piątek, 25 października 2013

Dama kameliowa / Aleksander Dumas (syn)


Uwielbiam klasykę w starych wydaniach
           Uwielbiam książki, które potrafią wzruszyć. Zwłaszcza, kiedy już od samego początku znam nieszczęśliwe zakończenie, ponieważ autor zdecydował się uchylić rąbka tajemnicy. I mimo tego, iż wiem, że nie będzie happy endu, pomimo iż domyślam się, jak potoczy się akcja, aż do wspomnianego zakończenia, to daję się zaskoczyć autorowi i nagle stwierdzam, że mam w oczach łzy. Takie książki doceniam najbardziej. I taka właśnie jest „Dama kameliowa”, melodramat wszech-czasów.
       Jest to wspaniała książka. Zawierająca jedną z najpiękniejszych historii miłosnych, wzruszająca, odkrywająca tajemnice duszy kobiecej, która na zawsze zostanie niezgłębiona przez męski umysł, niezdolny jej zrozumieć. Ukazuje zawód kurtyzany, przedstawia płatną miłość odartą z wszelkiego romantyzmu. Przedstawiając nam Małgorzatę Gautier, autor odsłania przed nami tajniki tej profesji i pokazuje prawdziwą samotność, która rodzi się w ukryciu i w tym ukryciu pozostaje, przykryta blaskiem kosztowności, zabaw i admiracji. Małgorzata pokazuje nam, że otoczona tłumem wielbicieli, tak naprawdę nie ma nikogo bliskiego, do kogo mogłaby się zwrócić po bezinteresowną pomoc. W czyich ramionach mogłaby odnaleźć ukojenie, kiedy blask urody i młodości zblednie. Z kim mogłaby się zestarzeć i umrzeć z godnością. Jej przykład ukazuje, że kurtyzany tak naprawdę nie mają nic, co liczyłoby się tak naprawdę w życiu, a to, co posiadają, może im w każdym czasie zostać odebrane.
        Jest to książka smutna i wzruszająca jednocześnie. Ukazuje prawdziwą miłość, zrodzoną tam, gdzie nikt by jej nie szukał- w sercu kurtyzany, która sprzedaje swoją miłość temu, kto potrafi odpowiednio za nią zapłacić. Książka opisuje poświęcenie, do jakiego jest zdolna tylko kobieta, która potrafi wycenić miłość, ponieważ robi to codziennie. Wreszcie książka opowiada o tym, że wszystko ma swoją cenę i tylko w świecie kurtyzan nie ukrywa się tej prawdy, na której można dobrze zarobić.
              „Dama kameliowa” jest książką, która potrafi sterować uczuciami. Kiedy poznaję Małgorzatę Gautier, słynną paryską kurtyzanę żyjącą w XIX wieku, nie mogę ścierpieć jej charakteru. Wydaje mi się zimna, pusta, głupiutka, kapryśna, niewychowana, niezdolna do szczerych uczuć. Kiedy nie jest zainteresowana mężczyzną, daje mu to jasno do zrozumienia, jednocześnie nie oddalając go od siebie, na wypadek, gdyby jego pieniądze kiedyś mogły się przydać, co świadczy o jej wyrachowaniu. Gdy Armand  nalega, aby Prudencja najpierw go przedstawiła Małgorzacie, jak damie z wyższego towarzystwa, a nie od razu przyprowadzała go do ich loży, jak należałoby postąpić z kobietą lekkich obyczajów, dziwię się jego delikatności uczuć, widząc, jak impertynencko przyjęła go w loży Małgorzata. Kręcę głowa z niedowierzaniem, że młody człowiek znalazł w tej kobiecie nie tylko osobę godną uwagi, ale i godną wyszukanych manier.
            Ale im dalej brnę w tę historię, im bliżej poznaję tę dziewczynę, zaczynam zmieniać o niej zdanie. Nie potrafię jej już nienawidzić, a uczucie lekceważenia zastępuje współczucie i poczucie żalu nad tymi duszami, które zmuszone są przez życie do sprzedawania swoich ciał. Zaczynam dostrzegać zagubioną jednostkę, która zdaje sobie doskonale sprawę ze skutków ubocznych swojej profesji, która widzi gorzką prawdę tego z pozoru świetnego i łatwego życia, które zawsze kończy się samotnością i poczuciem opuszczenia, więc kaprysami chce zagłuszyć poczucie samotności. Ta jednostka wie, że jest warta tylko tyle, ile ktoś jest w stanie za nią zapłacić. Zdaje sobie sprawę, że znajdą się tacy, którzy zapłacą za nią wiele, dopóki jest zdrowa, ładna, młoda i uśmiechnięta. Wie, że kiedyś to się skończy i zostanie sama, jak wszystkie kurtyzany. Wie, że potrafi zrujnować człowieka swoimi kaprysami, a mimo to nie cofa się przed niczym, bo chce korzystać ze swojej młodości, póki ona trwa. A jednak dla kochanka, któremu oddała serce, jest w stanie się poświęcić i to tak bardzo, że potrafi dla niego zrezygnować z własnego szczęścia, za cenę odkupienia grzechów, które okupuje kolejnym.
                    Przy końcu książki odnajduję siebie całkowicie odmienioną. Nie ma już we mnie złości na Małgorzatę za jej kaprysy i początkowe wyrachowanie. Za to zaczynam litować się nad tą zagubioną duszą, nad którą nikt się nie zlitował, kiedy zachorowała i zmierzała wielkimi krokami ku śmierci. Pochyliłam głowę nad tą opuszczoną istotą, której jedynym szczęściem w tym młodym i zmarnowanym życiu była bezinteresowna miłość, którą musiała poświęcić za cenę odkupienia duszy. Współczuję tej kobiecie, otoczonej jeszcze niedawno tłumem wielbicieli, a teraz opuszczonej nawet przez miłość jej życia. I potrafię docenić wagę jej poświęcenia, które wycisnęło z moich oczu łzy współczucia i skierowało moje myśli ku zadumie nad tym życiem pełnym udawania i powierzchowności.
             Świat, w którym żyje Małgorzata, jest światem nieprawdziwym. Nic w nim nie jest takie, jakie się wydaje. Mężczyźni tak naprawdę nie kochają kobiet, których miłość drogo opłacają, a jedynie wykupują sobie tymi pieniędzmi miłość własną. Przyjaciółki kobiet lekkich obyczajów są tak naprawdę hienami, które żyją na koszt koleżanek, którym lepiej się powodzi. Kurtyzany muszą zrezygnować z własnego życia, ponieważ przyjmując pieniądze od mężczyzn, zmuszane są tym samym do dziwnej lojalności, która wymaga stałego tłumaczenia się z każdego kroku. W tym świecie prawdziwe uczucia nie mają prawa istnieć, ponieważ zostaną zmiażdżone przez społeczeństwo z podwójną moralnością, które te same rzeczy ocenia w różny sposób, zależnie od celu, jaki chce osiągnąć. Bo jak powiedział ojciec Armanda Duvall, głównego bohatera, młody mężczyzna powinien mieć kochankę, nawet nie ma w tym nic złego, aby za jej miłość płacił, ale nigdy nie powinien kalać swego nazwiska, godząc się, aby kobieta lekkich obyczajów go utrzymywała. A to dlatego, ponieważ świat nie jest w stanie uwierzyć, że kobieta, która należy do tego, kto jest w stanie więcej zapłacić, może mieć duszę i może prawdziwie i szczerze kochać.
           I do tego grzesznego, sprzedajnego i udawanego świata nagle dociera promień nadziei w osobie młodego Armanda Duvall, który dostrzega w Małgorzacie Gautier coś szczególnego, wyróżniającego ją spośród innych kurtyzan. I to właśnie jej oddaje serce, mimo iż nie stać go na to, aby zapewnić kochance wystawne życie, do jakiego jest przyzwyczajona. A ona przyjęła ten dar, ponieważ myślała, że wreszcie znalazła kochanka, o jakim marzyła, który będzie ją kochał bezinteresownie, taką, jaka jest i nie będzie robił jej scen zazdrości oraz nie będzie wypytywał o każdy jej krok. Ale nawet wtedy, kiedy proponowała ten układ Armandowi, zachowywała się jak rozkapryszone dziecko, mówiąc, że tylko wówczas będzie mogła go pokochać. Wydawało mi się wtedy, że miłość Małgorzaty będzie albo udawana, albo narzucona sobie, bo czyż prawdziwa miłość wybiera sobie obiekt z wyrachowaniem i żądaniami? A jednak z tego dziwnego układu wykluło się prawdziwe uczucie, zdolne odmienić duszę dziewczyny, która nie znała innego życia niż to, które sobie wybrała i w wieku 20 lat nie zaznała jeszcze szczęścia. A kiedy to szczęście znalazła, nie potrafiła już i nie chciała wrócić do życia, z jakiego udało jej się wyrwać dzięki miłości kochanka. Najbardziej zaś bała się konieczności powrotu do tamtego życia, które chciała zostawić za sobą.
                    Niestety przeszłość upomina się o Małgorzatę szybciej, niż ta sobie wyobrażała, rzucając cień na szczęście, jakie sobie wymarzyła wraz z Armandem. Świat nie chce się zgodzić na tę miłość i stara się rozdzielić kochanków. Pomaga mu w tym zazdrość drzemiąca w Armandzie, która każe mu niszczyć jedyną osobę, na której mu zależało.
              Świat, w jakim żyje Małgorzata Gautier, rządzi się swoimi prawami, których niewinność nie potrafi zrozumieć. Kiedy Armand godzi się na układ, zaproponowany mu przez piękna kurtyzanę, naprawdę wierzy, że uda mu się panować nad zazdrością. Jednak ktoś, kto nie przywykł do sterowania swoimi uczuciami, nie jest w stanie przewidzieć siły tych uczuć. Swoją niepohamowaną zazdrością Armand wciąż boleśnie rani kobietę, którą kocha, nie potrafiąc przyjąć daru jej szczerej miłości tak, jak należałoby ją przyjąć. Widząc to, przyjaciółka Małgorzaty, Prudencja Duvernoy, daje młodemu kochankowi rady, które odsłaniają nie tylko tajniki tego okrutnego świata, dla którego prawdziwe uczucia są tylko przeszkodą w interesach, ale i ukazują samotność takich kobiet jak Małgorzata. Słowa Prudencji pokazują, że wszystko jest na sprzedaż, także przyjaźń, a przyszłość kobiet lekkich obyczajów trwa tak długo, jak ich młodość i uroda. Smutne jest to życie, które niszczy jakiekolwiek dobre odruchy w ludziach i skazuje na zapomnienie wrażliwe dusze, takie jak Małgorzata.
              Książka opowiada we wzruszający sposób o potędze miłości, która góruje nad zazdrością i nienawiścią, która każe kochać pomimo ran, zadawanych przez ukochaną osobę. Potędze, która potrafi poświęcić się dla dobra ukochanej osoby, a także zmienić światopogląd zatwardziałego ojca. I mimo tego, że może wtrącić w cierpienie, potrafi przynieść ukojenie zbłądzonej duszy i pozwolić jej zakosztować szczęścia, o którym nie miała wcześniej pojęcia.
              Polecam tę książkę wszystkim, którzy nie wiedzą, co to miłość. Tam znajdą jej prawdziwy opis. I być może uronią choć jedną łzę nad losem kobiety, która wiedziała, jak kochać, mimo iż życie nauczyło ją tylko tego, jaką cenę można uzyskać za to uczucie.

