wyjechania na wakacje, a także rodząca się ciekawość świata, zmusiły nas do elastyczności i szybkich decyzji. Polegały one na całkowitej zmianie miejsca lokalizacji i powiększenia funduszu urlopowego o niewielką kwotę 600 zł. Była to kwota tak niewielka, że wymagała od nas kombinacji w iście Copperfieldowskim stylu. Na szczęście okazaliśmy się całkiem dobrymi magikami i wyczarowaliśmy pieniądze znikąd. To nam pozwoliło wydłużyć wakacje do kolejnego tygodnia i otworzyć się na Grecję.
Ten niewielki zbieg okoliczności sprawił, że odkryliśmy smak miłości na nowo. Zakochaliśmy się w podróżowaniu i oddaliśmy nasze serca Grecji i jej przepięknym wyspom. Straciliśmy głowy dla niesamowitego klimatu, jaki można spotkać tylko tam- klimatu otwartości i przyjaźni, pogodzenia ze światem, bliskości z naturą i niespiesznego życia, którego tak bardzo brakuje w Polsce. W Grecji wszyscy są jedną wielką rodziną, kontemplującą smak życia i radującą się każdą chwilą. Potrafiącą połączyć obowiązki z życiem rodzinnym i towarzyskim. Otwartą na ludzi i inne kultury. Żyjącą nie tylko dla siebie, ale i dla innych- przyjaciół, innych członków rodziny, przypadkowo spotkanych ludzi, a także dla życia samego w sobie.
Ten klimat radości z życia związał nas z Grecja na zawsze. Kiedyś ktoś nam powiedział, że ten, kto raz odwiedzi Teneryfę, ten zostawi tam cząstkę siebie i zawsze już będzie chciał do niej wracać. Ale to nie mogła być prawda. Teneryfa była zbyt chamska, głośna i zbyt nachalna. Po prostu zbyt turystyczna. Do Teneryfy nie poczuliśmy nic, prócz zmęczenia, znudzenia i tęsknoty za domem. Jednak to, co było niemożliwe na Wyspach Kanaryjskich, stało się faktem na wyspach greckich.  Piękno tego regionu równa się pięknu, jakie tkwi w jego mieszkańcach. Spokój, jaki ludzie noszą w sobie rozciąga się na przyrodę, którą są otoczeni. Tę ciszę i spokój słychać nawet w miejscowościach typowo turystycznych, wystarczy tylko na kilka metrów oddalić się od swojego hotelu.
Gdy tylko to zrobimy, zaraz wciąga nas zapach, obraz i dźwięki Grecji. A gdy odważymy się na taką wycieczkę wieczorem, dostajemy w zamian zwiększoną dawkę najlepszych cech Grecji. Otoczą nas zapachy kwiatów na drzewach, cykanie świerszczy, których nieustająca gra unosi się nad dolinami, gdzie wśród ciemności możemy dostrzec niewielkie oświetlone punkty domostw, zajrzeć z daleka w ciepło płynące z okien i wyobrażać sobie życie przeciętnej greckiej rodziny. Odszukać o zmierzchu wśród pól i łąk wiejską zagrodę i dojrzeć jej ciche piękno, ciemniejące na tle pasa jasności, które na horyzoncie zostawiło zachodzące słońce, jako swoistą pamiątkę i obietnicę jeszcze piękniejszego jutra. A w tej wycieczce nigdy nie jesteśmy sami, bo towarzyszą nam żółte oczy wszędobylskich, ciekawskich  kotów, które tylko czekają na odrobinę uwagi.

Z każdym dniem spędzonym w Grecji nasza miłość do tego kraju, kultury i stylu życia ludzi rosła jak dobrze wyrobione ciasto drożdżowe. A gdy pewnego dnia za sprawą żółtego matiza z przeskakującą dwójką wyrwaliśmy się z okowów naszego hotelu i podawania wszystkiego pod nos, z transportem na plażę włącznie i poznaliśmy Grecję od nieturystycznej strony, nasza miłość wykroczyła poza zwykłe turystyczne granice i na zawsze związała nas z tym krajem. Związała nas tak silnie, że wróciliśmy do naszego małego raju już cztery miesiące później, gdy na easygo wyszukaliśmy wyspę Samos. Nauczeni doświadczeniem  wiedzieliśmy, że nie damy się związać z jednym miejscem i jednym hotelem, bo nasza miłość pchała nas w kierunku poznawania. 

Chcieliśmy zwiedzić małe i dzikie plaże, poznać życie codzienne w wioskach mijanych po drodze, gdzie żaden wielbiciel All inclusive nie mógł dotrzeć, gdzie można było zrobić zdjęcie przy kolorowej ścianie wiejskiego domu otoczonego winogronem i drzewami granatowca. Gdzie na opustoszałych ulicach można spotkać tylko wygrzewające się w słońcu koty i jakiegoś staruszka, idącego powoli w niewiadomym kierunku, wspierając się na lasce i nie zwracając uwagi na dwoje zagubionych w tym spokoju turystów, zatrzymujących się przy każdej opuszczonej chatynce i zaglądających w każdą wąską i klimatyczną uliczkę, którą napotkają po drodze. To właśnie podczas takich wycieczek można sobie uszczknąć spalone w słońcu i ociekające słodyczą grono czy zerwać otwierający się i ukazujący dojrzały środek granat. Oczywiście pod warunkiem, że nie boimy się przyłapania na gorącym uczynku :)
 
Aby to wszystko przeżyć, wiedzieliśmy, że potrzebujemy więcej funduszy na wynajem samochodu i ofertę bez opcji All inclusive, aby nic, nawet kusząca oferta pysznych i obfitych lunchów nie zatrzymała nas w drodze do poszukiwania przygód. Na naszej drugiej wycieczce poświęciliśmy więc wygody dla większej sprawy i nie żałowaliśmy tej decyzji nawet przez minutę. Budżet wycieczki znacznie wzrósł w porównaniu z naszą pierwszą przygodą na Krecie, ale dzięki temu zyskaliśmy znacznie więcej. Poznaliśmy zwykłe życie zwykłych ludzi, zwiedziliśmy miejsca, które w innych okolicznościach nie byłyby dla nas dostępne. Udawaliśmy żołnierzy przeprawiających się przez wodospad, wspinaliśmy się naszą wypożyczoną Pandą na wzgórza, skąd roztaczały się piękne widoki, które mogliśmy kontemplować w samotności. Gubiliśmy drogę szukając ukrytych plaż Megalo i Mikro Seitani. I nawet nie przeszkadzało nam to, że ich nie znaleźliśmy. Najważniejsze dla nas było to, że przeżywaliśmy przygodę, że byliśmy blisko siebie i blisko natury. I że mieliśmy przed sobą cel i tylko od nas zależało, czy dopniemy swego.
Prawdziwej Grecji nie poznaje się siedząc na balkonie hotelowego pokoju, czy na tarasie głównej restauracji. Trzeba podjąć pewne ryzyko, trzeba znaleźć w sobie odwagę, aby radzić sobie samemu w obcym kraju, wśród ludzi, z którymi musimy porozumiewać się w języku obcym dla obojga stron. Ryzyko, że nie odczytamy dobrze mapy i przez godzinę będziemy się kręcić po szutrowej drodze prowadzącej donikąd. Ale to, jaką Grecję poznamy, zależy tylko od tego, czy jesteśmy w stanie podjąć to ryzyko, bo największe piękno tego kraju kryje się poza miejscowościami turystycznymi. Ono kryje się za każdym kamieniem, wzgórzem, strumykiem i drzewem. Za każdą starą chatką i za każdym uśmiechem, którym obdarzają się sąsiadki, siedzące wieczorami na plastikowych krzesełkach przed swoimi domostwami. Za każdym ukradkowym zerknięciem w okno, za którym ukrywa się wśród starych mebli para staruszków, oglądających razem telewizję i chcących razem przejść tę drogę, która im jeszcze pozostała. Dopiero podejmując to ryzyko, mamy szansę bliżej poznać ludzi, którzy dają nam dach nad głową czy serwują smakowitą kolację. I dopiero wtedy możemy zobaczyć, jak przyjaźni są to ludzie i zakochać się w nich, w ich stylu życia i w ich kraju.

