piątek, 22 sierpnia 2014

Serce Ferrinu - Katarzyna Michalak

Tytuł: Serce Ferrinu
Autor: Katarzyna Michalak
Seria: Kroniki Ferrinu, T. III
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie (jestem zaskoczona, że znalazłam dwa lub trzy błędy w tym przecież znanym wydawnictwie z długą historią. Czyżby osoba odpowiedzialna za korektę przysnęła podczas sprawdzania książki?)
Rok wydania: 2014, wydanie I
Strony: 493

 
 
Długo zabierałam się za tę książkę. Trzymałam ją na półce miesiąc, myśląc o niej cały czas i czasem spoglądając na nią ciekawym okiem. Jednak mijały dni, a ja wciąż nie mogłam zdobyć się na to, by przypomnieć jej, po co się znalazła w moim mieszkaniu. I nie wynikało to z obawy, że książka będzie nieciekawa, ani z jakichś złych wspomnień z poprzednich części. Było wręcz odwrotnie. Nie dotykałam jej tak długo, ponieważ czułam, że nie będę mogła dla niej wygospodarować odpowiedniej ilości czasu. Byłam zabiegana, uczyłam się dużo, odchudzałam się, więc ciągle coś tam ćwiczyłam lub tańczyłam. Bałam się, że jak już raz ją otworzę, to żadna siła mnie od niej nie odciągnie. A zbyt wiele projektów i celów, które sobie założyłam, czekało na mój wolny czas. Nie mogłam przecież odstawić wszystkiego na dwa dni, miałam też towarzyskie zobowiązania. No i domowe. Przecież jestem żoną, czuwam nad naszym ogniskiem domowym. Musiałam mieć na oku całe moje życie. Nie mogłam poświęcić się tylko i wyłącznie książce. A wiedziałam, że tak właśnie będzie. Przecież „Serce Ferrinu” musiało być ciekawe, pochłaniające bez resztek całą moją uwagę. Nie mogłam się w nią zagłębiać po trochu. Świat Ferrinu wciągnął mnie od pierwszej strony, gdy tylko Anaela po raz pierwszy przeszła przez portal do magicznego Świata Światów. Chciałam tam za nią podążyć, ale wiedziałam, że nie będę chciała wracać do normalnego świata z powodu jakichś tam obowiązków, zatem nie mogłam sobie pozwolić na spełnienie tej zachcianki od razu.
Omijałam więc książkę szerokim łukiem, mimo iż zaraz po przeczytaniu drugiej części„Kronik Ferrinu” gorączkowo poszukiwałam następnej w bibliotekach. A kiedy się okazało, że „Serce Ferrinu” jeszcze nie zostało wydane, przerzuciłam się na księgarnie internetowe. Na stronie empiku znalazłam obietnicę szybszego zdobycia książki wówczas błyskawicznie podjęłam postanowienie, aby książkę kupić. A wiecie ile książek kupiłam w życiu? Ani jednej! Zawsze znalazła się jakaś biblioteka, albo pomocna koleżanka, która użyczyła ciekawy tytuł.
Tym razem czułam zbyt wielkie rozgorączkowanie, aby czekać. Nie miałam pieniędzy na ten cel, mimo to tego samego dnia złożyłam zamówienie przez Internet. Jakież było moje zmartwienie, gdy okazało się, że owa „przedsprzedaż”, oferowana przez empik, dawała mi tylko tydzień, może dwa tygodnie forów, zanim książka miała ukazać się w księgarniach stacjonarnych? Ale cóż było robić? Mimo gorączki, trawiącej mój umysł, czekałam cierpliwie kolejne dwa tygodnie, aż wreszcie nadszedł upragniony sms- mogę odebrać zamówienie. Pobiegłam do księgarni jak na skrzydłach, wyciągnęłam z czarnej dziury pieniądze i z dumą wracałam do domu. Opakowanie otworzyłam oczywiście po drodze, bo koniecznie chciałam pogłaskać okładkę, aby zżyć się z moją książką (szkoda, że to nie moja własna książka, którą napisałam w pocie czoła- za nią też byłabym gotowa zapłacić :) ), zanim zagłębię się w historię w niej ukrytą. Gdy wróciłam do domu, odłożyłam ją na półkę i … czekałam. Na właściwy czas. Który nie nadchodził, choć mijały kolejne dni, a książka zdążyła pojawić się w księgarniach. Tak minął sobie miesiąc, gorączkę schowałam gdzieś w zakamarku mózgu, zajmując się sprawami, które nie mogły czekać.
