poniedziałek, 20 listopada 2017

Kreta okiem podróżnika Cz. 2 Jak zostać Grekiem. Kreta część wschodnia


Tegoroczny wypad na Kretę odbywał się pod patronatem Rainbow Tours, które
było tak miłe, że sprzedało nam bilety lotnicze w jedną stronę za 150 zł od osoby. Kupowanie biletu w jedną stronę jest wysoce ryzykowne, zwłaszcza pod koniec sezonu, ale gdy ma się w planach trzytygodniowy urlop, to niemal niemożliwe jest dopasowanie lotów w przyzwoitych cenach. Jak wysokie było ryzyko drogich biletów powrotnych lub niemożliwości kupienia żadnych, tego nie wie nikt. Ale kto nie ryzykuje, ten nie ma. Z tym hasłem na ustach i z nadzieją w oczach zakupiliśmy bilety do Chani 17 września.

Plany były sporządzone z rozmachem. Mieliśmy mieszkać w różnych miejscowościach, a przede wszystkich zwiedzić wschodnią część wyspy, której nigdy nie widzieliśmy. Okolice Chani były nam dobrze znane z poprzedniego wyjazdu, więc mieliśmy tam zostać na góra trzy dni. Gdy wyjeżdżaliśmy, nie tęskniłam. Zwłaszcza że przed nami roztaczała się wizja nowej przygody, której nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy- możliwość zamieszkania w niewielkiej górskiej wiosce w greckim domu, wśród lokalnych mieszkańców. Wizja, której nie mogłam się doczekać.
Dzięki tym niecodziennym planom zwiedziliśmy całą zachodnią stronę wyspy, a także jej centrum, bo po 10 dniach w uroczej Maronii przenieśliśmy się w okolice Rethymno, do kolejnej greckiej chaty. Po tych trzech tygodniach życia wśród Greków już nigdy nie będę chciała mieszkać w bezimiennym hotelu.
Zeszłoroczny wyjazd był
pod każdym względem szalony, organizowany na wariackich papierach, bo przenosząc się z Hiszpanii do Grecji nie mieliśmy pojęcia do ostatniego dnia pobytu na Lanzarote, gdzie wylądujemy na kolejne dwa tygodnie wakacji. Dlatego sprawę załatwienia samochodu zostawiliśmy na ostatnią chwilę, stojąc w kolejce do odprawy. Dlatego gdy odbieraliśmy samochód z greckiego lotniska, była 3 w nocy (w tym roku miało być podobnie) a wskaźnik paliwa pokazywał zaledwie 1/3 zawartości baku, podczas gdy przed nami rozpościerały się setki kilometrów do przejechania, a nas personel wypożyczalni samochodów nie uświadomił, że stacje benzynowe na wyspie będą pozamykane na głucho.

Bez zamówionego hotelu, bez gotówki i karty kredytowej, a tym samym bez możliwości zabukowania hotelu na booking.com, a także bez jedzenia i picia, ruszyliśmy w szaloną podróż w bliżej nie określone miejsce. Jedyne co wiedzieliśmy to to, że z Heraklionu mamy pojechać w stronę Chani,
przejeżdżając przez połowę długości ogromnej wyspy, do miasteczka Georgioupolis, gdzie być może mieli dla nas miejsce w hotelu (niestety o 4:30 nad ranem nie udało się znaleźć ani wejścia do recepcji hotelowej ani choćby jednego człowieka, który by nas obsłużył). Pod koniec podróży skończyło się niemal wszystko, jechaliśmy na oparach benzyny i z resztą energii w telefonie, który służył nam za gps, kontakt i wyszukiwarkę. To była niezapomniana noc, pełna wrażeń i niepewności.

W zeszłym roku skończyło się na spaniu w samochodzie i na plaży, w tym roku byliśmy mądrzejsi. Nie rzucaliśmy się na głęboką wodę i spaliśmy w regionie, w którym wylądowaliśmy, więc ilość paliwa w baku nie miała znaczenia (aczkolwiek znowu była poniżej oczekiwań; najwidoczniej Grecy nie mają na tyle
wyobraźni, żeby dostarczać po nocy samochody z pełnym bakiem, na wszelki wypadek, gdyby klient miał przed sobą daleką podróż). Samochód był zamówiony jeszcze w Polsce, hotel na trzy dni pierwsze dni naszej podróży tak samo. Dopiero po tych trzech dniach i odpoczynku mieliśmy jechać na drugi koniec wyspy. Za dnia, a nie w środku nocy. Z zapasami. I wypoczęci oraz wyspani. W zamówionym przez booking.com (po zeszłorocznych wakacjach pełnych niespodzianek zaopatrzyliśmy się w kartę kredytową) hotelu, w którym wylądowaliśmy w środku nocy, czekała na nas kartka z numerem pokoju i informacją, że drzwi są otwarte oraz życzeniami udanego pobytu. Było to bardzo miłe i bardzo profesjonalne. Brawa dla właścicieli hotelu.