Na każdej wyspie, jaką zwiedziliśmy, nauczyliśmy się o Grecji czego innego, a każda nowa rzecz przynosiła jeszcze więcej uczucia do tego kraju. Na Krecie nauczyliśmy się kochać przyrodę, plaże, ciepłą wodę i sprzyjający klimat. Na Samos pokochaliśmy styl życia, spokój i ciszę, a także poczucie wielkiej przygody. Kiedy więc w tym roku planowaliśmy wakacje, wybór był oczywisty. Musiała to być Grecja. Miała być Kreta z pełnym wyżywieniem, jednak życie chciało inaczej. Chciało, abyśmy poznali kolejny aspekt Grecji. Ludzi.
Z bliżej nieokreślonych powodów ceny wycieczek do Grecji w terminie zahaczającym o tzw. polski długi weekend wzrosły tak niesamowicie, że przekroczyły nasze najśmielsze wymagania i najszerzej zakrojone przygotowania. Na miejscu okazało się, że za te pieniądze nie otrzymaliśmy od Rainbow Tours nic więcej niż gdybyśmy wykupili wycieczkę w innym terminie, o połowę taniej. Ceny za hotele zostały ustalone już dawno temu na kilka lat pomiędzy hotelarzami a biurami podróży, więc całą nadwyżkę, jaką zarobili, Rainbow zgarnął dla siebie. Nic więc dziwnego, że za te dodatkowe zapłacone pieniądze i tak nie było hotelowego basenu, warunki lokalowe przypominały "polską działkę", a łazienkę zalewało tak samo jak tydzień wcześniej czy później. Gdyby nie ogrom naszej miłości do Grecji, moglibyśmy czuć się zawiedzeni. Na szczęście zostało tylko uczucie zniesmaczenia, które szybko minęło, zagubione gdzieś pomiędzy jedną plażą a drugą.

Zanim zaczęliśmy planować naszą wycieczkę w szczegółach, postaraliśmy się o odpowiednią i jak na nasze możliwości finansowe szaloną kwotę w wysokości 350 euro, za którą mieliśmy kupić wolność w postaci samochodu i paliwa oraz przekąsek kupowanych na plażę, a resztę miał nam zapewnić magiczny zestaw słów: "all inclusive". Nigdy jeszcze nie byliśmy tak dobrze przygotowani finansowo. Jednak nasza miłość do nowych wyzwań i przygód musiała być już tak dobrze znana w niebie, że zadecydowano za nas na długo przed tym, jak wymieniliśmy pierwsze złotówki na euro. Nasz cel został wytyczony przez siły wyższe, nam zostało tylko pogodzić się z losem. Przyszło nam to łatwo, ponieważ poczuliśmy zapach nowości i zew poznania. W jednej chwili zapomnieliśmy o wszystkich słowach, rzucanych na wiatr, w których przekonywaliśmy samych siebie, że musimy mieć zapewnione wyżywienie, bo tylko wtedy będzie nas stać na tę wycieczkę. Gdy dostaliśmy szansę na poznanie nowej wyspy, kwestie finansowe przestały mieć takie znaczenie, jak jeszcze chwilę wcześniej. Z dnia na dzień zdecydowaliśmy się na jedyną wycieczkę, na którą było nas stać. Korfu, najbardziej zielona z wysp greckich. To było coś, czego jeszcze nie doświadczyliśmy. Po wysuszonych powulkanicznych glebach Teneryfy musieliśmy spędzić dwa tygodnie na Krecie, aby wyleczyć tamtą traumę, spowodowaną jednostajnym krajobrazem. Kreta pod tym względem nie była bardzo bogata, a jednak jej krajobraz był mniej surowy, bardziej różnorodny, a nawet miejscami przypominał Polskę, gdy na swej drodze mijaliśmy stojących tam liściastych strażników. Samos przywitało nas jeszcze większą dawką zieleni, choć były to w większości gaje oliwne. Za to Korfu było balsamem na nasze oczy. Takiego bogactwa zieleni jeszcze w Grecji nie widzieliśmy. Bajeczne szmaragdowe wzgórza, doliny, w których ukryte były miasteczka, z przyklejonymi do siebie domkami w kolorze pasteli, zbocza górskie i trzymające się ich kurczowo domki i hotele. Takie widoki nie raz wstrzymały dech w moich piersiach i czułam, że mogłabym utonąć w nich na zawsze. A wszystko to otaczało morze, z refleksami słońca na swojej granatowo-turkusowej tafli. 

Tak wspaniałych widoków niektórzy nie widzą w całym swoim życiu, a mnie to wszystko było dane. Wspaniałe plaże, piaszczyste i kamieniste, nieziemski widok ze wzgórz na Porto Timoni i jej podwójna plaża, wspinaczka kamienną ścieżką, aby ją zobaczyć i wykąpać się w jej wodach, węże uciekające spod butów w drodze na ukryte plaże Agios Stefanou Sinion- Kavos Aria i Kavos Gianopounda, kojący widok z plaży w Ipsos, kręte drogi prowadzące do Paleokastritsa i zapierające dech widoki, droga na szczyt wzgórza aby zwiedzić klasztor na szczycie góry Pantokrator, a potem palenie hamulców podczas drogi powrotnej równie krętymi drogami jak do Paleo, przepiękne wzgórza otaczające podróżnych z każdej strony i ogromne połacie niezamieszkanej przestrzeni, gdzie króluje roślinność z ostrymi jak szpilki krzewinami. Na Korfu nie ma aż tylu gajów oliwnych jak na Samos, choć niewątpliwie jest to wyspa, gdzie obok turystyki ludzie utrzymują się z roli. Jednak na Korfu roślinność żyje bardziej tak, jak chce, niż na Samos. Być może człowiek przegrał tę walkę dlatego, że piękne wzgórza, które tak mnie zachwyciły, są trudne do uprawy, gdyż są strome i pną się stęsknione ku niebu i słońcu tak wysoko, że człowiek zrezygnował tu ze swojego panowania. Dzika przyroda wprowadza zupełnie inny klimat, niespotykany na pozostałych wyspach greckich. Z oddali wzgórza i doliny wyglądają nieziemsko pięknie, pokryte ciemną zielenią greckiej dżungli, rozjaśnionej gdzieniegdzie przez jasne plamy domków i kolorowych dachów, przytulonych do siebie, jakby bały się, że zostaną wchłonięte przez roślinność, gdy tylko oddalą się zbytnio od siebie. 