Wreszcie nadszedł ten czas, kiedy nie byłam w stanie dłużej czekać. Zabrałam książkę ze sobą do pracy, kazałam jej czekać 8 godzin, po czym pojechałyśmy razem na wycieczkę rowerową. Gdy znalazłam wygodne miejsce na rozłożenie koca i swojego zmęczonego pozycją siedzącą ciała, wzięłam książkę. Popatrzyłam chwilę na okładkę, próbując wyobrazić sobie, jak wspaniale będzie wrócić do baśniowej krainy Katarzyny Michalak. W momencie, gdy mój wzrok padł na pierwsze słowa, byłam zgubiona.
Wiem, że jej książki o Ferrinie nie są arcydziełami swojego gatunku (aczkolwiek najbardziej złośliwi twierdzą, że „Kroniki Ferrinu” mijają się z wszelkimi gatunkami, bo nie jest to ani fantasy, ani s-f, ani nie pasują do innych podobnych gatunków literackich), są chaotyczne i niedoskonałe, ale wiecie co? Nie obchodzi mnie to. Nie potrafię być kapryśna wobec książki, która niemal od pierwszego zdania (właściwie dopiero od przejścia do innego Wymiaru, do Świata Światów, mało mnie interesuje życie na Ziemi, mam je na co dzień) porywa mnie w fantastyczną krainę wyobraźni, gdzie jest magia, magiczne zwierzęta i jednorożce. Przecież ja kocham jednorożce i nie wstydzę się do tego przyznawać, choć w moim wieku powinnam interesować się tylko małymi dziećmi i ich wychowywaniem. Ale wydaje mi się, że jestem jakaś taka wyjątkowa. I nie chodzi mi wcale o komplement pod własnym adresem. Chodzi mi o to, że jestem oderwana od rzeczywistości, w której przyszło mi żyć, ciągle chodzę z głową w chmurach i chętnie opuszczam ten świat bez wyobraźni, który nazywa się Ziemią. A jednocześnie potrafię w nim przetrwać bez większego szwanku na umyśle i do tego staram się udoskonalać swoje doczesne życie nauką i pracą nad sobą, aby dobrze mi się żyło. Ale nic mnie tak bardzo nie pociąga jak wyobraźnia. A tego nie mogę odmówić Michalak. Jak więc mogę nie przymknąć oka na niedoskonałości jej pisarstwa, skoro dzięki niej czuję się tak cudownie? Uwielbiam świat wyobraźni, a Michalak wyciąga do mnie rękę i daje mi to, czego potrzebuję jak powietrza.
Może jestem prosta i kiepski ze mnie krytyk, skoro zachwycam się książką, którą niejeden nie tknąłby nawet za cenę nudzenia się jak mops, ale ja uwielbiam Ferrin, który stworzyła dla mnie jego autorka. Jestem jak dziecko, które swoją naiwnością zadziwia otoczenie. Nie lubię szarości zwykłego dnia, obowiązków, tego, co należy czy trzeba. Za to kocham uciekać z tego naszego zwykłego świata, pełnego prawdziwych problemów, do innego, takiego wymyślonego, gdzie nic nie jest prawdziwe, a jednocześnie wszystko jest cudowne. I nawet nie przeszkadza mi okrucieństwo Ferrinu i jego mieszkańców. Ważne,  bym mogła uciec w świat wyobraźni i nigdy z niego nie wracać.
Niestety wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Skończyła się też moja przygoda z Ferrinem. Musze czekać na kolejny tom, który, mam nadzieję, jest już w połowie napisany. Tymczasem chcę się zająć nieco bardziej przyziemnymi sprawami, a mianowicie krytyką. Nie rozumianą dosłownie, a raczej tak literacko (wprawdzie zawsze chciałam być krytykiem filmowym, ale z braku laku zabawię się w krytyka literackiego, na którego się kompletnie nie nadaję, bo nie mam odpowiedniej wiedzy i wyczucia i łatwo mnie naciągnąć na zachwyt przy byle historyjce, która mnie się po prostu spodobała).
Jak już wyczytaliście pomiędzy moimi zachwytami- brakuje tylko ochów i achów- „Serce Ferrinu” wciągnęło mnie niemiłosiernie. Te 493 strony pochłonęłam w dwa dni, odstawiając na bok wszystko inne- męża, przyjaciół, ćwiczenia, naukę. Nie liczyło się dla mnie nic, tylko Ferrin. I mimo, iż brzmi to jak cytat wyciągnięty żywcem z książki, tak właśnie było. Czytało mi się bardzo dobrze, szybko, wyobraźnia chłonęła wszystko jak gąbka wodę. Nie potrafię nie polecić tej książki dalej. Polecam ją, nie fanom fantasy i innych baśni, tylko wszystkim tym, którzy kochają grę w wyobraźnię. Jeśli ktoś jest nastawiony tylko na wybrany przez siebie gatunek i przeczytał tysiące tomów ulubionego gatunku literackiego, nie doceni tej książki, a raczej zobaczy same błędy autorki i to znacznie więcej, niż ja jestem w stanie dojrzeć. Ale ci, którzy lubią się zapomnieć przy książce i uwielbiają, jak ja, znaleźć się w wyimaginowanym świecie zupełnie innym niż ten, z którego troskami musimy codziennie walczyć, na pewno polubią „Kroniki Ferrinu”.