środa, 16 października 2013

Niebezpieczne związki/ Pierre Choderlos de Laclos



          Pierre Choderlos de Laclos, żołnierz i polityk, autor jednej tylko książki. Tak mało o nim wiemy, tak niewiele jego własna epoka się nim interesowała, a jednak jego książka stała się arcydziełem, o którym pamięć przetrwała do dziś dzień, zapisując się na stałe w historii literatury jako klasyka romansu historycznego. Jakby tego było mało, można tę książkę śmiało zaliczyć do arcydzieła sztuki epistolarnej. Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, aby ktoś, kto nie napisał już nic godnego wspomnienia, ktoś, kto parał się sprawami wojennymi, potrafił zaskoczyć świat swoim zbiorkiem listów, z których wyłania się ciekawa analiza związków między kobietami i mężczyznami. Laclos musiał widocznie być pod wpływem geniuszu, gdy pisał swoje listy, a geniusz ten pozwolił mu przemawiać słowami kilku różnych osób, zza których wyłaniały się tak różnorakie i ciekawe charaktery. Styl zaś listów, pisanych niby przez różne postacie, jest tak różnorodny, że już od początku jestem zmuszona oddać hołd temu autorowi.
           Laclos pobawił się trochę czytelnikiem, najpierw udając nakładcę, potem redaktora, starając się tymi wybiegami przekonać czytelników, że zbiór listów, które złożyły się na historię dwojga zdeprawowanych ludzi z wyższych sfer, był autentyczny i naprawdę wyszedł spod pióra jego bohaterów. Jednak o celowości tego zabiegu może choćby świadczyć fakt niepewności autora co do losów swojego dzieła. Laclos bowiem obawiał się, o czym wypowiadał się słowami rzekomego redaktora, czy zbiorek listów spotka się z dobrym odbiorem i nawet podpowiedział, jakim sferom może się nie spodobać to przedstawienie w złym świetle moralności tamtejszych czasów. A któryż autor nie obawia się, że jego książka może się nie spodobać? Myślę, że każdy pisarz, zwłaszcza przy pisaniu swojej pierwszej książki, drży o jej powodzenie. Zatem mimo bardzo dużej zręczności w kreowaniu rzeczywistości i kierowaniu moimi myślami i sądami przez autora, nie dałam się zwieść i oparłam się pokusie uznania, aby listy te pisały prawdziwe osoby. Zgodziłam się zatem ze słowami rzekomego nakładcy,  podważającego sąd, aby zbiorek istniał naprawdę, że jest on zwykłym wymysłem pisarza, ponieważ wyczułam, że słowa zawarte w przedmowie nakładcy tak naprawdę mają na celu zmylenie czytelnika, przekonując go, że nakładca istniał faktycznie, a tak naprawdę za postacią nakładcy krył się sam autor. Zatem jak widać nie można tu dowierzać słowom autora w zakresie prawdziwości  przedstawionych przez niego faktów.
           Co do przyszłości samej książki, obecnie, wiedząc, jakie losy spotkała owa książka, można powiedzieć, że Laclos doznał jakiegoś jasnowidzenia, ponieważ przewidział dokładnie tę przyszłość. Było dokładnie tak, jak pisał. Mimo iż książka spotkała się z dużym zainteresowaniem, mimo iż była na językach ludzkich i rozprawiano o niej w różnych kręgach społecznych, dostała się jednocześnie pod pręgierz krytyki. Ówczesnemu społeczeństwu nie do końca spodobało się takie przedstawienie moralności tamtego świata wyższych sfer, jakiego dopuścił się Laclos. I mimo iż wyzwalała niezdrową ciekawość, książka musiała się również oprzeć głosom krytyki. A skoro, ponad 200 lat później, dzieło Laclosa wciąż zajmuje poczesne miejsce na półkach bibliotecznych, można śmiało stwierdzić, że jej opór przeciw krytyce udał się znakomicie.
            Cieszę się z tego bardzo, ponieważ stracilibyśmy naprawdę dobrą książkę, gdyby stało się inaczej. Co więcej, wydarzenia w niej przedstawione można bez problemu przenieść do czasów współczesnych. Wprawdzie sztuka uwodzenia tamtych czasów imała się innych środki do osiągnięcia starannie zaplanowanych celów, niż w czasach dzisiejszych, to jednak celowe działania kobiet i mężczyzn, mających na celu rozkochanie i zgubienie drugiej osoby, nadal istnieją. Kiedy czytałam listy wicehrabiego Valmonta, nie raz cierpłam ze zgrozy, myśląc o tym, że pomiędzy nami pełno jest takich nieczułych mężczyzn, którzy rozkochiwanie kobiet uznali za najlepszą rozrywkę. Brak sumienia, widoczny u Markizy de Merteuil, przyprawiał mnie o gniew, zwłaszcza gdy dla zabawy postanowiła zawrócić w głowie młodemu kawalerowi Dancenemu i w ten sposób odebrać młodego mężczyznę ubóstwianej przez niego Cesi. I takie drapieżne kobiety istnieją dzisiaj, kobiety, które nie zważają na nic, byle tylko dopiąć swego celu i udowodnić sobie i światu, że nie ma na tej ziemi mężczyzny, potrafiącego się jej oprzeć, gdy ta zechce go zdobyć. Zaś sposób, w jaki Danceny szybciutko i chętnie zmienił obiekt swoich myśli i swej gorącej miłości, przyprawił mnie o drżenie i pewność, że żaden mężczyzna, współczesny czy z dawnych czasów, nie jest wart miłości kobiety, bo przy najlżejszej okazji pobiegnie w ramiona innej.
              Gdy patrzę na Cesię, tak zakochaną w Dancenym, widzę istotę słabą, naiwną, a jednocześnie chętną do eksperymentów. Bo czy można być aż tak naiwnym, nie widząc, że kochając jednego mężczyznę, a sypiając z innym, dopuszcza się zdrady? Czytając listy Cesi miałam nieodparte wrażenie, że takie naiwne istotki chowają się w każdej kobiecie i w każdym mężczyźnie, wychodząc na jaw, gdy trzeba oszukać samego siebie, aby nie mieć wyrzutów sumienia, gdy czuje się, że robi się coś złego. Śmiać mi się chciało w duchu, kiedy Cesia, mając ogromną ochotę odpisać na pierwszy list zakochanego Dancenego, a wiedząc jednocześnie, że matka przeznaczyła ją, wzorem tamtych czasów, jako żonę innemu mężczyźnie, wmawiała sobie, że przecież takie odpisanie to nic złego. Nawet jeśli wychowywało się w klasztorze i mało się o świecie wiedziało, każdy człowiek doskonale wie, kiedy jego myśli i czynności wykraczają poza granice dobra i niewinności. Mimo to bardzo łatwo sięgnąć do tej naiwnej istoty w razie potrzeby, która zawsze pomoże i szepnie: „to przecież nic złego… nie będzie konsekwencji”.  Przykład Cesi pokazuje jednak bardzo wyraźnie, że żadna z rzeczy, których się dopuścimy, nie przechodzi bez echa konsekwencji. A jednak każdy z nas natychmiast szuka w sobie tej naiwnej istoty, która nic nie wie o świecie, gdy chcemy złamać swoje własne zasady lub zasady panujące na świecie.
