niedziela, 27 września 2015

Murder most fab/ Julian CLary

Johnny Debonair w wieku 17 lat odkrywa, że jest gejem. Wówczas poznaje też smak pierwszej, prawdziwej miłości oraz gorzkiego uczucia odrzucenia i rozczarowania. Złamane serce prowadzi go do Londynu, gdzie próbuje pozbierać resztki swojej tożsamości i zacząć żyć na własną rękę, poza matczyną opieką i kloszem, pod którym był wychowywany przez wiele lat, z dala od prawdziwego życia. Tam poznaje Cathrine Baxter, przebojową młodą pielęgniarkę i ekskluzywną damę do towarzystwa po godzinach. Dzieciństwo spędzone z bujającą w obłokach matką, nigdy nie zaspokojona żądza poznania imienia tajemniczego ojca i smutek po utracie miłości swojego życia, Timothy’ego Thornchurch, prowadzą Johny’ego od jednej złej decyzji do drugiej, a całkowite zaufanie wobec Cathrine przyspiesza tylko jego przeznaczenie- upadek.

Ostatnio pisałam o innej książce angielskiej, która pomimo nominacji do tytułu Książki Roku nie potrafiła mnie wciągnąć tak, jak tego oczekiwałam. Ostatnio, zapisując się na kolejny rok nauki do International House, czekając na umowę, moje oko przyciągnęła półka z książkami do wypożyczenia dla uczniów szkoły. Podeszłam do niej aby zająć czymś myśli przez te dwie minuty oczekiwania i mój wzrok padł na wściekle różową okładkę. Wyciągnęłam tom i przeczytałam tytuł: „Murder most fab”. Pod spodem napisano: „You’d kill to be that famous”. Było to na tyle intrygujące, że odwróciłam książkę, aby przeczytać na odwrocie okładki krótki opis i zobaczyć, o czym ona jest. Niestety zdążyłam tylko przebiec wzrokiem pierwsze dwie linijki, niewiele z tego rozumiejąc, gdy usłyszałam głos sekretarki, oświadczający, że moja umowa jest gotowa do podpisania. Wybór był prosty- odłożyć książkę na półkę i wrócić do domu bez lektury na wieczór lub zaryzykować oparcie swoich wyborów czytelniczych na tytule i kolorze okładki. Właściwie miałam wówczas do przeczytania jeszcze połowę książki „Man and Boy”, na którą tak naprawdę nie miałam nawet czasu, więc najrozsądniej było ograniczyć swoją wizytę w szkole do głównego celu, jakim było podpisanie umowy. Jednak gdy idzie o książki, gubię gdzieś rozsądek. W moim mieszkaniu czeka całe pudło nieprzeczytanych książek, nie mam więc potrzeby brać następnych, bo i tak nie mam na nie czasu. Ale w tym przypadku jestem typową kobietą o słabej woli i zawsze myślę sobie, że dodatkowa para butów, to znaczy dodatkowa książka, nie zaszkodzi. Tym bardziej, że w IH nie ma sztywnych terminów na oddanie pożyczonych tomów.
Okazało się, że ten przypadkowy wybór był całkiem dobrym trafem. Dał mi to, czego zabrakło u Tony’ego Parsonsa. Otrzymałam to dzięki bardzo prostym zabiegom, jestem tego świadoma, ale najważniejszy jest efekt. A tutaj był taki, że przeczytałam książkę w trzy dni i odmawiałam jej odłożenia nawet wtedy, gdy zdrowy rozsądek podpowiadał, że czas, bym położyła się do łóżka. Wszystko dzięki sensacji, na której bazuje ludzkie zainteresowanie. Książka była dość prosta, nie można powiedzieć, aby była wysokich lotów, ale wystarczyło, aby wciągnąć. Zawarto w niej najważniejsze rzeczy, które przyciągają uwagę: seks, morderstwo, tajemnica, miłość i odmienność. Idealnie dla tych, którzy lubią, aby w książce coś się działo.