Jak już wspomniałam w poprzedniej „recenzji” Kronik, główną bohaterką została Gabriela, córka Anaeli. Sama Anaela zeszła z podium i ukryła się gdzieś w snach. Obawiałam się tej zmiany bohaterów, bo to jest coś, co zawsze ciężko znoszę. Nie lubię żegnać tych, których zdążyłam polubić. Na pocieszenie dostałam ten sam żywy i jednocześnie denerwujący charakterek (jak można jednocześnie lubić i wkurzać się na tę samą osobę? Nie mam pojęcia, ale można) podobny jak dwie krople wody do Anaeli. Tak jak ona, Gabriela popełnia wiele błędów, jest nieodpowiedzialna i porywcza, a jednak potrafi zjednać sobie miłość i szacunek osób ze swojego otoczenia. Potrafi się też poświęcić dla tych, których kocha. Stara się chronić życie pod każdą postacią i zaprowadzić pokój w zwaśnionych krainach Świata Światów. Słowem, musi dokończyć misję swej matki, uratować Ferrin i cały Świat Światów przed wyniszczającą wojną. Jest Wybawicielką ze Smoczej Przepowiedni, która mówi, że tylko ona może przynieść zmęczonej krainie spokój i sprawiedliwość.
Gabriela trafia do Ferrinu chwilę po tym, jak Anaela zostaje ścięta. Nie przeżywamy więc jeszcze raz tej samej historii,  w innej odsłonie, jak to było w „Powrocie do Ferrinu”, co jest na pewno zaletą najnowszej Kroniki. Wadą jest zbytnie przybliżenie do baśni, zwłaszcza w ostatnich rozdziałach. Pod koniec książki ma się nieodparte wrażenie, iż czyta się jedną z Opowieści z Narnii, a przypominam, że C.S. Lewis napisał je dla dziecka. Zaś intencją Michalak, jak mi się wydaje, było trafienie do jak największej rzeszy czytelników, głównie dorosłych. Stąd rzucające się w oczy niedopasowanie końcówki książki do pozostałej koncepcji książki. Chociaż te merliny gdzieś w połowie… Lwiany mi pasują, uwielbiam je, ale merliny jakoś bardziej wydają mi się odpowiednie dla dziecięcych bajek.
Na kartach książki mamy mnóstwo cierpienia, poświęcenia, walki o dobroć i sprawiedliwość, jak powiedziałaby Czarodziejka z Księżyca, oraz mnóstwo przykładów niesubordynacji Wybawicielki, która nie słucha nikogo, bo wie lepiej, jak ocalić świat i swoich bliskich. Oczywiście ma rację częściej niż miała ją Anaela, a jej niesubordynacja najczęściej kończy się czymś dobrym, a nie kolejną dawką cierpienia, jak to było w przypadku matki Gabrieli. Mała Gabrysia, mimo iż młodsza zaledwie o 3 lata od Anaeli, gdy ta trafiła do Świata Światów, musi walczyć o szacunek, co nie przychodzi jej łatwo, bo często zachowuje się jak rozkapryszone dziecko. Można by pokusić się o stwierdzenie, że poszła w ślady mamy, w końcu to jej nieodrodna córka. Chociaż spodziewałam się po Michalak, że zmusi się do trochę większego wysiłku umysłowego i nie będzie korzystać z utartych przez siebie wzorców i wymyśli dla Gabrieli nieco inny temperament. Ale książka musi się dobrze czytać, a ognisty kolor włosów musi przecież pasować do charakterku. I czyż Anaela nie sprzedawała się świetnie? Możliwe, że autorka zastosowała taki środek bezpieczeństwa, aby mieć pewność, że fani Kronik przyjmą Gabrielę z otwartymi ramionami, bo mimo zmiany bohaterki, otrzymują wierną kopię poprzedniej, tej ukochanej i ulubionej.