            Ale wróćmy do początku. Mamy tu pięć głównych postaci. Dwie są dominujące i one właśnie kierują wszystkimi wydarzeniami. Są to wicehrabia Valmont i Markiza   de Merteuil. Pierwszy jest przystojny, pełen męskiego, zdradliwego wdzięku. Jak pisze Pani Volanges, matka Cesi, mimo swojej kiepskiej opinii, jest wciąż przyjmowany w dobrych domach, bo choć nikt go nie szanuje, każdy się go boi. Valmont pochodzi z dobrej rodziny, jednak to wszystko, co można o nim powiedzieć pozytywnego. A to dlatego, ponieważ już jako młody chłopak obrał sobie za cel rozkochiwanie kobiet, porzucanie ich i rozgłaszanie wśród towarzystwa wszystkich swoich romansów, dla pogłębienia upadku owych kobiet oraz dla osiągnięcia sławy łamacza serc. A swoją sztukę uwodzenia doprowadził do takiej perfekcji, iż faktycznie nie oparła mu się jeszcze żadna kobieta, po którą wyciągnął rękę. Zawsze zaś obiera sobie za cel trudne kobiety, aby tym większy rozgłos zyskać. Lubi panować nad wydarzeniami, a jego urok jest tak zgubny, że nawet ze złą sławą podrywacza, krążącą o nim w całym Paryżu i okolicach, jest on w stanie oszukiwać wciąż nowe kobiety, które omamione jego słowami, zaczynają wierzyć, że zła sława to tylko plotki ludzi, którzy mu źle życzą, lub że to właśnie dla nich Valmont postanowił zrezygnować ze swojego występnego życia. Valmont dzielnie broni swego terenu i gdy na ulicach Paryża pojawia się nowy pogromca niewieścich serc. Prévan, Valmont czym prędzej posyła list do swojej przyjaciółki, Markizy de Merteuil, niby po to, aby ją ostrzec przed zakusami Prévana, a faktycznie chcąc u niej uzyskać pomoc w neutralizacji zagrożenia.
              Drugą czarną postacią w tej książce jest  markiza de Merteuil. Jest mistrzynią w uwodzeniu mężczyzn i ukrywaniu swojego prawdziwego, zepsutego oblicza przed światem. Już jako młoda dziewczyna zaczęła ćwiczyć się w uwodzeniu i panowaniu nad swoją mimiką. Szybko wyszła za mąż i jeszcze szybciej straciła męża. Mimo wielu zakus, nigdy nie wyszła ponownie za mąż, dając tym samym świadectwo fałszywej cnoty, które jeszcze podsyca, otaczając się starymi dewotkami, które zawsze chętnie pospieszą jej z odsieczą, gdy ktoś zapragnie szepnąć bodaj złe słówko o niej, wierząc bezmyślnie w czystość duszy markizy, dzięki jej własnym zabiegom. Widuje się ją tylko w dobrym towarzystwie, a swoją przyjaźń, a raczej prawdziwy charakter przyjaźni z Valmontem, utrzymuje w ścisłej tajemnicy. Tak naprawdę autor nigdy do końca nie wyjaśnił, jaka przeszłość kryje się w związku Valmonta i markizy, wiadomo jedynie, że kiedyś byli parą i rozstali się z niewiadomych przyczyn. Pewien list markizy daje pole do wyobraźni i spekulacji.  Pisze ona w tym liście do wicehrabiego jedno przypadkowe, wyrwane z kontekstu zdanie, które wyrwało się spod kontroli markizy. Mówi, że kiedyś, gdy byli razem, była naprawdę szczęśliwa. Przez moment zastanawiałam się nad tym, czy to możliwe, aby markiza była kiedyś zakochana, tak prawdziwie i jedyny raz w życiu (męża nie kochała, był on dla niej jedynie polem pierwszych doświadczeń w zakresie analizy stosunków męsko-damskich i późniejszą tarczą ochronną przed występkami przeciwko cnocie) i że rozstała się z Valmontem, gdyż zobaczyła, że nie jest w stanie go utrzymać przy sobie, że ten wciąż, będąc z nią, zdradzał ją z innymi kobietami i oszukiwał. A kto wie, może fakty były zgoła inne? Może  markizie te kajdany miłości w końcu zaciążyły i tylko dlatego zerwała ten związek, aby poczuć pełną swobodę? Z innej strony, znając fałszywy charakter i znamiona celowości w każdym ruchu markizy, można przypuszczać również to, że napisała tak tylko dlatego, aby złudną obietnicą ponowienia związku odciągnąć Valmonta od ukochanej prezydentowej de Tourvel.
             Dość szybko z listów można wywnioskować, że markiza jest jeszcze bardziej przebiegła w swych sztuczkach niż Valmont. Można to wywnioskować choćby z łatwości, z jaką zdobyła serce Dancenego i ośmieszyła Prévana, który miał zakusy, aby zgubić markizę. A także z tego, że Valmont od samego początku grał dokładnie tak, jak ona mu zagrała, nie wiedząc nawet o tym, że ona kieruje jego działaniami, że wodzi go jak na smyczy, używając go tak, jak sobie zaplanowała. Markiza jest z tych kobiet, które nie kochają, a jedynie dostarczają sobie rozrywki biorąc sobie tych mężczyzn, na jakich mają ochotę, jednocześnie w oczach świata pozostając wzorem cnót i dobrego prowadzenia. Nie cofa się nawet przed wykorzystywaniem swoich przyjaciół do własnych celów. Świadczy to jedynie o tym, że markiza czyni przyjaźnie jedynie w jednym celu- aby je potem wykorzystywać, a tak naprawdę z nikim nie czuje prawdziwej więzi. Sama kiedyś napisała, że ma wrażenie, jakby tylko ona i Valmont byli coś warci na tym świecie. Jednak tak naprawdę myślała prawdopodobnie wyłącznie o sobie, ponieważ tak łatwo przyszło jej podjąć decyzję zniszczenia Valmonta, gdy ten ośmielił się przeciwstawić jej pragnieniom i próbował nią kierować. A jak mu napisała w gniewie, nie wyszła ponownie za mąż dlatego, aby nikt nie mógł jej mówić, co ma robić. Gniew zaś Markizy był straszny i obfity w skutki dla wszystkich, wokół których kręci się cała historia.
              Do całości historii należy dodać dwoje młodych i niedoświadczonych ludzi ze szczerymi intencjami, wierzącymi w swoje uczucie. Mowa tu o Cecylii Volanges i kawalerze Danceny. Nie bardzo wiemy, skąd wziął się na scenie młody Danceny, należy przypuszczać, że pochodził ze środowiska, w którym obracała się markiza, bo też to ona pierwsza zauważyła, że Cesia zawróciła w głowie kawalerowi. Przez chwilę myślałam, że Danceny jest kochankiem markizy, bo na moment poznania postaci markiza trzymała w obwodzie jakiegoś kawalera, którego używała do zabaw i którego z góry zamierzała porzucić, gdy ten jej się znudzi. A że o Dancenym mówiła również „kawaler” i nie wymawiała imienia swojego kochanka, przeto moja pomyłka jest wytłumaczalna. Jednak gdy na końcu powieści markiza de Merteuil zechciała pobawić się Dancenym i jego młodym sercem, dowiedziałam się wreszcie, że nie łączyły ich wcześniej poufne stosunki, a stała mu się bliższa, gdy dała mu się poznać jako dobra przyjaciółka jego kochanej, a już wówczas niewiernej, Cesi.