Widok magiczny, otoczony błękitną plamą morza jońskiego rozkochał mnie do szaleństwa. Napawałam się nim jak tylko wsiadaliśmy w auto i wznosiliśmy się nad poziomem morza. Wąskie uliczki, klimatyczne małe domki i restauracyjki z trzema stolikami na krzyż. Ścigające nas spojrzenia zadumanych starszych panów popijających popołudniową kawę lub rozmawiających z właścicielem baru. Wiecznie wpatrzone w mijane samochody staruszki, siedzące w czarnych ubraniach przed swoimi chatkami. Zieleniejące w oddali strome zbocza. Ciepły wiatr okalający twarz. Wijące się wśród wzgórz szare węże ulicy. Przytulone do siebie sklepiki z pamiątkami wzdłuż najbardziej widowiskowych szlaków. Uśmiechnięci ludzie na każdym kroku. Nie, wobec tego wszystkiego nie można przejść obojętnie. 

Korfu jest piękne nawet wtedy, gdy przychodzi burza i jej ciemne chmury przesłaniają pół horyzontu, tworząc przepiękne widowisko słońca walczącego z natarczywym deszczem. A deszcze tam przychodzą częściej niż na inne wyspy greckie, niosąc życie bujnej roślinności Korfu. Ale burza przechodzi szybko, pozostawiając po sobie rześkie powietrze, które już po kilku godzinach przegania słońce, Pan i Władca greckich wysp. Czasami burza zostawia pamiątkę zimnej wody i fal na morzu, dodając tym samym uroku wieczornym spacerom wzdłuż piaszczystych i obrzuconych glonami plaż. Wszędobylskie jaskółki sprawiają, że Polak czuje się jak w domu, przypominając sobie wszystkie wieczory, jakie spędził jako dziecko na wsi u dziadków, odczuwając radość i spokój jednocześnie. 

Piękno Korfu nie objawia się tylko widokami, zapachami i odgłosami. Jest to także piękno mieszkające w ludziach. Dwa tygodnie tam spędzone pozwoliło mi dojść do wniosku, że wyspa ta daleka jest od kultury All inclusive. Mnogość restauracji, barów i maleńkich kawiarni, a także rodzinnych małych hoteli przynosi całkiem jednoznaczne wnioski. Na Korfu wychodzi się do ludzi, a nie zamyka przed nimi w ścianach hotelowej restauracji i uginających się od jadła stołów w formie bufetu. Restauracje zachęcające do wstąpienia na english full breakfast, małe piekarnie, gdzie można kupić świeże pieczywo i markety codziennie dowożące świeże warzywa i owoce, ogólnodostępne baseny przy niemal każdej większej restauracji, kuszące swoim błękitem nawet w głębi lądu, przyjacielski klimat panujący przy stolikach i otwarte do późna, grające karaoke klubo-kawiarnie są na porządku dziennym. Nikt tam nie chodzi z kolorowymi opaskami na przegubie, w naszej ulubionej restauracji codziennie spotykamy nowe osoby, i nie wiedzieć kiedy zostajemy wciągnięci do wspólnej pogawędki z całkiem obcymi nam ludźmi przez obrotnego kelnera. To wszystko sprawia, że turyści stają się bardziej otwarci na siebie nawzajem, a kultury mieszają się ze sobą, połączone przez tę piękną krainę i jej mieszkańców. 

Wbrew temu, co sądzi się o mieszkańcach Grecji, mieszkańcy Korfu wydają się pracowici, a ich życie osobiste i towarzyskie miesza się z pracą w składną całość. Pewnie nie ma innej możliwości, jeśli w pracy spędza się większą część dnia. Sklepy, markety i wypożyczalnie otwarte są od rana do późnego wieczora, niektóre niemal do północy. Restauracje i bary jeszcze dłużej, jeśli klienci dopisują. Tylko w połowie dnia, kiedy skwar jest nie do zniesienia, część mieszkańców znika za zamkniętymi drzwiami, które otworzą się za kilka godzin, aby potem trwać otwarte do północy. Co wtedy robią? Zapewne spędzają czas z bliskimi, jeśli im również dana jest sjesta. Jeśli zaś nie mają tyle szczęścia, przyprowadzają swoje dzieci do pracy lub pracują całymi rodzinami w jednym miejscu, starając się zarobić przez te kilka miesięcy w roku wystarczająco dużo, aby zimą przetrwać bez zajęcia, jeśli nie udało im się znaleźć pracy w centrum miasta. Widać później te pociechy, kręcące się wokół kontuaru, gdzie przyjmowani się klienci, przed drzwiami sklepu, bawiące się czym popadnie czy też spoglądające ze zdjęć porozkładanych na tyle blisko, aby móc na nie co jakiś czas zerkać. Telewizor w pracy nie jest czymś niezwykłym, gdy życie osobiste z zawodowym jest tak ściśle ze sobą powiązane, że nie da się go rozdzielić, nie kradnąc tożsamości.

Niezwykła jest ta elastyczność i pomysłowość. Praktycznie żyć w miejscu pracy jest czymś nie do pomyślenia dla mnie. A tymczasem poznałam kogoś, kto pokazał mi, że praca nie musi być tylko obowiązkiem, ale może też być miłym spędzeniem czasu z obcymi ludźmi. Ten ktoś pomógł mi poczuć się na Korfu jak w domu, a wracając jak co wieczór na kolację do restauracji, czułam się, jakbym wracała do domu przyjaciela, a nie do obcego mi miejsca, gdzie powinien liczyć się tylko pieniądz. Wchodząc pierwszy raz do restauracji mieszczącej się nieopodal naszego hoteliku, nie przypuszczałam, że stanie się ona moim ulubionym miejscem, gdzie będę spędzać czas niemal każdego wieczoru. Osobą, która stała się w moich oczach prawdziwą grecką esencją był Janis. Powitał nas z uśmiechem na twarzy, uścisnął dłoń i przedstawił się jako nasz kelner. Krótko później stał się przyjacielem, z którym można było porozmawiać na wszystkie tematy, dowiedzieć się co nieco o życiu na wyspie i poczuć się jak u siebie.
Janis sprawił, że restauracja stała się bardziej niezwykła, a jedzenie jeszcze smaczniejsze, ponieważ zupełnie zapomnieliśmy, że jesteśmy tylko klientami z obcego kraju, że nikogo nie znamy i wywodzimy się z zupełnie innej kultury. Wciągał nas w pogawędki z zupełnie obcymi ludźmi, dzielił się z nami wspomnieniami z bogatej przeszłości, pokazywał zdjęcia i zawsze dorzucał coś od siebie do kolacji, za co nie musieliśmy płacić, nieważne czy była to szklanka wody, czy lampka wina, kawałek świeżo przywiezionego ciasta czy deser lodowy. Na przywitanie dostawaliśmy szeroki uśmiech, a na koniec dnia kieliszek likieru z kumkwatu i uścisk ramion. Czuliśmy się tam jak u siebie i wszystkie restauracje, jakie odwiedziliśmy porównywaliśmy do „naszej restauracji”. Czułam się tam nieskrępowana, nawet gdy ściskał mnie obcy facet, czy całował w czoło za to, że musieliśmy czekać na zamówienie, bo kompletnie zapomniano o naszej obecności. Wiedziałam, że nie muszę się stroić czy silić na napiwki, na które nie było nas stać, bo i tak nasza następna wizyta zostanie przywitana tak samo szerokim uśmiechem jak wtedy, gdy zostawiliśmy 2 euro napiwku. A gdy pewna starsza para z Angli namawiała nas na inną restaurację, z lepszą obsługą i jedzeniem, zgodnie z mężem stwierdziliśmy, że nie potrzebujemy nic więcej, bo Janis daje nam to, czego potrzebujemy- poczucie luzu, nieskrępowania i przyjacielskiej atmosfery. Lubiliśmy słuchać jego opowiastek, dzielić się z nim naszymi wspomnieniami, czy dawać się wciągać w pogawędkę gdy już staliśmy przy drzwiach, gotowi do wyjścia. Te pół godziny dłużej w miłym towarzystwie mijało jak pięć minut.