W tej działo się wiele, ale muszę przyznać, że zakończenie było dość proste. Tajemnica tożsamości ojca Johny’ego, jak i pewne fakty z życia bohaterów były mocno naciągane i zdawały się być żywcem wyjęte z telenoweli. Tu autor nie postarał się za bardzo, ale może nie uważał tego za zbyt ważne dla całości książki i dla prześledzenia drogi upadku, jaką kroczył JD (skrót, którego używał Johnny jako call-boy).
Jak zrozumiałam z recenzji, „Murder most fab” pomyślana była jako komedia, jako że jej autor, Julian Clary, jest komikiem. Jednak ja żadnych zabawnych momentów nie znalazłam. Było za to kilka irytujących chwil, które miały wpływ na mój odbiór książki. Związane one były z postacią matki Johny’ego. Czasem zdawała się być niespełna rozumu, innym razem pokazywała inne oblicze, oblicze kobiety, która doskonale wie, co się koło niej dzieje i która tylko gra swoją rolę, aby uniknąć zmagania się ze światem i jego okrucieństwem. Z jednej strony interesował ją tylko jej ogród i poezja, jakby prawdziwa część życia działa się z dala od niej, z drugiej po incydencie z halucynogenną substancją stała się napaloną nimfomanką, która przyjmowała mężczyzn w swoim domu, nie ukrywając tego przed swoim dorastającym synem, chowanym do tej pory pod kloszem matczynego zdziwaczenia.
Jej charakter jest ciężki do przyjęcia dla osoby, która mocno stąpa po ziemi, a jej postać mocno nienaturalna, zmyślona, niezrozumiała i niespójna. W jednej osobie kryła się hipiska, kobieta z artystyczną duszą, dziecko, które nie potrafi rozróżnić dobra od zła czy podstępu od prawdy, a jednocześnie kobieta potrafiąca zrezygnować z luksusu dla własnych przekonań. Z kolei ten obraz kobiety, która ma swoje przekonania i uparcie ich broni, wbrew całemu światu burzył, się z obrazem osoby, która z brutalnością świata radzi sobie ucieczką w swój własny, niezrozumiały przez innych świat Alicji w Krainie Czarów. Na koniec wspomnę, że ciężko mi było zrozumieć, co chciał osiągnąć Julian Clary wprowadzając na scenę osobę tak pełną sprzeczności i żyjącą tak daleko od prawdziwego życia. Czy chodziło o to, żeby pokazać dlaczego jej syn, Johnny, nie potrafił właściwie ocenić Cathrine i jej katastrofalnego wpływu i ocenić, co jest w życiu dobre, a co zasługuje na karę? A może miał to być ten element dowcipu, czarnego humoru, mającego rozbawić czytelnika pomiędzy jednym morderstwem a drugim? W moim przypadku efektem była wyłącznie irytacja.
Pomijając postać Alice Debonair i kiepskie zakończenie, książka nie miała wad. Jak już wspomniałam była dość prosta, bazująca na skandalach i ciemnej stronie ludzkiego życia, ale zdołała mnie wciągnąć. Wprawdzie nigdy nie interesowały mnie tematy homoseksualizmu i prostytucji, jednak język Juliana Clary był żywy, sugestywny i hipnotyzujący. Parę niedoskonałości, także tych związanych z mnożeniem dziwnych zbiegów okoliczności, nie były na tyle przykre, aby książkę odłożyć. Bardzo dobrze mi się ją czytało i chętnie zaniedbałam inne obowiązki dla tego tytułu.