            Jako, że Cecylia miała zostać wydana za mąż za hrabiego de  Gercourt, a Danceny, mimo iż z dobrej rodziny, nie posiadał majątku wystarczającego według pani de Volanges, by w ogóle podnieść oczy na Cesię, która posiadała 60 tysięcy funtów rocznej renty, związek dwojga młodych od początku był skazany na porażkę. Cecylia wychowywała się pod czujnym okiem sióstr z klasztoru, zatem o życiu wiedziała tylko tyle, co zostało jej przekazane. A że jej przyszły mąż uważał, że jedynie blondynka z chłodnym temperamentem, z wychowaniem klasztornym, może zostać jego żoną, przeto panna Volanges stała się pożądanym towarem w jego oczach. Narzeczeni nie znali się wcale, ale to matce, pani de Volanges, nie przeszkadzało, aby wierzyć, że taki ustawiony ślub będzie dla jej córki szczęśliwy. Nawet nie przypuszczała, że obierając sobie za zięcia hrabiego Gercourta, tym samym zadziera ze swoją przyjaciółką markizą de Merteuil. Nie mogła wszakże wiedzieć, że markiza i hrabia romansowali niegdyś ze sobą i że związek ten zakończył hrabia, ponieważ miał już na oku inną kobietę. Zatem markiza w akcie zemsty postanowiła zadrwić sobie z jego zasad dotyczących małżeństwa i ofiarować mu w prezencie małą ladacznicę. Udając więc wierną przyjaźń do pani de Volanges, starała się zbliżyć i do Cecylii, aby zdobyć jej zaufanie i stać się jej powiernicą. Tym samym zaś wiedzieć o każdym kroku małej. Pani Volanges, nieświadoma zupełnie zepsucia swojej przyjaciółki i święcie wierząca w jej dobre prowadzenie się, nawet nie podejrzewała, że za jej plecami szykuje się spisek przeciw jej z trudem ułożonemu małżeństwu.
               Cecylia początkowo domyśla się tylko, że matka sprowadza ją z zakonu, ponieważ chce ją wydać za mąż i wcale się temu nie sprzeciwia. Była to zasada utarta w tamtych czasach, co więcej Cecylia szanuje swoją matkę i jej wybory, wiedząc, że ta wszystko robi dla jej szczęścia. Jednak gdy na scenę wkracza młody Danceny i pomiędzy młodymi zaczyna nieśmiało kwitnąć miłość, Cecylia zaczyna odczuwać przygotowane dla niej małżeństwo jako kajdany. Początkowo broni się przed tym uczuciem, czując, że nie powinna przyjmować względów innego mężczyzny niż jej przyszły narzeczony. Kiedy jednak markiza wyczuwa, że Danceny i jego miłość może jej pomóc w zemście nad byłym kochankiem, chętnie podjudza nie tylko chęci Cecylii, by oddała się tej miłości, póki jeszcze może, ponieważ po ślubie wolno będzie jej kochać tylko męża, ale i opowiadała o hrabim same złe rzeczy, by zniechęcić małą do wierności i stałości.
                Początkowo markiza obmyśla sobie, że zadanie zdeprawowania Cesi powierzy wicehrabiemu de Valmont, jednak kiedy ten odmawia, całkowicie pochłonięty zdobywaniem nowego łupu w osobie świątobliwej prezydentowej de Tourvel, markiza chwyta się sposobności, jaka się jej nawija. Udaje jej się jedynie namówić Valmonta, by zaprzyjaźnił się z Dancenym i zaczął od niego wyciągać informacje o postępach w zalotach. A kiedy młody Danceny zbyt wolno i ze zbytnim szacunkiem do Cesi podchodzi do zalotów, markiza podpowiada pani Volanges, że jej córka i Danceny najprawdopodobniej są w sobie zakochani, aby sprawić kawalerowi nieco trudności i tym samym przyspieszyć bieg spraw. Kiedy matka dowiaduje się prawdy, zabrania Dancenemu pokazywać się u boku Cesi, a ją samą wywozi na wieś. I to dokładnie do tego samego domu, w którym Valmont rozkochiwał w sobie prezydentową de Tourvel. Będąc więc pod ręką i pragnąć rozrywek, Valmont postanawia podjąć się odrzuconego wcześniej zadania zdeprawowania Cecylii Volanges, umilając sobie tym mozolne wydeptywanie ścieżki do serca cnotliwej prezydentowej. I choć markiza doszukiwała się w Valmoncie prawdziwej miłości do prezydentowej, to jednak trudno mówić o takiej miłości u człowieka, który pisze list do ukochanej prezydentowej na plecach ladacznicy, z którą spędza czas, a także umilając sobie czas przy boku Cesi, nauczając ją jednocześnie tajników miłości fizycznej. A jego wpływ na nawiną młodą kobietkę był tak wielki, że udało się Valmontowi uzyskać u zagubionej dziewczyny więcej, niż mężczyzna może prosić ladacznicę.
               Ostatnią, bardzo ważną postacią, jest prezydentowe de Tourvel. Zamężna i oddana swojemu mężowi, początkowo widzi w Valmoncie jedynie człowieka zagubionego, który chce odpokutować swoje winy. Nie zdając sobie zupełnie sprawy, że jest obiektem łowów, pozwala sobie na pozostawanie w jego towarzystwie, jako że jest to siostrzeniec pani de Rosemonde, u której bawi prezydentowa. Dodatkowo kobieta wierzy w siłę swej cnoty i w to, że potrafiłaby się oprzeć nawet Valmontowi, słynącemu ze swojego uroku. Gdy ten wyjawia jej wreszcie swoje uczucie, początkowo kobieta  faktycznie dobrze się broni. Jednak z czasem twierdza zaczyna kruszeć pod wpływem ciągle ponawianych ataków, aż wreszcie prezydentowa, nie widząc kiedy, daje się złapać w sidła. Jakkolwiek już zakochana, wciąż walczy z tym uczuciem, ponieważ upadek cnoty jest dla niej niewyobrażalnym nieszczęściem. Nakazuje Valmontowi wyjechać z domu ciotki, gdyż tylko tak wydaje jej się, że może zwalczyć nie chciane uczucie. Mimo to godzi się na listy od Valmonta, w których ponawiane są ataki na jej cnotę. Gdy Valmont ponownie zjawia się w domu ciotki, zostaje mu już tylko kilka szańców do zdobycia, aby wreszcie zdobyć samą twierdzę. Nie przeszkadza mu to w tym samym czasie wykonywać rozkazy markizy i tworzyć z Cesi ladacznicę pierwszej klasy.
                  Prezydentowa nie zdaje sobie sprawy, że stała się nie tylko ofiarą uwodzenia, ale i ofiarą okrutnego zakładu pomiędzy Valmontem i markizą, a nagrodą w tym zakładzie jest ponowne oddanie się markizy wicehrabiemu. Wicehrabia wciąż w swoich listach do przyjaciółki markizy przypomina jej o obiecanej mu nagrodzie i wyznaje jej raz po raz miłość i przywiązanie.
                  W pewnym momencie drogi i cele jednogłośnych dotychczas markizy i wicehrabiego de Valmont zaczynają się rozchodzić, a drobne sprzeczki o Dancenego i prezydentową rozpoczynają prawdziwą wojnę, w której nie ma być żadnych zwycięzców, a jedynie liczne ofiary.
                   Bardzo wciągająca książka, z różnorodnymi bohaterami i żywą akcją, podczas której możemy podziwiać zwłaszcza kunszt markizy de Merteuil w sztuce uwodzenia. Już od pierwszego jej listu ukazany jest jej podły charakter, a także władza nad wicehrabią de Valmont. Przyzwyczajona, aby mężczyźni robili to, czego ona chce, nie znosi żadnego sprzeciwu, godna pomścić się srodze za każdą zniewagę. Kiedy więc widzi, że jakaś inna kobieta zawładnęła sercem Valmonta, którego zawsze uważała za swojego, postanawia jej go odebrać i ukarać ją dotkliwie za takie zuchwalstwo.