To od niego dowiedzieliśmy się jak żyje się na wyspie i z jakimi trudnościami trzeba sobie radzić poza sezonem. On nam opowiadał o wartościach w rodzinie i małżeństwie, jakby chciał ustrzec nas przed tymi samymi błędami, jakie sam popełnił. To on starał się wytłumaczyć nam, na czym polega stereotyp greckiego lenistwa i podłoże tego stereotypu i to także on był tym człowiekiem, który tchnął w nas ducha radości z małych rzeczy i i poszukiwania szczęścia wśród problemów codziennego życia. Powiedział nam, że pomimo tego, iż mógł żyć z rodzicami we względnym luksusie, ale poza granicami kraju, wybrał swój dom rodzinny, ponieważ jest tu szczęśliwy. Pomimo trudności gospodarczych jego kraju, ciężaru wyżywienia rodziny, jaki tkwi na jego barkach, konieczności pracy 7 dni w tygodniu bez urlopu przez pół roku, a następne pół przy zbiorach oliwek we własnym gaju, pomimo bolących pleców Janis kochał swoje życie i swój kraj zbyt mocno, aby poświęcić go dla wygód. Gdyby nam zaś o tym wszystkim nie powiedział, nigdy byśmy nie zgadli, że też walczy o przetrwanie jak każdy z nas. Wszystkie kłopoty, z jakimi musi się zmagać w życiu, chowają się za uśmiechem i jest to uśmiech prawdziwego szczęścia. Dzięki niemu czuję, że nie chcę już jęczeć nad tym, jak mam ciężko w życiu, bo to nieprawda. Nie chcę być sfrustrowana zarobkami i pracą, zazdrosna o powodzenie innych czy agresywna dla drugiego człowieka tylko dlatego, że jest mi ciężko. Ukradłam sobie kawałek tej pogody ducha, która biła od Janisa i zamierzam ukryć głęboko w sercu jako osobisty skarb i najmilsze wspomnienie. 

Janis dał mi jeszcze jeden prezent. Nie tylko pokochałam tych niefrasobliwych ludzi, ale i poczułam się przez chwilę jak jedna z nich, gdy ostatniego dnia pobytu usłyszeliśmy za plecami klakson przejeżdżającego obok skutera, na którym siedział nasz kelner we własnej osobie. Janis specjalnie dla nas zatrzymał się na poboczu, aby chwilę z nami porozmawiać i umilić ostatnie godziny pobytu na Korfu swoim szerokim uśmiechem i gadatliwą kompanią. Było to tak miłe, że sprawiło, iż poczułam się jak mieszkanka Agios Stefanos, gdzie wszyscy się znają i nigdy nie zapominają się pozdrowić, gdy mijają się na drodze.


Nie tylko Janis sprawił, że polubiliśmy Greków. Sprawili to też właściciele wypożyczalni aut, którzy pozdrawiali nas, gdy w niebieskim samochodzie przemykaliśmy obok ich „salonu”. Była to również zasługa rodziny prowadzącej mini market, w której co drugi dzień kupowaliśmy słodycze i warzywa na śniadanie. Nie było dnia, aby nas nie zagadali czy pożegnali polskim „do widzenia”. Był to też właściciel hotelu, w którym mieszkaliśmy, w pierwszy dzień zapraszający nas na kumkwatową nalewkę. Był to właściciel restauracji, w której jadaliśmy kolacje, który ostatniego wieczora podarował nam ekstra kolejkę gry w bilard, tak po prostu, sam od siebie. Wszyscy byli przyjaźni i otwarci i nie spotkaliśmy się z niemal żadnymi przejawami nachalności, którą czasem można spotkać w większych kurortach. Tylko raz kelner machnął na nas lekceważąco ręką, jakby mówił: „A idźta sobie, jak nie to nie”, gdy dwukrotnie odmówiliśmy wstąpienia do restauracji, w której pracował. Prócz tego jednego incydentu zawsze spotykaliśmy się z uprzejmością i przychylnością.
Jednak Korfu ze wszystkimi swoimi wspaniałościami zaskoczyło mnie nieprzyjemnie tytułowymi dziurami na drogach i nudystami na publicznych plażach. Już na Krecie nauczyłam się, że pod promieniami słonecznymi ludzie zachowują się bardziej swobodnie niż w naturalnych warunkach bytowych. Podczas dwóch pierwszych tygodni na greckich wakacjach naoglądałam się więcej cycków niż w ciągu całego swojego życia. Turystki nie krępowały się stanikami i opalały ciała, nawet te najmniej ponętne. Bez względu na wiek i wagę kobiety w wieku mojej matki pozostawiły gdzieś w domach wstyd i paradowały topless dla swoich mężów, którzy nawet nie zwracali na nie uwagi. Po pierwszym szoku kulturowym przywykłam do tego dość szybko, ponieważ były to widoki na porządku dziennym.
Na Korfu musiałam sięgnąć do jeszcze głębszych pokładów tolerancji, ponieważ tam zjawisko to osiągnęło jeszcze wyższy poziom. Tam ludzie pozbywali się resztek swoich hamulców i bezpruderyjnie paradowali nago na plażach, jakby chwaląc się swoimi ciałami. Nie zważając na dzieci bawiące się na plaży, kobiety i mężczyźni bez skrępowania opalali swoje intymne strefy, pływali w morzu i stojąc u brzegu spoglądali w stronę horyzontu. Takie widoki można było spotkać nawet na najbardziej uczęszczanej plaży. 

Pierwsza taka sytuacja wywołała we mnie szok, druga utrwaliła zdziwienie a trzecia uświadomiła, że na Korfu jest to normalne. Nie wiem, czy to zjawisko dotyczyło tylko turystów, czy tylko mieszkańców wyspy, czy też może wszystkich, ale do dzisiaj nie mogę wyjść z szoku, że wyspa jest schronieniem dla rozprzężenia obyczajów. Jednego dnia udało nam się nawet trafić na samotną i ukrytą plażę, która okazała się prywatnym rajem dla naturystów. Nie zostaliśmy tam nawet dwóch minut, ponieważ pomimo mojej otwartości na różnice kulturowe, pewne rzeczy wciąż pozostają poza granicą mojej tolerancji.
Co do dróg, zdziwiłam się że są jeszcze inne miejsca na świecie poza Polską, gdzie dziury na drogach wyrastają jak grzyby po deszczu. Nie spodziewałam się takiej przykrej niespodzianki, ponieważ ani na Krecie, ani na Samos, nie spotkałam się z taką ilością dziurawych dróg jak na Korfu. A było ich tu tyle co kotów na Krecie i Samos razem wziętych. Pojawiały się w tak zaskakujących miejscach, że nawet najbardziej czujny kierowca musiał choć raz dziennie w którąś z nich wpaść. W niektórych miejscach założyły prawdziwe gangi i kiedy już ktoś myślał, że ominął wszystkie niebezpieczeństwa, nagle za zakrętem pojawiała się ta ostateczna, najgłębsza i najbardziej zdradziecka dziura, pochłaniająca pół koła. Zdarzały się też bliźnięta, usadowione w tak idealnej odległości od siebie, że brały w swe objęcia oba koła od razu, albo chwytały jedno, gdy drugiemu udało się zbiec. Takie przyjemniaczki zdarzały się nawet na głównych drogach, przy wjeździe do dużego miasta, gdzie przez wiele kilometrów droga zwodziła całkiem dobrą jakością, by na końcu złapać kierowcę z uśpioną czujnością w pułapkę i niemal zniszczyć felgi jego auta. 