Jest też jeszcze jeden drobiazg, o którym muszę wspomnieć. Zachęcający „dodatek do tytułu”, który sugeruje, że czytelnik również by zabił, aby być tak sławnym jak JD  jest użyty przesadnie. Pierwsze skojarzenie to takie, że Johnny był niesamowicie sławny i że zabijał dla tej sławy. Jednak nie taka była prawda, przynajmniej nie do końca. Zabijał, ponieważ był człowiekiem słabym i poddał się całkowitej kontroli swojej „przyjaciółki” Cathrine, która dla swoich własnych wygód i potrzeb wciągnęła go na złą drogę i zawsze trzymała go krótko, jak psa na smyczy. A jego pierwsze morderstwo wynikło z powodu pieniędzy, nie sławy. Co więcej, gdy sława faktycznie przyszła, i to dopiero w połowie książki, nie było to coś, dla czego warto by było zabijać. Ot, zwykła sława i mała fortuna. Jednak widocznie Johnny miał w sobie pierwiastek zła lub brak empatii, która by mu podpowiedziała, co jest złe, a co dobre. Johnny był zwykłą marionetką w rękach kobiety, marionetką, która niejako stała obok życia, które się koło niego działo. Może właśnie o to chodziło z postacią jego matki? Może JD odziedziczył naiwność dziecka po swojej matce? Jakkolwiek by nie było, tytuł książki nie do końca odzwierciedla zdarzenia w książce. Była ona bardziej poświęcona studiowaniu ludzkiej natury i jej ciemnych stron odziedziczonych po przodkach, niż temu, jak sława wpływa na człowieka. Większy wpływ na Johnny’ego miała Cathrine niż żądza pieniędzy i sławy. Wprawdzie uderzyła mu ona do głowy, ale to nie ona sprawiła, że JD był ślepy na destrukcyjny charakter Cathrine. To nie sława zawiodła go w stronę prostytucji, narkotyków i pierwszego morderstwa, tylko niemożność ocenienia ludzkiej natury i własnych uczynków. Było mi żal Johnny’ego, ponieważ mimo złamanego serca wciąż miał szansę na odnalezienie się w życiu. Jednak czasem to, w jaki sposób dobieramy sobie przyjaciół, może zaważyć na całym naszym życiu.
Dodatkowo przez pierwszą połowę książki trudno mi było wyczytać, na czym sława JD miałaby polegać, tak długo autor ciągnął nas przez wydarzenia z przeszłości głównego bohatera. Zanim doszliśmy do momentu telewizyjnej kariery Jahnny’ego, prześledziliśmy jego kilkumiesięczne życie studenckie, pierwsze relacje z Cathrine i wspomnienia z wiejskiego domku, gdzie mieszkał z matką i pracy u rodziny Thornchurch, gdzie spotkał Timothy’ego. Potem autor przeniósł nas w świat prostytucji, a pierwsze rozdziały, kiedy Johnny rozwodził się nad tym, jak dobry był w tym fachu, podpowiedziały mi, że to właśnie w tym leży jego sława. Nagle w połowie książki wszystko się zmieniło i Johnny trafił do telewizji. Od tego czasu zaczęło się jego nowe życie i druga część książki, a także sława młodego mężczyzny. Trochę to było pokręcone i rozwleczone, ale wciąż całkiem nieźle się czytało.
Książka jest dość mocna. Mówi nie tylko o morderstwie z zimną krwią, ale i o miłości homoseksualnej, świadomości seksualnej i prostytucji. Nie jest przeznaczona dla osób, które nie chcą znać ciemnej strony życia. Czasem opisy są przedstawione tak mechanicznie, że aż przerażają. Choćby planowanie przez Cathrine morderstwa Juana i Tima. Człowiek się wówczas zastanawia, czy ta kobieta ma w ogóle jakieś uczucia, prócz żądzy pieniądza? Cały czas też czekałam z nadzieją, aż JD obudzi się z tego dziwacznego snu, w który zapadł po rozstaniu z Timothym, jednak jego zaufanie do Cathrine jest uderzające i każe wątpić w zdolność Johnny’ego do widzenia spraw takimi, jakie są. To oderwanie od prawdziwego życia wiedzie JD na stracenie.