Tak jak to było w przypadku Anaeli, wszyscy dość szybko Gabrysię pokochali, choć raczej miłością ojcowską. Chociaż z jednej rzeczy w kopiowaniu postaci Anaeli autorka zrezygnowała i chwała jej za to. Szkoda tylko, że postanowiła też zmienić Sellinarisa w bestię żądną krwi, która po śmierci Anaeli zrobiła się jeszcze bardziej mściwa i okrutna. Nie spodobała mi się ta zmiana, ponieważ nie pasowała zupełnie do obrazu Sellinarisa, jaki nam dała w dwóch poprzednich częściach. Można by powiedzieć, że zbezcześciła jego obraz. Wprawdzie był on okrutny, ale jednocześnie nie potrafił skrzywdzić kobiety tak, jak to zrobił w „Sercu Ferrinu”. W tej trzeciej części nie byłam w stanie czuć do niego nic innego jak tylko nienawiść.  A przecież to ten sam Sellinaris, w którym się zakochałam w poprzednich częściach, mimo iż potrafił być bardzo okrutny. Teraz dostałam zupełnie innego człowieka, którego nie sposób było pokochać. I on też nie potrafił kochać. Zabrano mu brutalnie te przymioty, które w poprzednich częściach stworzyły z niego istotę mroczną, ale godną pożądania. Teraz nie zostało z niej już nic. Wielka szkoda. Wolałabym zamiast tego, aby Gabriela trafiła do Ferrinu w momencie, kiedy Sellinarisa już by nie było w tamtym Wymiarze, niż patrzeć na jego upadek.
Tak jak to było w poprzednich częściach, jest dużo akcji, dużo krwi i wyciskania łez historiami mającymi właśnie taki cel. Jest też kilka historii wciśniętych na siłę, które do akcji nie wprowadzają nic, prócz tych kilka dodatkowo zapisanych stron, jakby przy ich pisaniu autorce zależało wyłącznie na tym, aby książka była jak najgrubsza. Dlatego też Michalak dorzuciła kilka nudnawych wątków i historyjek, lub zwyczajnie niedopracowanych, hołdując zasadzie- niech się dzieje (bez względu na jakość).
Na okładce wydawca napisał, że książki Katarzyny Michalak przesycone są emocjami. I muszę się z tym zgodzić, jednak pozwolę sobie na małą krytykę w związku z tym faktem. Mam nieodparte wrażenie, że na tym przede wszystkim autorka buduje akcję, nie troszcząc się zbytnio o zasadność występowania owych wyciskaczy łez. Katarzyna Michalak stara się grać emocjami swoich czytelników, pragnąc je wzbudzić tak często, jak tylko się da. Tak więc Gabriela umiera lub prawie umiera lub walczy z szaleństwem kilka razy (sprytnie, Pani Michalak, wiedziałaś dobrze, że to mnie wzruszy za każdym razem), przypada jej też w udziale cierpienie, którego nie zaznała jej matka. To ciągłe umieranie może niestety znudzić co bardziej wybrednych czytelników. No i czyż nie mieliśmy wystarczającej dawki tego w pierwszej części? Przydałoby się autorce kilka świeżych pomysłów, zanim postanowi wydać „Wojnę o Ferrin”.
W „Sercu Ferrinu” pojawia się również miłość, bo w książkach Katarzyny Michalak miłość musi być i koniec. Ja oczywiście nie protestuję, jako że jestem od niej uzależniona. Jednak to uczucie, podarowane Gabrieli dell'Soll, jest zbyt mdłe, aby mogło mnie zainteresować. Jest, bo jest. A może to wina wspomnień o niepohamowanym uczuciu, jakie łączyło Anaelę i Sellinarisa? Na otarcie łez dostałam z powrotem Sarisa, jednego z tych bohaterów, którego pojawienie się zawsze witam z radością. W prezencie otrzymałam również kilka dialogów, których w książce baśniowo- fantasy nie powinno być. Zbyt były przyziemne i psuły całą koncepcję. Ale na szczęście pojawiały się na tyle rzadko, że szybko udawało mi się o nich zapomnieć.
Jest też oczywiście chaos, bo tego Michalak nie potrafi się pozbyć. Jest rozwiązanie kilku zagadek, których nie wyjaśniono w poprzednich częściach, ale i pojawiają się pewnie niezgodności, których nie da się wytłumaczyć, a zostały wprowadzone chyba tylko po to, aby umilić czytelnikowi spacer po Ferrinie. Znowu gnębi mnie pytanie, czy pewne rzeczy naprawdę się nie zgadzają, czy może to ja znowu nie zrozumiałam, dlaczego coś musi być takie, a nie inne? Jednak najważniejsze, że dobrze się bawiłam z moimi wymyślonymi przyjaciółmi, mimo iż nie zaznałam dreszczu emocji związanego z miłością między Gabrielą i… nie powiem kim :)
Przymykam zatem oko na wszystkie niedoskonałości książki, bo bardziej niż przemyślane do ostatniej literki szczegóły, trwanie przy gatunku, jaki się obrało czy sens przedstawionych faktów,  cenię sobie emocje, dobrą zabawę i zapomnienie. Bo wiecie co? Czytając „Serce Ferrinu” bawiłam się świetnie, płakałam jak jakaś płaczka do wynajęcia i całkiem zapomniałam o Bożym Świecie :)