Być może jest to jakiś spisek warsztatów samochodowych uknuty na spółkę z władzami miasta, bo nikt tych dziur nie łata, a można spotkać i takie miejsca, gdzie jedna łata nachodzi na drugą, a na samym środku tych łat czai się dziura, której nie widać z powodu innego koloru nawierzchni. Przy samym wjeździe do Rody prawie udało nam się zgubić obie felgi, gdy chwyciły nas w objęcia przeżarte bliźniaki o porażającej głębokości i długości, grubością idealnie wpasowując się w szerokość kół. Po trzech dniach bliźniaki zasypano i załatano, ale groza tamtego miejsca przez dobre dwa dni spędzała nam sen z powiek.
Dzięki tym wszystkim dziurom mogłam się bardziej skupić na pilotowaniu mojego męża zamiast tracić czas na podziwianie widoków, w których tak się zakochałam. Do ostatniego dnia pobytu cierpłam na myśl o tym, że będziemy musieli zapłacić za zniszczone koło. Dlatego też pilnowaliśmy się, aby nie wydać wszystkich pieniędzy, które zabraliśmy ze sobą, na wypadek wymuszonej wizyty w warsztacie samochodowym. Nauczyłam się też, że nasze polskie drogi są w całkiem niezłej kondycji i już nigdy nie będę na nie narzekać, bo w porównaniu z drogami Korfu, nasze ulice są marzeniem każdego kierowcy.

To było prawdziwe zrządzenie losu, że trafiliśmy akurat na tę spokojną wyspę, z widokami, które były balsamem na duszę i ludźmi, dzięki którym odpoczęłam i zrelaksowałam się. Gdybyśmy zdecydowali się na okazję, która pojawiła się tydzień wcześniej, nie zobaczylibyśmy pięknych widoków Korfu, ani nie poznalibyśmy tylu wspaniałych ludzi i nie odkrylibyśmy nowych perspektyw. Tęsknie za tamtymi miejscami, za niewymuszonym klimatem luzu i radości życia. Mam nadzieję, że gospodarka Grecji oprze się zaglądającej jej w oczy kryzysowi i że przynajmniej raz w roku będę mogła odwiedzać mój prywatny raj na ziemi, jaki znalazłam na wyspach greckich.

poniedziałek, 6 lipca 2015

I'm changed... I'm copletely changed - postanowienia nienoworoczne



Gdy wyjeżdżałam na długo wyczekiwaną wycieczkę na Korfu, byłam strzępkiem człowieka. W pracy nie mogłam wysiedzieć na miejscu, patrząc uparcie w kalendarz i czekając na nadejście czwartku, który miał mi dać upragnioną wolność i tak bardzo potrzebne wytchnienie. Wiedziałam, że muszę wyjechać jak najdalej od wszystkich kłopotów, z jakimi się przez ostatni czas borykałam, bo czułam, że depresja rozszarpie mnie na kawałki. Nie patrzyłam więc na pieniądze, gotowa nawet zadłużyć się (oczywiście tylko i wyłącznie sięgając do zaskórniaków odłożonych na inne, ważne plany - żadnych pożyczek bankowych) i potem zwracać dług tak długo jak będzie trzeba, a pojechać i odpocząć. Bardzo tego potrzebowałam. Jak bardzo wiedziałam tylko ja.
Kłopotów, które wprawiały mnie w przygnębienie było multum, ale na pierwszy plan wysuwała się praca. Każdy, kto kiedykolwiek pracował w instytucji publicznej, wie, że aby tam do czegoś dojść, trzeba używać różnych zdolności, które nie przydają się nigdzie indziej, tylko pracując dla państwa. Nazwijmy te zdolności krasomówstwem i nakładaniem skóry kameleona. Są to takie predyspozycje, które są niezbędne do tzw. kariery, a których ja kompletnie nie posiadałam i nie potrafiłam nabyć. Wydaje mi się, że trzeba je wyssać z mlekiem matki, a potem rozwijać aż do osiągnięcia mistrzostwa. Jeśli posiadacie takie zdolności, od razu lećcie do urzędu- tam ich na pewno nie zmarnujecie!
To, że kompletnie nie pasuję do tego środowiska, zaczęłam odczuwać już po trzech latach od zatrudnienia, gdy zauważyłam, że ciężka praca na nic się nie zda w zderzeniu z ogólnym fałszem, głośnym narzekaniem na nawał pracy, mówieniem właściwym osobom tego, co te osoby chciałyby usłyszeć i ogólną zdolnością do brylowania w towarzystwie ludzi, którzy mogą nam pomóc w karierze. Niestety zawsze należałam do osób lubiących szczerość i nigdy nie posiadałam umiejętności zmieniania skóry w zależności od tego, z kim przebywam. Zatem wszystko co dobre, zdarzało się innym (to był zupełny przypadek, że zawsze tym samym osobom, które znały kogoś, a ten ktoś znał kogoś innego), a mnie pozostało tylko patrzeć na to i zżymać się.
Tak minęły mi kolejne trzy lata, kiedy moja kariera nabrała takiego zawrotnego tempa, że niemal dogoniła mnie minimalna krajowa. Awans znałam tylko z Wikipedii, a walkę o godne życie z dala od wegetacji z własnego doświadczenia. Nie było to łatwe życie i ciężko mi było przyglądać się temu, co się dzieje u mnie w pracy ze spokojem, mimo iż od dziecka byłam przyzwyczajona do życia bez luksusów. Ale co innego być dzieckiem, a co innego dorosłym, który sam kształtuje swoje życie. Tak przynajmniej powinno to wyglądać. Ale ja czułam, że znowu stałam się tym dzieckiem, któremu odebrano możliwość swobodnego wysławiania się i działania bez zgody rodziców. Nic nie mogłam zrobić, aby zmienić swoją sytuację, bo rozmowy z przełożonym tylko pogarszały sprawy.