                    Książka inna niż wszystkie, tylko zyskuje przez to, że jest napisana w formie listów. Już czytając pierwsze, tak różniące się od siebie listy, musimy mimowolnie oddać hołd kunsztowi pisarza, potrafiącego przez własne słowa i czyny bohaterów, odmalować ich tak doskonale, jakby żyli oni naprawdę. Ich charaktery są tak żywo przedstawione, że już od samego początku lektury dajemy się wciągnąć w tę historię, a później pozwalamy w naszych sercach zagnieździć się uczuciom sympatii, obrzydzenia, gniewu, przyporządkowanych do poszczególnych bohaterów czy zdziwienia nad naiwnością niektórych z nich. Autor potrafi nam w tej kwestii zasiać wątpliwości, czy faktycznie jest to naiwność, czy też próby oszukania samych siebie, aby pod pozorem naiwności, oddawać się żywo pragnieniom. Bo czy prezydentowa de Tourvel, kobieta cnotliwa i bogobojna, mężatka od dwóch lat, szczęśliwa w swoim związku, naprawdę byłaby tak naiwna, aby myśleć, że przebywanie z człowiekiem, za którym ciągnie się zła sława uwodziciela, jest przedsięwzięciem bezpiecznym? Nawet jeśli wierzyła początkowo, że Valmont nie ma wobec niej żadnych planów, to czyż kiedy powiedział jej o swoim uczuciu do niej, czy nie powinna zaprzestać z nim jakichkolwiek rozmów? Czy gdyby naprawdę jej zależało na tym, aby oddalić Valmonta od siebie, czy nie potrafiłaby się lepiej bronić, aby zatrzymać jad sączonych jej do ucha czułych słówek? Czy, gdy wreszcie udało jej się nakłonić Valmonta do chwilowej ewakuacji, powinna to robić za cenę zgody na przyjmowanie od niego listów? Czy jest jakaś różnica między słowami miłości, wypowiadanymi ustami, a tymi, które zakochany umysł dyktuje dłoniom? Już po pierwszym liście z zaklęciami wiecznej miłości, prezydentowa powinna raz na zawsze ukrócić ten niebezpieczny proceder, przez nieodpowiadanie na list. A tymczasem ona dała się z łatwością wciągnąć w wymianę listów, a jej jedyna obrona polegała na tym, że zabraniała pisać Valmontowi o uczuciach, czego on bynajmniej nie posłuchał. Naiwnie brzmią słowa prezydentowej, wypowiedziane prawdopodobnie przez setki kobiet, a mające na celu przekonanie samej siebie, że świat nie zna prawdziwego oblicza kochanka, że tylko ona jedna naprawdę go zna, a w związku z tym tylko ona jedna może właściwie ocenić siłę jego uczucia. Ileż z nas było tak zaślepionych miłością, że nie słuchało przyjaciół? Ileż z nas wykazało się taką dozą naiwności?
                    Podwójna moralność bardzo widoczna była w poczynaniach Cesi i Dancenego. Najpierw oboje przekonywali siebie nawzajem i samych siebie, że wymiana listów to nic złego, potem, że to uczucie, zrodzone w tajemnicy przed matką dziewczyny, nie jest pogwałceniem zaufania danego im przez panią de Volanges. Potem, gdy zamiast Dancenego, do pokoju Cesi wszedł wicehrabia de Valmont i jął zdobywać słabo broniącą się twierdzę, czy dziewczyna sama nie powinna wiedzieć, że pozwalanie mu na to jest podwójną zdradą? Nie tylko matki, ale i hołubionego uczucia do młodego kawalera? Czy to tylko naiwność popychała ją do tego? Sama później pisała swojej przyjaciółce markizie, że było jej całkiem przyjemnie i pisząc do niej z prośbą o poradę, jakby instynktownie wiedziała, że u niej uzyska pozwolenie. A kiedy tylko markiza jej odpisała, że oddanie się kochankowi będzie z pożytkiem nie tylko dla przyszłego męża, ale i dla Dancenego, czyż nawet największa naiwność mogłaby nie zauważyć tego zakłamania? Czyż oddawanie się uciechom miłosnym z jednym mężczyzną, nie stało w sprzeczności z miłością do drugiego, któremu się wcześniej odmawiało choćby całusa?
                    Również Danceny wykazał się sporą dawką podwójnej moralności, kiedy obrał sobie za powierniczkę swych tajemnic markizę. Wiedziony przez doświadczoną kusicielkę, szybko zapomniał o lojalności wobec Cesi i przerzucił swoje uczucia na markizę. W swoim pierwszym liście, w którym zaczął przejawiać skłonności ku markizie, w pewnym momencie się opamiętał i napisał, żeby nie mówić Cesi o tym zbłądzeniu myśli, w którym wychwalał nieco za bardzo markizę, podczas gdy miał pisać o swojej miłości do Cecylii. A gdy wreszcie nie mógł już zapanować nad swoimi uczuciami, wręcz zachęcał markizę do oddania się zakazanemu uczuciu miłości do niego, gdy ta udawała, że się przed tym wzbrania. A kiedy wreszcie Cesia zgodziła się przyjąć kawalera w swym pokoju, Danceny przypomniał sobie natychmiast o swojej pierwszej miłości i uznał, że tylko pomylił powab przyjaźni, pomieszany z pożądaniem, z miłością. Do tego był tak naiwny, że spodziewał się, iż markiza go zrozumie i nawet pochwali jego odwrót. Jednak szczytem podwójnej moralności wykazał się, gdy dowiedział się o niewierności Cesi. Mimo iż sam był niewierny swojej lubej, zupełnie o tym zapomniał i natychmiast odwrócił się od niewiernej kochanki, której nie mógł już dłużej kochać. Cóż to za wspaniałe dzieło, ten ludzki mózg! Tak łatwo mu zapominać w potrzebie i przekręcając fakty, przedstawiać je zgodnie z aktualnym zachceniem!
                  Również historia Prévana demaskuje podwójną moralność nie tylko mężczyzny, ale i skłonnego do wybaczania społeczeństwa. Bo czyż godzi się najpierw potępiać człowieka za to, że nastawał na cnotę kobiety, a potem szybko mu przebaczać, gdy wychodzi na jaw, że ta kobieta sama go do tego skusiła? Czy to wystarczający powód, aby przebaczyć zachowanie niegodne dżentelmena? A czy sam Prévan nie okazał w tym względzie daleko idącej elastyczności? Sam gotów uwieść kobietę tylko dlatego, aby zasłynąć jako wprawny podrywacz, potrafiący uwieść nawet najbardziej szanujące się kobiety, cierpi, gdy sam staje się obiektem manipulacji. Taką samą moralność wykazują mężowie trzech nierozłącznych kobiet, które zostały w tym samym czasie uwiedzione przez Prévana. Szybko wybaczają podrywaczowi, widząc w całym wydarzeniu okazję do wyrwania się z małżeńskich więzów, które zaczynają ciążyć swoją stałością i płynącą z niej nudą. Jeśli to ma być moralność tamtych czasów, nie można się dziwić, że markizie i wicehrabiemu tak dobrze się wiodło i tak łatwo im było igrać z ludzkimi uczuciami.
                  Uważam, że książka jest znakomita, choćby z tej okazji, że pozwala na obserwację ludzkich zachowań. Wzbudza w czytelniku wiele uczuć. Obraz demonicznej markizy de Merteuil, która mści się za najdrobniejszą zniewagę, jest przedstawiony z wielkim kunsztem i zapada w pamięć. Z ciekawością obserwuje się poczynania Valmonta, którego przekonanie o zwycięstwie w bitwie z cnotą prezydentowej aż przeraża. Ale jednocześnie każe uważnie śledzić wymianę listów między obojgiem, wzbudzając ciekawość, czy przekonanie wicehrabiego jest słuszne. Zakończenie wprawdzie jest nieco nad wyrost wymyślone według mnie, ale tak to już chyba jest z historycznymi romansami, że kobiety z rozpaczy robiły różne głupie rzeczy.
               Książka mówi o niestałości uczuć i zabawie z tym uczuciem, zwanym sztuką uwodzenia. Zdaje mi się, że na jej podstawie został nakręcony film pod tytułem „Szkoła uwodzenia.” Podobna historia, przeniesiona w czasy współczesne, podobne zdarzenia wywołujące lawinę ludzkiej tragedii, podobni bohaterowie. Książka zachwyca, film wzbudza zainteresowanie. Obie pozycje serdecznie polecam, ku przestrodze ;)