 Książka została napisana 12 lipca 2009 roku więc myślę, że nie będę musiała długo czekać na kolejny tom.
 
P.S. Jeśli ktoś ma ochotę odkupić ode mnie tę książkę, zapraszam. Cena 30 zł z przesyłką. Stan idealny.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Dlaczego mężczyźni nie powinni interesować się modą


               Świat zmierza w jakimś dziwnym, szalonym kierunku. Kobiety, czy to wiedzione falą emancypacji, czy też potrzebie dorównania mężczyznom, garną się do zawodów uznawanych za typowo męskie, uprawiają męskie zawody, wymagające dużej siły fizycznej i psychicznej. Nawet ubierają się w ciuchy o męskich krojach. Choćby zwykłe boyfriend jeans przypominają o tym, że kobiety poczuły w sobie pragnienie, by być postrzegane jak mężczyźni- silne, znające swoją wartość, zawsze pierwsze i najlepsze. Jednak w tym trendzie zachowują swoją kobiecość. Gdy nakładają męską część garderoby, fryzurą, make-upem, dodatkami podkreślają swoje kobiece atuty, bo przy tym wciąż chcą wyglądać kobieco, pięknie, sexy. Widocznie uważają,  że w kontraście z męskimi ubraniami ich kobiecość jest jeszcze mocniej wydobyta na światło dzienne.