Minęło sześć lat, a ten czas przeleciał przez palce, nie przynosząc żadnych rezultatów, prócz rozwoju choroby kręgosłupa. Moja kariera ukształtowała się na poziomie wyjściowym, jak zakalec, który z zewnątrz wygląda dobrze, a wewnątrz ukrywa nieprzyjemną tajemnicę. Tym zakalcem była świadomość, że już nigdy nie dostanę awansu, ani idącej za tym podwyżki czy też nowych zadań, w których mogłabym się wykazać. Działo się tak ponieważ od momentu, gdy pojawiłam się jako nowy członek na pokładzie swojego wydziału, zepchnięto mnie na koniec łańcucha pokarmowego, jako tak zwanego żółtodzioba.
Po sześciu latach pracy nic się nie zmieniło, a wszelkie moje działania, od wytężonej pracy poprzez rozmowy z przełożonym, nie były w stanie zmienić sytuacji. Teraz już wiem, że zakalca nie da się naprawić wkładając go z powrotem do piekarnika. Nie jestem w stanie zmienić swojej pozycji w firmie, ponieważ zbyt wielu w niej krasomówców, którzy potrafią zachęcić do kupna najbardziej nieudanego zakalca, nie pozwalając klientowi zajrzeć do środka, aby zobaczył co takiego ciasto kryje w sobie. Są też tacy, którzy swój talent podnieśli do takiego poziomu, iż są nawet w stanie przekonać klienta do zjedzenia zakalca i wmówienia mu nie tylko tego, iż jest smaczny, ale i tego, że nie potrafią już funkcjonować bez tej jedynej w swoim rodzaju przekąski.
Muszę tutaj wyjaśnić, że nigdy nie miałam problemu z pieczeniem ciast. Zawsze wychodziły pięknie i smakowały tak samo dobrze jak wyglądały. Byłam więc jedną z najlepszych uczniów w klasie i na studiach, prace oddawałam na czas, nauczona byłam na wszystkie egzaminy, przyzwyczajona do tego, że staranie przynosi rezultaty.
Jednak urzędy są wylęgarnią innego rodzaju talentów, takich jakich nie spotka się w innym miejscu pracy. Nie jesteś w stanie z nimi wygrać, ponieważ są skupione wokół siebie, a każdy osobnik tego przedziwnego stowarzyszenia chroni drugiego, gdyż hołdują zasadzie, że ich ilość stanowi siłę. Mówią jednym głosem i są w stanie zagadać każdą pojedynczą sztukę, która postanowiła zbuntować się przeciwko ich monopolowi. Aż wreszcie ta niepokorna sztuka podkula pod siebie ogon i zaczyna wierzyć w to, co usłyszała z tylu ust. Już wie, że jest beznadziejna i do niczego się nie nadaje, a do tego nikt jej nie lubi, bo przecież jest zazdrośnikiem i buntownikiem. I ta biedna osoba zapomina, że wszystkie te przykre słowa usłyszała od członków Stowarzyszenia Wzajemnej Adoracji i nie niosą one w sobie krztyny prawdy. Ucisza się i pracuje pośród niechętnych jej spojrzeń, żałując, że kiedykolwiek postanowiła rozpocząć swoją małą rewolucję. Ubolewając, że kiedykolwiek zdecydowała się na tę pracę, nienawidząc poranków, które przynosiły jej powrót do znienawidzonej pracy i koleżanek, których nie mogła już znieść. Pozwalając, aby depresja po cichutku wkradała się do jej serca, niszcząc dobre samopoczucie, które niegdyś nigdy jej nie opuszczało i powodując, że żyła weekendami.
Wracając do ciast, było jedno takie, które mi się nigdy nie udawało, choćbym nie wiem jak się starała. Zawsze wychodziło małe i niepozorne, nie dorastało nawet do połowy wysokości formy. Natomiast moja mama w wykonywaniu tego ciasta osiągnęła mistrzostwo. Zawsze z zazdrością patrzyłam jak otwiera formę i wyciąga piękną, kształtną babkę, której miałam nigdy nie ujrzeć w swoim wykonaniu. Doszło do tego, że straciłam wiarę w swoje umiejętności i odmówiłam robienia tego ciasta w przyszłości.
Po sześciu latach pracy w stłamszeniu wiedziałam, że pomimo wszelkich umiejętności nie uda mi się wykuć sukcesu pomiędzy murami urzędu. Wiedziałam, że bez rezygnacji ze swojej szczerości i zasad, jakimi kierowałam się całe życie, nigdy nie wyjdzie mi taka piękna babka, jak moim koleżankom. Musiałabym zostać jedną z nich i używać tych samych sposobów, aby osiągnąć swoje cele- wówczas mogłoby mi się udać upiec piękny zakalec, po czym go sprzedać. Ale szczerze mówiąc nie chciałam być taka jak one, więc powiedziałam sobie, że już nie będę się starała piec tego ciasta, nigdy więcej! Zrezygnowałam z walki o swoją pozycję, bo wiedziałam, że i tak nie uda mi się osiągnąć pozytywnych rezultatów swoich starań. Nawet nie wiem, kiedy dopadła mnie depresja, a złość we mnie rosła z każdym dniem. Szła za tym niechęć do wszystkich i zazdrość, której nie potrafiłam w sobie zwalczyć. Opowiadanie sobie o kolejnych niesprawiedliwościach z koleżankami, którym również nie udało się dostać do szczelnego kręgu Stowarzyszenia wcale nie pomagało mi w codziennych obowiązkach. Czułam się jak w zaczarowanym, zamkniętym kole, gdzie zawsze trafiało się w to samo miejsce, miejsce zapomniane przez wszystkich. Tylko weekendy dawały mi wytchnienie, bo mogłam choć na te kilka dni zapomnieć o tym, co mnie czeka, gdy wrócę do pracy. Ciężko jest żyć ze świadomością, że nasza kariera skończyła się, zanim się zaczęła, bo ktoś u góry podjął taką decyzję za nas, bez sprawdzania, na co nas stać.
Sprawy sięgnęły takiego punktu, kiedy naprawdę nic się nie chce i jedyną szansą na zachowanie choć strzępków nerwów była chwilowa ucieczka. Jak najdalej, jak najdłużej. Gdy okazało się, że ceny wycieczek zamiast spadać, rosły z powodu nachodzącego na mój urlop tzw. długiego weekendu i wystąpiła konieczność, aby przedłużyć urlop o kilka dni, nie wahałam się ani chwili. Tak bardzo potrzebowałam ucieczki, że byłam w stanie zużyć cały urlop na tę jedną podróż, a potem pracować bez wytchnienia do końca roku. Tym sposobem uciekłam od bagna, które mnie niszczyło od wewnątrz na całe trzy tygodnie. Była to bardzo udana decyzja, bo aby naprawdę odpocząć od pracy i wszystkich innych, nagromadzonych przez rok problemów, dwa tygodnie nie wystarczą. O tygodniu nawet nie ma co mówić.

Trzy tygodnie oddalenia od pracy, w tym dwa spędzone w raju na Korfu przyniosły mi spokój, którego tak bardzo potrzebowałam. Zerwałam kontakt ze wszystkimi, jedynie w dniu wylotu poinformowałam mamę i koleżankę z pracy, że wylatuję, dodatkowo tej drugiej zlecając zadanie przedłużenia mojego urlopu u szefowej. Nikomu w pracy nie powiedziałam, gdzie konkretnie się wybieram, a w czasie urlopu nie zdawałam żadnych sprawozdań. Nie patrzyłam na kalendarz, nie zastanawiałam się czy to weekend, czy dzień pracy, aby nie wpaść w pułapkę myślenia o pracy, co zawsze kończyło się uczuciem gubienia czasu i natrętnej myśli o nieuchronności powrotu do obowiązków.