Podczas czytania zjawił się mój zaklęty książę :)

wtorek, 8 października 2013

Samobójstwo w majestacie prawa - czyli apel o zmianę przepisów ruchu drogowego

        
          Ciąg dalszy moich przygód rowerowych. Chcąc zaoszczędzić z marnej wypłaty kilka groszy, narażam się na znacznie większe koszta. Nadeszła bowiem ta podświadomie wyczekiwana chwila- konfrontacja ze strażą miejską. Wynik starcia: 1:0 dla nich. Nie dostałam wprawdzie mandatu- tym razem- ale sytuacja wzburzyła mnie na tyle, iż muszę się wypowiedzieć na temat nieludzkich przepisów ustawy o ruchu drogowym.

          Jechałam dzisiaj jak co rano do pracy na moim rowerze i myślałam o tym, jak świetnie się jeździ tym środkiem lokomocji. Tyle widoków do obejrzenia i to świeże, rześkie powietrze, które sprawia, że chce się żyć. Jechałam oczywiście chodnikiem, z wytężoną na przechodniów uwagą i niedaleko pracy spotkałam przemiłych panów ze straży miejskiej. Zostałam pouczona, że muszę jeździć ulicą. Usłyszałam, że ruch rano jest niewielki (tylko dlaczego pan strażnik nie pomyślał, że pewnie będę wracać do domu o innej godzinie, niż porannej…) i że tylko w przypadku opadów deszczu i śniegu oraz mocnego wiatru mam prawo jeździć chodnikiem. Na nic się zdało moje tłumaczenie, że nie znam przepisów drogowych i boję się jeździć ulicą. Mam tak robić i koniec.