Pomysł, aby przemieszczać się z miasta do miasta był spontaniczny ale i przemyślany na podstawie życiowego doświadczenia. Zamykanie się w jednym rejonie na tak dużej wyspie, gdy miało się do dyspozycji aż trzy tygodnie i
samochód na całą długość pobytu, byłoby odrobinę bez sensu. Dzięki temu zabiegowi przeżyłam piękne wakacje i były one całkiem odmienne od poprzednich. Stałam się jedną z mieszkańców swojej wsi, choćby tylko na chwilę i to uczucie było naprawdę bezcenne. Poczucie przynależności do miejsca, w którym się mieszka, poczucie wspólnoty z mieszkańcami, a przede wszystkim poczucie, że jest się w domu, dostałam w gratisie do wynajętego domu.

Uwielbiałam przesiadywać w kuchni, przy otwartych szeroko drzwiach, bawiąc się z odwiedzającymi mnie codziennie kotami, czy chodząc na nocne eskapady z czworonożnymi przyjaciółmi śledzącymi każdy mój krok.
Mogłam wyjść sobie przed dom i od razu znaleźć się na ślicznej wąskiej uliczce, a także robić bez skrępowania selfie ujęcia przy klimatycznych niebieskich drzwiach rozwalającej się pobliskiej chaty, drzwiach z łuszczącą się ze starości farbą. Podobała mi się ta wolność, to że nikt nie wchodził bez mojej wiedzy do mieszkania, żeby posprzątać. To, że gdybym chciała, mogłabym szwendać się po pokojach nago bez obaw, że zaraz wejdzie sprzątaczka, używając swojego klucza. Szybko pokochałam tę wolność i wcale mi nie przeszkadzało, że musiałam sprzątać podczas wakacji, bo w zamian dostawałam coś, na czym zależało mi dużo bardziej- uczucie, że jestem u siebie. Dzisiaj mieszkanie w bezosobowym hotelu jest dla mnie niewyobrażalne. Może to brzmi jak snobizm, ale gdy człowiek raz przeżyje coś wspaniałego, nie będzie chciał już wracać do tego, co było przedtem.
Idea poznawania różnych zakątków Krety była strzałem w dziesiątkę. Po
10 dniach zamieszkiwania w Maronii, poznania wszystkich zakątków wioski (i wszystkich kotów), odwiedzenia wszystkich plaż i górskich przestrzeni w sąsiedztwie, wyjeżdżałam z tego rejonu bez żalu. Jedyne, za czym tęskniłam, były to moje ukochane koty, z których każdy miał swoje dziwaczne imię i które zawsze stały pod drzwiami rankiem, czekając na miskę jedzenia i ludzkie towarzystwo. Które kręciły się w okolicy wieczorem, czekając aż wrócimy z kolejnej eskapady. Było mi żal, że musiałam je wszystkie zostawić po tym, jak dwa z nich stały się praktycznie moimi dziećmi. Było mi smutno, jak pomyślałam, że się już nigdy nie zobaczymy. A gdy wyobrażałam sobie, że przyjdą jak zwykle wieczorem na jedzenie, przytulanie i miskę chłodnej wody, prawie mi łzy stawały w oczach. Taka była cena tego nowego, niesamowitego przeżycia- zostawiało się za sobą cząstkę siebie.

Ale czekały na nas kolejne miejsca do zdobycia, kolejne przygody do przeżycia. Mieliśmy przejeżdżać przez Agię Pelagię, miejscowość w której wszystko się zaczęło 4 lata temu. Gdzie narodziła się miłość do tego kraju i do podróżowania. Mieliśmy odwiedzić Rethymno, które kiedyś zrobiło na nas takie wrażenie dzięki swojemu urokliwemu staremu miastu i klimatycznych wąskich uliczkach. 

Mieliśmy po latach wrócić do Heraklionu i skonfrontować dawne wspomnienia z naszym nowym, doświadczonym w podróżach, ja. Kiedyś to
miasto wydawało mi się mało interesujące, bo zbyt ruchliwe i nowoczesne. Byłam bardzo ciekawa, czy moje zdanie się zmieniło po 4 latach podróżowania po świecie (jeśli można tak powiedzieć o osobie, która zwiedziła zaledwie 4 kraje). Wszystko stało przede mną otworem i miałam zamiar skorzystać z tej okazji. Chciałam wykorzystać każdy dzień urlopu maksymalnie, a taki sposób zwiedzania, bez zobowiązań i trzymającego w ryzach all inclusive bardzo temu sprzyjał. Byliśmy wolni jak ptaki i mogliśmy lecieć, gdzie nam się spodoba.