Potrzebowałam Korfu także jako możliwość ucieczki również od innych problemów. Denerwowało mnie to, że mój mąż wykazywał większe zainteresowanie  naszymi znajomymi, niż mną. Gdy proponowałam jakąś wycieczkę czy inne aktywne spędzanie czasu, to odpowiedź zawsze była taka sama: nie, bo zmęczony po pracy, albo odpoczywa po pracy, albo mało czasu, bo niedługo do pracy i nie warto w ogóle wychodzić. Ale jak tylko znajomi zadzwonili, to mój mąż był gotowy do wyjazdu, nawet jak trzy godziny później musiał już być w pracy. Potrafił w pięć minut być gotowym do wyjścia i wychodził, ze mną lub beze mnie. A jeśli zdecydowałam się pójść z nim, to tak jakby mnie w ogóle nie było. Uśmiech i dobrą zabawę zachowywał dla nich, na mnie w ogóle nie zwracając uwagi. Czułam się jak piąte koło u wozu i było mi przykro widząc to wszystko.
Nie jestem typem zazdrośnicy, ale takie zachowanie wyciągało ze mnie to co najgorsze, czego sobie nawet nie uświadamiałam. Zazdrość i brak zaufania to były główne uczucia, z którymi musiałam walczyć. Do tego dochodziła świadomość niedoskonałości własnego ciała. Coca cola i podjadanie czekolady w godzinach pracy wcale mi nie pomagało. Nuda w pracy spowodowana powtarzalnością zadań była moim największym sprzymierzeńcem jeśli chodzi o sięganie po używki i obrastanie tłuszczem. Pomagała mi także w niweczeniu wszelkich prób rzucenia uzależnień. Bóle w plecach przeszkadzały w aktywności fizycznej, a brzuch rósł z każdym dniem, tak samo jak częstotliwość docinek ze strony koleżanek.
Wszystko to niszczyło powoli ale skutecznie moją pewność siebie. Często było mi smutno i nie czułam się szczęśliwa. Wiedziałam, że wszystko było ze sobą połączone ale nie umiałam znaleźć drogi ucieczki z tego zaklętego koła, mimo że czułam, iż uciekając od jednego problemu, mogłam uciec także od innych i tym samym odzyskać wiarę siebie. Chciałam wszystko co złe zostawić za sobą i odpocząć od problemów chociaż na dwa tygodnie. Widziałam też w tym wyjeździe szansę na skończenie ze słodyczami i colą. Wprawdzie ta część mojego planu nie do końca wyszła tak, jak chciałam, ale chociaż raz czułam, że naprawdę potrafię to zrobić.
Na Korfu wkroczyłam w całkiem inny świat, który dał mi wytchnienie, tak przeze mnie wyczekiwane i niezbędne do dalszego funkcjonowania. Odpoczęłam nie tylko od swoich problemów, ale i od polskiego stylu życia: głośnego, imprezowego, bazującego na alkoholu. Odpoczęłam od kłamstw, nienawiści do drugiego człowieka, zazdrości i rzucania kłód pod nogi. Ludzie w Grecji są tak sympatyczni i pomocni, tak rozmowni i zrelaksowani, że żal było to wszystko zostawiać. Im więcej przychodziło się do sklepu czy restauracji, tym bardziej się dla nas starano, abyśmy mile spędzili czas. Pytaniom skąd jesteśmy i kiepskim próbom mówienia po polsku nie było końca. Gdy zbliżał się czas wyjazdu, czułam się już jak rodowita Greczynka, która pozdrawia sąsiadów z uśmiechem na ustach i zna wszystkich ze wsi. Myślę, że to jest magia małych miejscowości, dlatego cieszę się, że nasz urlop spędziliśmy we wiosce Agios Stefanos, a nie w dużym kurorcie.
W Agios miałam wrażenie, że nie liczyło się skąd jesteśmy i ile posiadaliśmy pieniędzy, jak wysoką pozycję w pracy wypracowaliśmy i jakie szkoły skończyliśmy. Liczyło się tylko to, że byliśmy i można było z nami porozmawiać. Różnica wieku nie była przeszkodą, a znajomość języka angielskiego pozwalała na swobodną wymianę zdań z przedstawicielami innych narodowości. Dwa tygodnie na Korfu zmieniły mnie nie do poznania i szczerze liczę na to, że pozostanę już tą osobą, którą odnalazłam na tej zielonej wyspie.


Moim najukochańszym miejscem na Korfu była i pozostanie plaża w Ipsos. Długa i niezbyt szeroka, przy samej ulicy, za towarzystwo miała palmy, obsadzone wzdłuż głównej arterii miasteczka. Gdy patrzyłam na piękne i szczupłe dziewczyny przechadzające się chodnikiem, brakowało mi tylko jeżdżących na rolkach smukłych dziewcząt, aby plaża przypominała tę znaną z filmów, kręconych w Miami. Na tej plaży znalazłam największe ukojenie, a to za sprawą przecudownych i przynoszących spokój widoków. Jasne domki wspinające się na zielone zbocza górskie, słońce leniwie chowające się za przepływającymi chmurkami, rzucające cienie na soczyście zieloną roślinność. Pływając godzinami i patrząc na to wszystko odnalazłam drogę do osiągnięcia spokoju we wszystkich dziedzinach życia, z którymi nie potrafiłam sobie ostatnio poradzić. Tam narodziły się postanowienia, które pomogły mi zmienić się i poradzić sobie ze wszystkimi nagromadzonymi problemami. Teraz czuję, że już żadna z tych rzeczy nie może mnie złamać ani doprowadzić do depresji. Od czasu powrotu z Korfu nie narzekam już na pracę ani na swoje ciało, pogodziłam się z pewnymi rzeczami, z innymi postanowiłam walczyć w sposób pozytywny. Zostawiłam na Korfu tę złośnicę, opowiadającą wszystkim jak jest jej źle, utopiwszy ją gdzieś pod delikatnymi falami Ipsos Beach.

Oto postanowienia, które uratowały mi życie:

1. Myśleć o pracy inaczej niż dotychczas. Stwierdziłam, że skoro nie potrafię zmienić siebie w krasomówcę, muszę pogodzić się z pewnymi faktami. Zrezygnowałam więc z robienia kariery na rzecz pozostania sobą, bo szczerość wobec siebie i wobec innych była i jest dla mnie najważniejsza. Postanowiłam nie wdawać się już w nic nie przynoszące dyskusje z koleżankami o tym, jak jest źle i niesprawiedliwie. Nic tego nie zmieni, bo jest to cecha charakterystyczna każdego urzędu. Będę pracować bez narzekania, bo nikt nie lubi osób, które narzekają, choćby ich racje były słuszne. Niestety racje są nieważne, bo w oczach świata to i tak Ty będziesz winny temu, że Ci się nie udało. Będę unikać rozmów o wszystkim co złe i co przynosi złe samopoczucie, przymykać oczy na niesprawiedliwości, cieszyć się z każdego dnia w pracy i brać to, co mogę uzyskać, nie patrząc na to, że inni dostają więcej. W zamian chcę bardziej zadbać o zdrowie i wycofać się z wyścigu szczurów drugiej kategorii, który nie wiadomo kiedy się zaczął i jaka jest nagroda za pierwsze miejsce. Stwierdziłam, że będę robić tyle, ile trzeba i ile się ode mnie wymaga, dzieląc się z koleżankami pracą i nie wyrywając sobie resztki zadań, które zostały nam przydzielone. W ten sposób mam w planach zmniejszyć napięcie, jakiemu poddany został ostatnimi czasy mój kręgosłup, gdy ścigałam się z czasem i z koleżankami o wyniki, które i tak nie miały zostać docenione. Mam zamiar mniej czasu spędzać przed komputerem, używając Internetu tylko wówczas, gdy zajdzie taka potrzeba i nie marnując tym samym czasu. Nie zazdrościć, patrzeć przez palce na to, co złe i zająć się tylko sobą. Nie patrzeć ciągle na zegarek, czekając na koniec pracy. Nie czekać na weekendy i efektywnie wykorzystywać czas w pracy, poświęcając momenty, kiedy przychodzi zastój spowodowany charakterem pracy, na naukę języka angielskiego, zamiast na bezcelowe surfowanie po czeluściach Internetu, jak to robią wszyscy dokoła mnie.