              Niestety mężczyźni poszli w ślady kobiet. Zwrócili swoją uwagę w kierunku tematów zdominowanych przez kobiety. Odnaleźli w sobie potrzebę, aby dobrze się ubrać i wyglądać ładnie. W zamian, mam takie nieodparte wrażenie, zrezygnowali ze swojej męskości. Bo mężczyzna nie powinien wyglądać ładnie, tylko dobrze, schludnie. Po prostu męsko. Sklepy odzieżowe szybko zauważyły wzrastające zainteresowanie modą u mężczyzn i pospieszyły z odpowiedzią na te potrzeby. Zalały półki ubraniami, które miały w sobie damski pierwiastek. I zrobiły to tak umiejętnie, że wielu mężczyzn nawet się nie zorientowało, że dobrowolnie zaczęli rezygnować z tego, co kiedyś było uznawane za powód do dumy.

                Jeszcze niedawno to głównie sklepy ZARA i H&M hołdowały nowemu damskiemu trendowi na dziale męskim. Obecnie z przykrością zauważam, że w sieciówkach naprawdę ciężko znaleźć męskie ubrania pozbawione damskiego pierwiastka. Może jeszcze sklepy sportowe są go całkowicie pozbawione. I całe szczęście, bo obawiam się, że niedługo nie będę miała gdzie wysłać męża na zakupy. Bo jestem tradycjonalistką i lubię jak mężczyzna wygląda jak mężczyzna.

                 Niestety mam coraz większy problem w odróżnianiu kobiet i mężczyzn, kiedy widzę z daleka idącą w moim kierunku sylwetkę. Właściwie to powinnam cały czas chodzić z otwartymi ze zdziwienia ustami. Mam wrażenie, że mężczyźni chodzą w przebraniach próbując ukryć to, co dała im natura. Jest to przerażająca wizja. Czy to seksmisja 2? Tylko, że tym razem to mężczyźni sami pozbawiają się swoich atutów. Młodzi mężczyźni zapuszczają grzywki w stylu Justina Biebera, przekłuwają uszy, noszą torby i torebki przez ramię, duże szale i kominy, kardigany, białe delikatne trampeczki, krótkie jeansowe spodenki przed kolana z podwiniętymi nogawkami, spodnie ze ściągaczami, pokazującymi kostki, obcisłe spodnie, koszule w kwiaty, choć wcale nie są na Hawajach, buty przypominające krojem i wzorami damskie. Do czego to wszystko prowadzi? Czy niedługo kobiety same będą musiały wkręcać żarówki i przeczyszczać rury w łazience, bo mężczyźni w tym czasie będą chodzić na pokazy mody? Kiedy jadę rowerem do pracy w moim sportowym stroju i widzę te męsko-damskie twory wyprodukowane przez dzisiejszy świat naśladownictwa, czuję się bardziej męsko niż niejeden mijany mężczyzna. A przy tym jestem stuprocentową kobietą, lubiącą fatałaszki, kwiatki i filmy romantyczne. Dlaczego więc tak się czuję?