Jednak pomimo czynów, jakie popełnił, wciąż nie potrafiłam ujrzeć w Johnnym czarnego charakteru, ponieważ to jego dziecinna naiwność i brak umiejętności oceny ludzi, ich charakterów i wagi swych własnych czynów zwiodła go na manowce. Jakaś część sympatii do tego zagubionego w świecie człowieka została ze mną do samego końca, nawet wtedy, gdy stał przed drzwiami Tima z kamieniem w kieszeni. Przerażające, do czego doprowadził mnie autor. Na tej podstawie muszę przyznać mu całkiem spory talent do prowadzenia intrygi, pomimo dość kiepskiego zakończenia, którego szczytem było końcowe zwierzenie matki. Zwłaszcza że do tej pory uważałam tę kobietę za osobę kompletnie nieprzystosowaną, niespełna rozumu i nie do końca wiedzącą, co się dzieje w świecie. Jednak o dziwo na końcu potrafiła pozbyć się tej naiwności dziecka, którą obdarzyła w genach jedynego syna i całkiem świadomie opowiedzieć, co wydarzyło się w czasach jej młodości, co tak bardzo wpłynęło na życie ich obojga. Dziwna końcówka dziwnej, acz wciągającej książki.
Czy zarekomendowałabym ją? Owszem. Książka była ciekawa i inna od tego, co dotychczas przeczytałam. Uważam, że warto zwrócić na nią uwagę. Jeśli nie macie aktualnie nic do czytania i lubicie czytać książki w oryginale (nie wiem czy została przetłumaczona na język polski) lećcie do biblioteki po „Murder most fab.”

poniedziałek, 14 września 2015

Mężczyzna i chłopiec- Tony Parsons / Man and Boy


Harry Silver w wieku 30 lat przeżywa kryzys wieku średniego. W wyniku jednego nierozważnego kroku traci wszystko, co posiada. Pracę, żonę i poczucie spełnienia. W zamian otrzymuje niezwykłą okazję zbudowania więzi z synkiem Patem, którego do tej pory umieszczał na drugim planie. Najpierw jednak będzie musiał poukładać swoje nowe, nieuporządkowane życie, aby wreszcie zrozumieć, co w nim jest najważniejsze.

Książkę tę czytałam trzy miesiące. Nie dlatego, że była okropnie gruba czy nudna. Po prostu zabrakło mi czasu w grafiku. Przez wakacje poświęciłam się nauce języka angielskiego i wszelkie inne sprawy zeszły na drugi plan. Są sprawy ważne i ważniejsze, priorytety gonią priorytety.
Jednakże w tym, że odłożyłam książkę na bok na tak długo, tkwi małe ziarenko prawdy. Bo dlaczego to zrobiłam? Myślę, że dlatego, iż było to niesamowicie łatwe. Pomimo tego, iż „Man and Boy” została okrzyknięta książką roku 2001 i otrzymała wiele pozytywnych opinii (można o nich poczytać na okładce książki), mimo iż miło się ją czytało i zdołała utrzymać moją uwagę, gdy już ją wzięłam do ręki, to jednak zbyt łatwo było mi ją odłożyć i zastąpić innymi obowiązkami. Książka Roku nie zasługuje na takie traktowanie. A przynajmniej nie powinna.