            Od tamtego zdarzenia minęły już trzy godziny, a ja wciąż biję się z myślami. No bo jak mam jeździć ulicą, kiedy tam jest tak niebezpiecznie? Co to za argument, że rano jest mały ruch i wszystko w związku z tym będzie dobrze? Ile razy oglądałam przez okna autobusu, kiedy jechałam rano do pracy, porozbijane auta, czekające na przyjazd policji? Jak mam jechać ulicą, kiedy mam do przejechania główne arterie miasta, zakorkowane codziennie w godzinach mojego powrotu z pracy? Jak mam przejeżdżać przez trzy niebezpieczne ronda, na których notuje się w moim mieście więcej kolizji niż na innych odcinkach drogi? Wiecie co by ze mnie zostało w przypadku takiej kolizji? Nic. Kawałek bezkształtnego mięsa, leżący na poboczu. I kilka powyginanych rur, które kiedyś były rowerem. I na nic mi pocieszenie, że miałam pierwszeństwo, jeśli już będę leżeć w kostnicy lub w grobie. A może będę miała więcej szczęścia i jako warzywo sztucznie utrzymywane przy życiu, przeżyję jeszcze kilkadziesiąt lat, stając się ciężarem dla rodziny i państwa, które będzie musiało łożyć na moje świadczenia zdrowotne. A może będę tylko kaleka na całe życie? A kto wie, przy moim szczęściu tylko mi rękę lub nogę połamie, lub przekręci mój psujący się kręgosłup tak, że nie będę już pamiętać, jak to jest żyć bez bólu…

             Tak się narzeka na motocyklistów. Ze za szybko jadą, za bardzo brawurowo. A kiedy dochodzi do wypadku, często śmiertelnego, z udziałem motocyklisty i auta osobowego, to pierwsze, co ludziom do głowy przychodzi, to myśl, że winny na pewno był motocyklista, bo jechał za szybko, lub niezgodnie z przepisami. Ale ja z własnego doświadczenia wiem, jak wielu kierowców aut osobowych jeździ niezgodnie z przepisami. A nawet jeśli ja będę jeździć powoli i ostrożnie oraz będę przestrzegać przepisów, to nikt mi nie zagwarantuje, że inni uczestnicy ruchu drogowego będą się zachowywać tak samo.

              Artykuł 4 ustawy o przepisach ruchu drogowego mówi: ” Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze mają prawo liczyć, że inni uczestnicy tego ruchu przestrzegają przepisów ruchu drogowego, chyba że okoliczności wskazują na możliwość odmiennego ich zachowania.” Ja z kolei widzę wokół siebie same dowody, wskazujące na odmienne zachowanie współuczestników tego ruchu. Jak więc mam jeździć ulicą razem z innymi, nieszanującymi przepisów uczestnikami ruchu drogowego, kiedy to ja ucierpię w razie kolizji? Już kiedyś pisałam o tym, że rowerzyści przeszkadzają zirytowanym, zdenerwowanym z powodu zakorkowanych ulic, kierowcom aut i autobusów. Ja nie jestem na tyle odważna, aby w tym natłoku aut opanować strach, kiedy wyprzedza mnie auto większe, szybsze i cięższe ode mnie. A kiedy wyprzedza mnie autobus, modlę się o to, żeby mnie nie zahaczył i nie wciągnął pod koła. Ile razy byłam świadkiem wtargnięcia na pasy na zielonym świetle samochodu, którego kierowca zapędził się i źle obliczył prędkość swojego auta? Jak to ma się do owego czwartego artykułu? I przede wszystkim: jak mam z takim poczuciem nieufności i zagrożenia wjeżdżać na ulicę bez żadnej ochrony? Bo kask na głowie i żółta kamizelka nie są żadną ochroną przed bezmyślnością kierowców.
             Nie mogę odpowiadać za innych rowerzystów, tak jak jeden nieostrożny kierowca nie stanowi o pozostałych. Czy więc to, że jakiś rowerzysta potrącił kogoś na chodniku, sprawia, że wszyscy rowerzyści jeżdżący po chodniku są niebezpieczni? Jeśli patrzyć na sprawy przez taki pryzmat, powinno się zabronić jeździć autami, ponieważ są one niebezpieczne dla przechodniów.
             Rowerzysta ma więc jeździć jezdnią, ryzykując własnym życiem i stając się zawalidrogą. W przypadku rowerzystów zasada domniemanej niewinności, zawartej w artykule 4 ustawy o przepisach ruchu drogowego po prostu nie istnieje. A uważam, że powinno się nam pozwolić jeździć chodnikami, obwarować to pozwolenie odpowiednimi przepisami o dozwolonej prędkości, zachowaniu ostrożności i nakazie pierwszeństwa dla pieszych na chodniku. Po czym należałoby nam zaufać, że tych przepisów będziemy przestrzegać, dopóki nie udowodni się nam inaczej- wszystko zaś zgodnie z wyżej zacytowanym artykułem: "Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze mają prawo liczyć, że inni uczestnicy tego ruchu przestrzegają przepisów ruchu drogowego..."

             Jest w moim mieście taka ulica, którą jeżdżą wszyscy: autobusy, samochody osobowe i ciężarowe. Jest to jedna z głównych i najczęściej zakorkowanych ulic miasta. Prowadzi ona poza miasto, więc ruch na niej jest niemożliwy. Nie ma wzdłuż niej chodników, więc zmuszona jestem jechać ulicą na tym odcinku drogi. Przez to, że tak wiele kół tę drogę rozjeżdżało, powstały tak wielkie koleiny, że nie da się jechać poboczem. Łatwo sobie wyobrazić, do jakiej pasji może doprowadzić kierowców jeden rowerzysta, jadący w ślimaczym tempie środkiem pasa, bo koleiny spychają go na ten środek. Nie trzeba też dużej wyobraźni, aby domyślić się, jak kierowcy aut zachowują się w przypadku, gdy widzą rowerzystę na swojej drodze i ogromny korek przed sobą. Każdy chce jak najszybciej dojechać do celu, a kiedy na drodze jest przeszkoda, trzeba ją wyminąć, nawet kosztem tej przeszkody. Kierowcy aut wymuszają pierwszeństwo, spychają z ulicy, bo rowerzyści za wolno jadą i przeszkadzają. Jak opowiadam moją przygodę znajomym z prawem jazdy, za każdym razem słyszę, że lepiej, jak rowerzyści jeżdżą chodnikami, bo są zwykłymi zawalidrogami. Niestety przepisy przepisami, trzeba je przestrzegać, nawet kosztem rozsądku...