                Uważam, że mężczyźni nie powinni interesować się modą, bo zaczynają wyglądać groteskowo. Czy za kilka lat zmienią się w Conchitę Wurst, która chce być kobietą, a nie może do końca zrezygnować ze swojej męskości? Zaczynam tęsknić za wizerunkiem dawnego macho, męskiego egoisty, którego wcześniej nie mogłam po prostu znieść. Ale zbyt mnie dzisiaj męczą próby odróżnienia, czy na ulicy mija mnie gej, czy po prostu mężczyzna, który chce ładnie wyglądać. Tylko, że mężczyzna nie powinien wyglądać ładnie, ale jak samiec. Jego ubiór, jak i cały wizerunek, nie powinien wprowadzać w błąd co do orientacji seksualnej czy przynależności płciowej. Dzisiaj te granice tak potwornie się zacierają, że obawiam się, iż za kilak lat nie będzie na kim oka zawiesić i trzeba będzie wybierać między mężczyzną bardziej lub mnie gejopodobnym. Może i stawiam swoje tezy zbyt dosadnie, ale mam nadzieję, że w ten sposób faceci otrząsną się z tego dziwnego transu, spojrzą wreszcie na siebie w lustrze i postanowią na powrót stać się prawdziwymi samcami rodem z westernów. Już nawet zdzierżę plucie tytoniem do spluwaczki. Choć obawiam się, że jest to tylko moje niespełnione marzenie.

                Pozostaje mi więc oglądanie westernów i starych filmów z nadzieją, że te męskie czasy, tak łatwo dziś porzucone, kiedyś znowu wrócą. I będę mogła cieszyć się widokiem Bruce’a Willisa, ścigającego terrorystów w poplamionej, niegdyś białej podkoszulce, lub szukającego piątego elementu, by móc uratować świat. Chociaż chwileczkę… czy w tym filmie Willis nie nosił pomarańczowej podkoszulki i krótkiej kurteczki przypominającej ramoneskę? I białych bandażowych rękawków? No ale wybaczcie moi drodzy, on uratował świat przed złem absolutnym. Co może być bardziej męskiego?

                 Ale Wy Panowie obudźcie się, odrzućcie w diabły swoją wewnętrzną kobietę i stańcie się na powrót samcami Alfa, którzy nie dbają o to, co mają na sobie, dopóki jest to czyste i schludne. Chyba, że akurat ratujecie świat, wtedy plamy na koszulkach opinających mięśnie (ukazane nie dla szpanu, tylko dlatego, że jest gorąco i trzeba było podwinąć rękawy J)  i pot spływający po plecach jest dozwolony J Ale na pewno nie różowe spodnie, espadryle w kwiaty i chusta przewiązana w pasie!

wtorek, 5 sierpnia 2014

Nowe życie starych spodni

Czy Wy też tak macie, że Wasze ulubione jeansowe spodnie zawsze dziurawią się w kroku? Wciąż wyglądają jak nowe, ale nie da się ich już nosić, bo przez tą wielką dziurę wiatr wieje? Naprawdę jest to frustrujące. Gdyby to była chociaż jakaś super oldshoolowa dziura w kolanie... Ale nie, moje jeansy zawsze dziurawią się w kroku! Za każdym takim przypadkiem spodnie lądowały w śmieciach. Tym razem się zbuntowałam. Jak to tak? Mam je wyrzucać, gdy nosiłam je zaledwie kilka miesięcy? O nie. Nie tym razem. Jest lato w pełni, krótkie spodenki jak najbardziej się przydadzą. Wystarczy tylko kilka minut pracy, ostre nożyczki i już mamy nowiutką parę szortów :)








Wpis bardzo nieksiążkowy, ale pomyślałam, że może komuś przyda się ten pomysł :) Spodenki fajnie się strzępią już po pierwszym założeniu, więc nie ma potrzeby bawić się w wyciąganie nitek pęsetą.

Pozdrawiam wszystkie kobiety, które nie cierpią dziur w spodniach :)