Nie potrafię ocenić, jaka była tego przyczyna. Na pewno nie niezrozumienie tekstu. Znam angielski na tyle dobrze, że poradziłam sobie z tekstem bez problemu, choć oczywiście nie każde słowo było dla mnie zrozumiałe. Lecz czytanie książek angielskich zawsze kończy się sukcesem, jeśli nie skupiamy się na pojedynczych słowach, tylko na całych zdaniach i akapitach. Kontekst zawsze pomoże nam odnaleźć się w gąszczu niezrozumiałych słów. Mój wybór był bardzo przemyślany- książka Tony’ego Parsons miała być w oryginale, bo oprócz przyjemności czytania, miała być również narzędziem nauki języka obcego. Takie połączenie przyjemnego z pożytecznym. Nauka nie przeszkodziła mi zupełnie na skoncentrowaniu się w pełni na powieści. Wszystko co Tony Parsons miał mi do przekazania, trafiło do mnie. Zrozumiałam jego przekaz. Dwa razy chlipnęłam sobie pod nosem, raz się uśmiałam. Było fajnie. Ale jednak odłożyłam książkę w połowie historii. Byłam ciekawa co będzie dalej, ale nie aż tak bardzo, żeby się trzymać tej opowieści jak tonący brzytwy, na czym tak bardzo mi zależy, kiedy czytam książki. Chcę być przywiązana do fotela niewidzialnym sznurem. Chcę dać się uwięzić czytanej historii i nie móc uciec, jak więzień, który dostaje dożywocie. A jednak w przypadku „Man and Boy” potrafiłam wyskoczyć z jeziora historii Harry’ego Silvera i nie czuć się jak ryba bez wody. Doprawdy przyszło mi to zbyt łatwo. Nie wiem dlaczego. Przecież to Książka Roku! Tak sobie myślę, że może najzwyczajniej w świecie nie potrafię ocenić książki tak wysoko, jak na to zasługuje? W końcu nie jestem krytykiem literackim.
Nie chodzi też o to, że nie było w niej żadnego przekazu, bo był. Było to męskie spojrzenie na rolę mężczyzny w świecie. Próba przełamanie stereotypu męskiego, gdzie facet nie interesuje się dziećmi i myśli tylko o swojej karierze i przyjemnościach. Niestety jak dla mnie była to próba nie do końca udana. Ponieważ przez połowę książki Harry ubolewa nad swoją nową rolą, kiedy nie ma nic innego do roboty niż czekanie na syna, gdy wróci ze szkoły, następnie zajmowanie się nim, nie zauważając w ogóle, że przez cztery lata na takie życie bez większego celu skazana była jego żona Gina. Przez drugą zaś połowę Harry zajmuje się swoim nowym związkiem z kobietą marzeń, gotów nawet przywiązać syna do łóżka, aby tylko nie przeszkadzał mu w nocnych igraszkach. Cóż, jak dla mnie brzmi to raczej jak potwierdzenie starej roli mężczyzny, z której nie może go wyciągnąć i zrehabilitować nawet inny mężczyzna (czyt. autor). Tym bardziej, że na końcu Parsons sam przyznaje, że dziecko jest bardziej związane z matką, niż kiedykolwiek będzie związane z ojcem. To pewnie wynika z tego, iż to raczej kobiety są skłonne zrezygnować ze wszystkiego dla swoich dzieci i oddają im każdą minutę swojego życia. To zaś jest przeszkoda nie do przeskoczenia dla męskiej części społeczeństwa.
W przekazie autora pojawia się też inne spojrzenie na kobietę, która zamienia się rolami z mężczyzną. A przynajmniej taką wizję próbował mi sprzedać Parsons. Niestety nie kupiłam jej. Gina, żona Harry’ego, poświęciła w życiu zbyt wiele, abym mogła ją ocenić tak negatywnie, jak chciał autor.
Mamy więc w książce przynajmniej dwa przesłania. Nie mogę więc powiedzieć, że przekazu nie było, bo był i to nawet silny. Więc to na pewno nie z tego powodu nie było między mną a książką iskry. A może przyczyna leży w tym, że dla mnie liczy się bardziej to, czy autor potrafi zainteresować czytelnika, niż to, co chce w swojej książce przekazać? W moim przypadku Tony nie podołał temu zadaniu w takim stopniu, w jakim oczekiwałam po przeczytaniu tych mini recenzji. A może to wina tego, że za dużo czytam książek w ogóle? Są przecież wśród nich tytuły niskich lotów. Może już nie potrafię rozróżnić, która z nich nadaje się do rekomendacji? A może po prostu nie wystarczają mi książki ambitne i preferuję takie, które potrafią mnie uwieść jak zdolny kochanek i porwać do swojego świata, z którego nie będę chciała się wyzwolić?