Bycie częścią społeczności, w której przyszło nam żyć, to bardzo cenne uczucie. Trzeba pamiętać, że nigdy tego nie osiągniemy, jeśli nie wyjdziemy do ludzi. Na Korfu zawsze wracaliśmy do tej samej restauracji, gdzie czuliśmy, że
jesteśmy kimś więcej niż zwykłymi klientami. Na Rodos za każdym razem, gdy wyjeżdżaliśmy w góry, wpadaliśmy z wizytą do sprzedawcy win, który serdecznie nas zapraszał, abyśmy zamieszkali u niego przy okazji następnej wizyty. Gdy kupowaliśmy miód w Embonas, był to zawsze ten sam sklepik, gdzie mogliśmy usłyszeć całą historię rodzinną sprzedającego tam człowieka. W Rethymno na Krecie w pewnym sklepie z pamiątkami i alkoholami poznawano już z daleka i niemal siłą wciągano na lampkę uzo, które przecież już dobrze znaliśmy i którego trzy butelki już leżały u nas w bagażu.

Ale to nie chodziło o zwykłą sprzedaż, tylko o okazję do porozmawiania, do podzielenia się swoją historią, zdjęciami bliskich, przeżyciami, wspomnieniami i swoją kulturą. Wciskane do ręki drobne prezenty były tylko
wyrazem uczucia sympatii, które rodziło się szybko między podobnymi do siebie duszami. Gdybyśmy zamknęli się w naszym hotelu, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, jak wspaniali ludzie nas otaczają. I zostaliby oni anonimowi, gdybyśmy się na nich nie otworzyli. A tak nawet granice językowe nie miały znaczenia. I dlatego gawędziliśmy sobie wesoło z sąsiadami w naszej drugiej miejscowości, mimo że nie mieliśmy pojęcia, o czym nawzajem do siebie mówimy. Ale wystarczył język ciała i uśmiech, abyśmy dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Żaden hotel nam by tego nie dał.

Co do samej wyspy, jak już nieraz wspominałam we wcześniejszych wpisach, Kreta mimo że ogromna, jest jednocześnie całkiem jednostajna. Na zbyt długi pobyt może nawet być nudna. Aby zapobiec temu niechcianemu uczuciu stwierdziliśmy, że najlepiej być w ciągłym ruchu i zobaczyć jak najwięcej. 

Dlatego zjeżdżaliśmy naszym małym autem na najbardziej osamotnione i pochowane w zakolach górskich „plaże”. Dlatego wychodziliśmy poza znane
atrakcje wyspy i dlatego też wspinaliśmy się na drogi bez końca prowadzące przez wysokie masywy najwyższych szczytów, aby spotkać się oko w oko z kozią gangsterką władającą najwyższymi rejonami Krety. Tam kozy i baranki były panami świata i mimo że bez zdziwienia reagowały na nasz samochód, to też bez większego pośpiechu zwlekały się z drogi, jakby chciały powiedzieć: „Ale o co chodzi? Po co ten pośpiech? Panie, poczekaj, tylko się przeciągnę i podrapię za uchem i wtedy będziesz mógł przejechać”.

Z takimi przygodami czas się nie dłużył, a mogliśmy doświadczyć wszystkiego, co Kreta chciała nam pokazać- od miejsc typowo turystycznych do typowo rolniczych, od plaż obłożonych turystami po takie, gdzie można było nurkować godzinami bez jednego napotkanego w wodzie człowieka. Gdyby nie
ta wolność człowieka mobilnego i nie mającego żadnych zobowiązań wobec hotelowej obsługi (wszyscy wiedzą, jak ciężko zostawić hotel, gdy cały dzień można sączyć drinki i dojadać popołudniowe przekąski), Kreta mogłaby nam się znudzić za tym trzecim pobytem. 




Myślę, że jest to miejsce bardziej dla turystów niż podróżników, choć nawet podróżnik znajdzie tu coś dla siebie. Zawsze znajdzie się jakaś niezdobyta miejscówka do pływania wśród skał, czy majestatyczny wąwóz do przejścia. Ale myślę też, że zobaczyłam już na tej wyspie wszystko co chciałam i czas ruszać dalej i zdobywać nowe kraje. Poznawać nowe możliwości. Otworzyć skrzydła jeszcze bardziej.