              Sieć dróg rowerowych nie istnieje. W moim mieście takie wyznaczone trasy pojawiają się nagle i tak samo szybko znikają, prowadząc prosto na chodnik lub na ulicę pod prąd. Najciekawszy jest pewien krótki odcinek, który z jednej strony wyrasta nagle z chodnika, po którym nie wolno mi się poruszać rowerem i kończy się nagle ogromnym krawężnikiem i żeby wjechać z niego na ulicę, musiałabym pokonać spory krawężnik, pas ruchu po prąd i tory tramwajowe. Ciekawe po co ktoś wytyczył tę trasę? Która ma zaledwie kilkanaście metrów długości…

             Zawsze mi się wydawało, że przepisy, które stanowi państwo, mają służyć obywatelom. Dlatego stosuję się do nich. Nie przechodzę na czerwonym świetle, ani w niedozwolonym miejscu, nie przebiegam przez ulicę, nie wymuszam pierwszeństwa na przejściach dla pieszych, zsiadam z roweru i prowadzę go przez pasy. Robię wszystko, czego władza ode mnie oczekuje. Stosuję się do wszystkich przepisów, tylko do tego jednego nie mogę się dostosować, tego, który nakazuje mi jeździć rowerem ulicą, ponieważ godzi on w moje poczucie bezpieczeństwa. A prawo powinno chronić obywateli, a nie zmuszać ich do zachowań niebezpiecznych i zagrażających życiu i zdrowiu. Nie potrafię dostosować się do nakazu jazdy rowerem po ulicy, ponieważ boję się o moje życie.

             Nie jeżdżę po chodnikach dlatego, że chcę świadomie łamać prawo. Robię to dlatego, ponieważ jestem świadoma zagrożeń, panujących na ulicy. Pisałam w poprzednim poście (link) o swoich obawach. Wiem, jak niebezpiecznie zachowują się kierowcy na drodze, zwłaszcza kiedy są zdenerwowani. A jak tu się nie denerwować, kiedy się człowiek rano spieszy do pracy, a tu mu na drodze zawadza jadący powoli rowerzysta? Albo gdy są korki… Dla mnie jest to niepojęte.

           Strażnik miejski powiedział mi, że jeśli stać mnie na mandaty, to mogę jeździć chodnikiem. Prawda jest taka, że nie stać mnie nawet na nowe ubrania czy na bilet autobusowy, czasem nawet na jedzenie pod koniec miesiąca nie mam już funduszy. Taki mandat w wysokości 50 zł byłby dla mnie ciosem w samo serce. Jednak dla mnie droższe jest moje życie i wolę zapłacić taki mandat, niż popełnić samobójstwo tylko dlatego, że ktoś wymyślił tak nieludzkie i oddalone od rzeczywistości przepisy.

           Nie znam nawet podstaw ruchu drogowego. Ale zamierzam się ich nauczyć. Postanowiłam sobie tak i tak też zrobię. Ale nawet jak będę miała je już w małym paluszku i tak nie będę jeździć ulicą. Chcę żyć, chcę być zdrowa i nie chcę się świadomie narażać na niebezpieczeństwo. Mam jeszcze tyle lat do przeżycia. Równie dobrze mogłabym się rzucić pod koła samochodu, a skutek byłby taki sam, jak wówczas, gdybym wyjechała z moim rowerem na ulicę.

           Być może spisywanie rowerzystów za jazdę chodnikiem jest wynikiem zgłoszeń pieszych o niebezpiecznych zachowaniach rowerzystów. Ale nikt nie mówi o tych niebezpiecznych zachowaniach, które są wynikiem brawurowych zachowań pieszych. Piesi mają chyba najwięcej chęci do łamania przepisów drogowych: wkraczają na ulicę na czerwonym świetle, przebiegają w niedozwolonych miejscach- myślę, że straż miejska miałaby w swoich statystykach więcej kolizji z udziałem: pieszy- samochód, niż z udziałem: pieszy-rowerzysta. Gdybym chciała zgłaszać każde wtargnięcie pieszego na drogę rowerową w nieoznakowanym miejscu, lub każde wymuszenie pierwszeństwa na mojej specjalnie wyznaczonej trasie, musiałabym się co chwila zatrzymywać i mój czas jazdy wydłużyłby się podwójnie. Ale nie robię tego, bo szkoda mi czasu i wiem, że zawsze zahamuję na czas, bo mam oczy szeroko otwarte. Wystarczy, że piesi też otworzą oczy i zaczną się zachowywać nieco bardziej odpowiedzialnie, a wszyscy poczujemy się bardziej bezpiecznie- rowerzyści, piesi i kierowcy aut oraz autobusów i tramwajów.

          

            Gdy mój mąż dowiedział się o moim porannym zdarzeniu, udał się do siedziby straży miejskiej po informacje. Potwierdził to, co ja sama usłyszałam, mianowicie że mogę jeździć po chodniku w przypadku opadów i silnego wiatru. Dodał także do tej listy jazdę z dzieckiem jako opiekunka. Ale moje pytanie brzmi: czy życie dziecka jest więcej warte niż życie dorosłego? I skąd się wziął ten przepis? Czyżby stąd, że wszyscy wiedzą, jak niebezpieczne są ulice dla rowerzystów i stąd ta ochrona nieletnich? Tylko skąd się wzięły te wyjątki? Czy wszyscy nie jesteśmy równi wobec prawa?

         Przychodzi mi na myśl jeszcze artykuł trzeci wcześniej wymienionej ustawy, który mówi, że : „Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze są obowiązani zachować ostrożność albo gdy ustawa tego wymaga – szczególną ostrożność, unikać wszelkiego działania, które mogłoby spowodować zagrożenie bezpieczeństwa lub porządku ruchu drogowego, ruch ten utrudnić albo w związku z ruchem zakłócić spokój lub porządek publiczny oraz narazić kogokolwiek na szkodę. Przez działanie rozumie się również zaniechanie.” Jeśli ja wyjadę na ulicę rowerem, to nie tylko spowoduję zagrożenie, ale i narażę siebie na szkodę. Najzwyczajniej w świecie zdecyduję się popełnić samobójstwo w majestacie prawa. Bo tak nakazują przepisy. Ale czy tak powinno być? W myśl tego artykułu unikam zdarzeń zagrażających nie tylko mnie, ale i innym uczestnikom ruchu drogowego, ze względu na nieznajomość przepisów, których zresztą ustawa ode mnie nie wymaga i po prostu nie wjeżdżam na tę jezdnię.  I mam za to dostać mandat?

         Apeluję więc do tych, od których zależy prawo, aby zmienili niebezpieczne dla mnie przepisy na bardziej ludzkie, takie, które będą uwzględniały moje bezpieczeństwo. Proszę o możliwość jazdy chodnikiem, chociażby do 5 km/h. Proszę o nie zmuszanie mnie do jazdy po ulicy. Błagam o nie odbieranie mi chleba przez mandaty, których nie jestem w stanie uniknąć w mojej walce o własne życie. Jestem pewna, że przepisy ruchu drogowego da się tak dostosować, aby były one bezpieczne dla wszystkich. Bo póki co zagrażają one mojemu życiu, zdrowiu i mojemu budżetowi. Powrót do obowiązku posiadania karty rowerowej i tak niczego nie zmieni, bo taka karta nie zapewni rowerzystom bezpieczeństwa, tak jak nie daje go kamizelka odblaskowa i kask na głowę. Stłuczki i kolizje się zdarzają, a wychodzi z niej zwycięsko ten, który jest silniejszy. A to sprawia, że już na starcie jesteśmy na straconej pozycji. Marzy mi się, aby wreszcie ktoś pomyślał o nas, o naszym bezpieczeństwie i spojrzał na nas inteligentniejszym wzrokiem niż dotychczas i zamiast tworzyć kolejne nakazy, wreszcie stworzył życiowe przepisy, których przestrzeganie zapewni ochronę zdrowia i życia, a nie będzie je narażać.