Możliwe też, że od samego początku nie spodobał mi się kierunek, w jakim zmierzała historia i czułam podświadomie, że jej zakończenie też nie trafi w mój gust. Ostatecznie muszę też stwierdzić, że autor troszeczkę pogubił się w swojej opowieści. Początkowo wydawało mi się, że to jedna z tych ambitnych książek, które aż ociekają przesłaniami. Jednak po przeczytaniu całości wydaje mi się, że gdzieś w połowie powieść przekształciła się w dość prostą książkę romantyczną. Zwłaszcza końcówka brzmiała jak typowy happy end, który spotykamy w komediach romantycznych. Autor poszedł nawet dalej, zapożyczając sobie zakończenie rodem z bajek, gdzie zło zostaje ukarane, a dobro nagrodzone czystym, niewinnym uczuciem. Problem jedynie w tym, że w tej książce tryumfuje szarość, bo czystego, nieskażonego dobra w Harrym Silverze nie mogłam się doszukać. Raczej było tak, że przez całą powieść dominowało we mnie uczucie żalu nad jego żoną, która nie tylko musiała wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za jego błędy, ale i końcową karę, godną złej czarownicy ze „Śpiącej Królewny”. Jakoś mi to nie pasowało i nie potrafiłam spojrzeć na problem relacji między Giną i Harym okiem mężczyzny.
Pewnie niejedno z Was pomyśli, że to dlatego, że jestem kobietą. Ale nie tu leży wina. Raczej można jej szukać w samym autorze. Ciężko jest solidaryzować się z mężczyzną, który popełnia straszny błąd, potem zgrywa ofiarę całej sytuacji, zwalając niejako winę na żonę, która, poświęcając wszystko dla tego małżeństwa nie potrafiła dać swojemu mężowi niekończącej się miłości z romansów, bo zgubiła ją rutyna. Żona Harry’ego, Gina, podejmuje całkiem zrozumiałe decyzje, za co oczywiście otrzymuje nagrodę w postaci nowego, lecz całkiem nieudanego związku. No naprawdę, pomimo chęci nie potrafiłam zżyć się z bohaterem i jego tragiczną sytuacją, za którą powinien winić tylko siebie. Zastanawiam się, czy Tony Parsons naprawdę w to wszystko wierzył, kiedy pisał swoją powieść? Mi jest bardzo ciężko w to uwierzyć. Ale czy kiedykolwiek kobieta zrozumie mężczyznę i to, co nim kieruje? Jest to chyba zbyt głęboka przepaść, której nie da się przeskoczyć.
Zastanawiam się, dlaczego tę książkę okrzyknięto tytułem roku. Czy naprawdę przesłanie, jakie wydaje się nieść Parsons było tak dobrze przeszmuglowane w jego romansie? Ja bym tak łatwo nie oddawała tytułu „Książki Roku”. Jakoś nie potrafię umieścić tego tytułu wśród klasyków, o których każdy słyszał i wielu powraca po latach, a o których pisałam także na moim blogu. Myślę, że ta książka tak szybko zniknie z mojego życia jak się w nim znalazła. Nie pozostanie po niej żaden ślad, prócz tego wpisu. Nie poświęcę tej książce drugiej myśli. Gdy zamknę dziś komputer, zamknę jednocześnie ten rozdział, w którym czytałam „Mężczyznę i chłopca”. Dla mnie ta książka była zbyt chaotyczna i tak naprawdę zastanawiam się, czy faktycznie było w niej jakieś przesłanie, czy tylko ja na siłę chciałam je zobaczyć, aby wytłumaczyć sobie, dlaczego ten tytuł został wyróżniony znakiem „Książki Roku”. Tak naprawdę dla mnie był to zwykły romans z domieszką życia rodzinnego i małego dramatu na końcu, który właściwie nic nie wniósł do książki, prócz tych paru łez, dla których prawdopodobnie był pomyślany.