Może to brzmi niezbyt ambitnie. Może i jest to pogodzenie się z sytuacją, ale mam już dość walki, która tylko szarpie nerwy i nie przynosi rezultatów. Mam dość kłócenia się i zżymania na innych. Czas wziąć sprawy w swoje ręce i przenieść tyle pozytywnego myślenia na pracę, ile tylko się da. Moje nastawienie zmieniło się tak diametralnie, że ledwie sama siebie poznaję. Teraz tylko śmieję się z tych drobnych niesprawiedliwości, których codziennie doświadczam ja i grupka moich koleżanek- szczurów drugiej kategorii. Nie daję się wciągnąć w rozmowy o tym, co złe i zabraniam w swojej obecności jęczeć: „nie chce mi się”. Jestem pozytywnie nastawiona do pracy, bo uświadomiłam sobie jedno. Pomimo wszystkich przykrości i nędznych zarobków, to właśnie ta praca dała mi możliwości, których wcześniej nie miałam. To dzięki niej mogłam zwiedzić wszystkie te piękne miejsca, które do tej pory ujrzałam i poszerzyć swoje horyzonty, a także zapisać się na angielski.
To ostatnie było najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam. Była to rzecz, na której od bardzo dawna mi zależało, a której nie mogłam zrealizować z powodu braku środków i wiary, że potrafię się nauczyć tego języka. Jednak kiedy na drugi rok pracy dostałam umowę na stałe, w nagrodę sprezentowałam sobie rok w International House. Po czterech latach nauki nie wyobrażam sobie, abym mogła z tego kiedykolwiek zrezygnować. Teraz jest mi to potrzebne jak powietrze. Nawet w największych momentach kryzysu i wiary w siebie, myśl, że zapisałam się na angielski, ratowała mnie przed poczuciem kompletnego zmarnowania czasu w ciągu sześciu lat pracy w urzędzie. Moja kariera umarła, zanim zdążyła się wykluć, ale mnie udało się po cichu wyhodować pewność siebie na terytorium językowym, które teraz wydaje owoce i przenosi się także na inne rejony życia codziennego. Dzięki znajomości języka nie boję się już wyjeżdżać do obcych krajów, a świadomość, że jestem najlepsza w każdej grupie, w jakiej się znajduję, niesamowicie przywraca poczucie własnej wartości. Moja kariera w pracy nie istnieje, natomiast poza nią kwitnie jak życie na pustyni w deszczową porę. Bycie świadkiem własnego samorozwoju daje niesamowitego kopa, nawet jeśli nie owocuje to pieniędzmi ani pozycją. Dla mnie najważniejsze jest to, że dobrze się czuję ze sobą, że się spełniam i nie boję się już próbować.

2. Odpuścić mężowi. Nie suszyć mu głowy o znajomych i przypominać o wartościach, jakimi powinien się kierować. Jeśli mojego męża cieszy przebywanie ze znajomymi, nie powinnam mu tego zabraniać ani utrudniać. Odrzuciłam wszelką zazdrość o niego, bo wiem, że jeśli facet będzie chciał zostawić swoją kobietę, to zrobi to, choćby ta stanęła na rzęsach. Piękno Ipsos uświadomiło mi, że życie jest za krótkie, żeby się zamartwiać rzeczami, których nie można zmienić i należy cieszyć się każdą dobrą chwilą, którą ofiarowuje życie. Po czasie może uświadomię sobie, że widziałam rzeczy istniejące tylko w mojej wyobraźni. Gdyby jednak okazało się, że słusznie byłam zazdrosna, to będę się mogła cieszyć, że nie traciłam niepotrzebnie czasu na zamartwianie się rzeczami, które były zapisane w gwiazdach. Lubię spędzać czas ze sobą, więc jeśli mój mąż nie będzie miał dla mnie czasu, nie będzie to żadna tragedia, bo czas ten spędzę na ważnych dla mnie rzeczach, poświęcając się samorozwojowi.

3. Powalczyć o swoje ciało. Codziennie ćwiczyć pilates i nie zaniedbać ćwiczeń wzmacniających kręgosłup. 
 
Dobra mata pomoże w systematyczności. Na takiej macie ćwiczenie jest przyjemnością.

Jeździć do pracy rowerem w słoneczne dni, a w deszczowe chodzić pieszo. Torebkę zamieniłam na saszetkę nie obciążającą pleców, dzięki czemu przejście 10 km nie jest mordęgą, a miłym spacerkiem, podczas którego obserwuję otaczający świat i relaksuję się przed i po pracy.
Jeśli saszetka to tylko firmy deuter. Wygodna, pojemna, idealna na lato dzięki zastosowaniu oddychającego materiału, tam, gdzie saszetka styka się z ciałem.
Jak widać firma jest mi dobrze znana, dzięki mojemu mężowi. Plecak Deuter idealnie sprawdził się podczas naszej ostatniej podróży. Jest bardzo pakowny, oddychający i można dodatkowo przyczepić parę rzeczy na zewnątrz dzięki wyjmowalnej siatce. Jedyna jego wada- może wzmagać ból pleców u osób z tego typu schorzeniami, gdy zapniemy dolny pasek, mający w teorii odciążać plecy. Niestety ta część nie zdała egzaminu. Ale gdy zostawimy ten pasek luźny i tylko zarzucimy plecak na ramiona oraz zapniemy górny stabilizujący pasek, powinno być ok.

Mój codzienny zestaw do pracy i nie tylko.

 Śniadania jem w domu, lub kupuję sobie produkty w sklepiku obok pracy. Gdy nachodzi mnie moment, gdy pragnę sięgnąć po coś słodkiego, wyciągam angielski, który nie tylko odciąga moją uwagę od używek, ale i dodaje energii do pracy nad monotonnymi zadaniami związanymi z pracą, gdyż pobudza myślenie i gotowość do walki z wszelkimi przeciwnościami. A gdy i to nie pomaga, idę na domowy obiad do bufetu, aby zagryźć głód psychiczny. Na tę przyjemność wydaję pieniądze, zaoszczędzone na niekupowaniu biletu miesięcznego. Gdy wracam z obiadu, jestem jak nowo narodzona i nie potrzebuję już czekolady (przynajmniej w teorii).

Nad tym ostatnim muszę jeszcze popracować, gdyż chroniczne niewyspanie w ostatnim tygodniu było tym czynnikiem, który zniweczył całe trzy tygodnie pracy nad sobą. Za dużo w moim życiu było coli i słodyczy, więc dodałam do moich postanowień również kładzenie się spać o normalnej porze. Zobaczymy, czy uda mi się wrócić do dobrych nawyków, które wypracowałam podczas pobytu na Korfu i przez dwa tygodnie po powrocie. Najważniejsze, że czuję się silna i zdolna do tego, aby góry przenosić.

4. Spróbować poszukać innej pracy. Odkąd pamiętam chciałam zostać bibliotekarką, taką z prawdziwego zdarzenia, z którą można porozmawiać o książkach, a nie taką, która tylko te książki podaje. To marzenie sprzedałam za cały etat w urzędzie i nieco lepszą pensję. Ale ostatnio owa natrętna myśl o powrocie do biblioteki ściga mnie coraz szybciej. Planuję spróbować dogonić to marzenie we wrześniu. Bardzo liczę na to, że mi się uda. Byłoby to zwieńczenie moich postanowień i spełnienie najważniejszego z marzeń. Planu B nie mam. Będę trzymać kciuki, aby się udało!

Wszystkim tym, którzy są na etapie poszukiwania siebie, mogę z tego miejsca polecić wszystkim wycieczkę za granicę, jak najdłużej i jak najmocniej. Jedźcie tam, aby znowu pożyć i odetchnąć pełną piersią. Zostawcie wszystkie problemy za sobą, nabierzcie dystansu do wszystkiego, co Was niszczy i odnajdźcie dawnych siebie, pełnych marzeń, planów i wiary, że wszystko może się udać. Gdy wrócicie do codziennych obowiązków, zobaczycie, że już nie jesteście tacy, jakimi byliście, wyjeżdżając. Trzymam za Was kciuki.