wtorek, 6 czerwca 2017

Debbie Macomber/ A mother's gift

         

          Ostatnio zaczęłam grzebać w kufrze z książkami i wyciągnęłam jedną na chybił trafił. Autorka nieznana, tytuł nic nie mówił, krótkie streszczenie wspominało o miłości, okładka była radosna, miła dla oka i z różowymi akcentami. Cóż więcej chcieć od książki dla kobiety, która marzyła o odrobinie relaksu? Zresztą wszystkie książki z kufra i tak kiedyś zostaną przeczytane, więc dlaczego by nie wybrać właśnie tej, właśnie tego dnia?
          Cóż, książka, a raczej pisarka, nie zawiodła mnie, ale szczerze mówiąc liczyłam na coś zupełnie innego. Widocznie zwiódł mnie opis na okładce. Spodziewałam się lekkiej obyczajówki, z miłością w tle, otrzymałam zbiór opowieści (jeśli zbiorem można nazwać dwie historie) rodem z harlequin.
Wiecie, kiedyś czytałam taki rodzaj książek całkiem namiętnie, przez co zapewne mam nieco wypaczony pogląd na świat i miłość. Ale teraz dorosłam nieco i taki rodzaj literatury nie jest mi już bliski. Jest zbyt fantastyczny, aby mógł być chociaż zbliżony do życia. Lubię czasem zapomnieć jak okrutny jest świat, ale romanse pod egidą harlequina przedstawiają świat tak wymyślny, że aż nieprawdopodobny. A gdy chcę poczytać o czymś nieprawdopodobnym, obecnie wolę sięgnąć po sci-fi niż po typowy romans, w którym wszyscy żyją szczęśliwie po kres swoich dni. Oczywiście przedtem przechodząc jakąś gehennę, straszliwe przeżycie, które sprawia, że na nowo muszą nauczyć się kochać, by na końcu odnaleźć miłość swojego życia. No cóż, już z tego wyrosłam i świadomie omijam taki rodzaj literatury, bo szczerze mówiąc- nudzi mnie niemiłosiernie.
             Dwie opowieści, które znalazłam w książce „A mother’s gift” (niestety nie udało mi się znaleźć polskiego tytułu, ale książki tej pisarki są dostępne w polskich tłumaczeniach), były dokładnie takie, jak opisałam wyżej, czyli miały dokładnie taki sam szkielet jak wszystkie opowieści harlequin. Gdy to stwierdziłam, poczułam się troszkę zawiedziona. Ale ja zawsze, daję szansę każdej książce, dopóki mnie nie zacznie zanudzać na śmierć.
             Debbie Macomber nie zamordowała mnie swoimi opowieściami, ale też nie zachwyciła. Fakt, pierwszą z opowieści, „Ślub z ogłoszenia” (widzicie to? Nawet tytuł brzmi jak wyjęty z harlequinowych opowieści), czytało mi się lekko i nawet wyczuwałam napięcie między bohaterami, ale mimo to nad opowieścią cały czas krążyła, niczym sęp nad padłym zwierzęciem, stygma typowego romansu harlequin. I mimo że przeczytałam ją jednym haustem, musicie pamiętać, że wychowałam się na romansach i dlatego „Ślub z ogłoszenia” mi się całkiem spodobał. Ktoś z wyższym stopniem inteligencji emocjonalnej może te książki odrzucić z niechęcią już po pierwszym rozdziale. Ja powiem, że „Ślub z ogłoszenia” nadaje się na książkę, którą wrzucamy do koszyka rowerowego, udając się na piknik, czy do torby plażowej, zmierzając z ręcznikiem pod pachą nad morze. Umili Wam też podróż w autobusie, pod warunkiem, że nie wstydzicie się, że jesteście czytelnikami literatury niższych lotów. Jeśli jednak lubicie czytać o idealnej miłości i nie macie nic przeciwko temu, że otaczają Was ludzie z Times pod ręką (choć w polskich warunkach byłaby to pewnie Gazeta Wyborcza), to akurat ta opowieść uprzyjemni Wam te cenne chwile, które czasem kradniemy dla siebie.

            Druga z powieści, „Zdobyć serce Carol”, niestety była dużo słabsza. Stworzona na tej samej zasadzie, była jednak nudniejsza i szczerze mówiąc nic się w niej nie działo. Tak jak w pierwszej historii między bohaterami dało się wyczuć iskry (typowo harlequinowe, ale jednak), tak tu nie było niczego. Byłam znudzona od początku do końca, ale nie tak straszliwie, żeby odłożyć książkę, nie kończąc jej. Jednak nie miałam większej przyjemności w jej czytaniu i właśnie wtedy stwierdziłam, że Debbie Macomber nie jest pisarką dla mnie. Może kiedyś byłoby inaczej. Dziś jestem już zbyt dojrzała na taką literaturę i nie zamierzam z wypiekami na twarzy szukać kolejnych tytułów tej autorki. Tym bardziej, że zraziła mnie do siebie budowaniem swoich książek na tej samej podstawie, przez co miałam wrażenie, że czytam jedną i tą samą książkę (mimo iż podejście bohaterów się różniło i jedna była ciekawa, a druga nudna). No ale czasem już się tak w życiu zdarza, że to, co wybieramy przypadkiem, staje się sukcesem, a to, co poddajemy procesowi starannej selekcji- klapą. Nie ma co się zrażać i trzeba próbować po raz kolejny. Ja czuję, że następna książka wyciągnięta z kufra spotka się z bardziej przychylną recenzją. Przecież nie można ciągle źle wybierać, prawda?