Właściwie jedyne uczucie, które zapamiętam, a które mocno odczuwałam, była złość na autora za to, w jakim świetle starał się przedstawić swoich bohaterów: Harry’ego i jego żonę. Wydaje mi się, że jest to typowo męskie spojrzenie na tę skomplikowaną sprawę, jaką jest miłość. Po przeczytaniu tej książki utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że mężczyzna zawsze będzie myślał tylko o sobie i wszystkie swoje błędy zrzuci na kobietę, obarczając ją całą winą. Może i przemawiam jak jakaś stara feministka, ale nie potrafię inaczej spojrzeć na to, co stało się z rodziną Harry’ego. Nie można obwiniać kobiety za to, że prowadząc dom i mając wszystko na głowie przestaje być tą romantyczką, którą była na pierwszej randce. To już jest w naturze mężczyzn, aby nie doceniać tego, co mają i zawsze szukać czegoś lepszego. A gdy przyjdzie moment zdrady, zawsze znajdzie się to samo wytłumaczenie. Mężczyźni wierzą w nie całym sercem i z tego powodu potrafią rzucić wszystko, aby ponieść się nowemu nurtowi. Nurtowi nowości i ekscytacji. Bo przecież gdyby taki mężczyzna wiedział kilka lat wstecz, że dopiero teraz spotka kobietę swojego życia, nie wiązałby się z tą, która jest obecnie jego żoną. Gdy już zaś sobie to sprytnie wyjaśni, porzucą wszystko dla tej nowej kobiety, na którą czekali tyle lat. Całkiem fajne i niepodważalne to wyjaśnienie, prawda? I całkiem wygodne.

Wprawdzie w przypadku Harry’ego nie było do końca tak, jak to przed chwilą opisałam, to jednak właśnie tak się skończyło. A jego decyzja, aby zdradzić żonę z koleżanką z pracy wypływała właśnie z tego znudzenia i utraty blasku pierwszej miłości i ekscytacji z nią związanej. Harry to typowy romantyk, dla którego życia ma sens tylko wtedy, gdy jest w nim romans rodem ze starego Hollywood. Przez to pokpił sprawę, mimo iż wiedział, że dla jego żony rodzina to wszystko, co się dla niej liczyło. To właśnie dla złudnej obietnicy wiecznego szczęścia u boku męża porzuciła wszystko inne. Zrezygnowała z dobrze zapowiadającej się kariery, zrezygnowała ze swojej osobowości, by stworzyć z Harrym rodzinę. A gdy ten pokpił sprawę, zrobiła rzecz całkiem zrozumiałą- powróciła do swoich marzeń sprzed czasów, gdy poznała mężczyznę, który obrócił cały jej świat do góry nogami. Postanowiła dać sobie jeszcze jedną szansę i na powrót stać się kobietą, którą była przed zamążpójściem i którą stłamsiła w sobie dla szansy posiadania rodziny. Każda kobieta potrafi się postawić w sytuacji Giny Silver. I wiele z nich postąpiłoby podobnie. Nie ma w tym nic złego. Gdy mężczyzna rezygnuje z kobiety, ona musi odnaleźć na nowo sens życia. Nie jest to żaden szalony krok, tylko próba przetrwania o zdrowych zmysłach. Niestety w oczach mężczyzny jest to coś złego i niezrozumiałego. Zwłaszcza, gdy kobieta robi to, co zazwyczaj czyni mężczyzna- porzuca własne dziecko, by gonić za własnymi marzeniami. Dla mężczyzny, gdy robi coś takiego kobieta, jest to grzech śmiertelny, zarezerwowany tylko dla nich. Tak też Tony Parsons patrzy na rolę mężczyzny i kobiety w świecie. Według niego kobieta powinna wychowywać swoje dzieci i zrezygnować dla nich ze wszystkiego, co dla niej ważne, mimo iż dzieci mają też ojca. A gdy kobieta robi to, co zazwyczaj robi mężczyzna, piętnuje ją nieudanym życiem osobistym, zaś z mężczyzny robi męczennika i bohatera jednocześnie. Mówiąc szczerze, niezbyt mi się to spodobało.
Nie podobało mi się też to, że zarówno Harry jak i jego żona tak szybko rzucili się w nowe związki. Jak tu dalej wierzyć w prawdziwość uczucia zwanego miłością? Rozumiem, że żona była zraniona i nowym związkiem starała się zapomnieć o swoim żalu. Ale nie da się zrozumieć, dlaczego Harry tak szybko znalazł sobie nowy obiekt westchnień. Można to wytłumaczyć jedynie tym, że nigdy tak naprawdę swojej żony nie kochał. Harry to mężczyzna, który żyje w wiecznej iluzji i potrzebuje w swoim życiu tej iskierki romantycznych westchnień, które charakteryzują pierwsze randki i bez niej nie może żyć. Gdy rutyna wypaliła tę iskierkę w jego małżeństwie, bez zastanowienia zastępuje żonę inną kandydatką, mimo iż Parsons starał się ten problem przedstawić jako coś głębszego. Ale tego nie da się głębiej wyjaśnić.
Mam do zarzucenia autorowi także niekonsekwencję w traktowaniu Cyd, kobiety nagrody za niecne postępki Harry’ego. Najpierw przedstawia  ją jako romantyczkę żyjącą pośród plakatów ze starych filmów o miłości, potem zaś szybko zmienia ją w trzeźwo myślącą kobietę, która przedkłada szczęście dziecka nad swoje szczęście i która woli wejść dwa razy do tej samej rzeki, niż spróbować czegoś nowego. Po to by na końcu dać się wreszcie skusić obietnicy romansu. Autor uparł się na happy end przypominający z lekka Pretty Woman i zakończenie jest jakie jest. No cóż, chyba właśnie za to dostaje się tytuł „Książki Roku”.
Właściwie nie wiem o czym naprawdę jest ta książka. O więzi między matką i dzieckiem? O więzi między ojcem a synem? Czy o kruchości więzów między dwojgiem ludzi? A może jest to zwykły romans ukryty pod otoczką miłości między rodzicami a dziećmi? Gdzieś tam przez całą powieść przewija się Pat, syn Harryego i Giny oraz jego tęsknota za matką i próba odnalezienia się w nowej sytuacji, jaką jest rozbita rodzina. Ale myślę, że tak naprawdę nie chodzi o niego. On jest tylko dodatkiem, całkiem niezłą kością niezgody pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy dawną miłość niemal zmienili w nienawiść. Chyba po prostu dobrze brzmiało, że matka zostawia syna pod opieką nieodpowiedzialnego dziadka. A jeszcze lepiej brzmiało, gdy ojciec, który dotychczas mało interesował się życiem swojego dziecka nagle zamienia go w centrum swego wszechświata. Ale tylko na chwilę, by za moment zastąpić go Cyd i romansem, za którym tak tęsknił, gdy był ze swoją żoną. Cóż, ta książka wyzwoliła we mnie raczej negatywne uczucia i nie potrafiłam dać się ponieść miłości Cyd i Harry’ego, ani w ogóle całej historii. Towarzyszyła mi też gorzka nuta, o której staram się zapomnieć w normalnym życiu. Jest to myśl, że miłość nie jest wieczna i może się skończyć. A o tym nie chcę myśleć. Chcę wierzyć w bajki. Tony Parsons próbował mnie ściągnąć na ziemię swoją powieścią i tego nie mogę mu wybaczyć. Pewnie dlatego nie było miedzy nami uczucia na miarę Książki Roku. Ale oczywiście nie zniechęcam nikogo do tej pozycji, a nawet zachęcam. Może Wy znajdziecie w niej to, czego ja nie umiałam dostrzec.