poniedziałek, 13 czerwca 2016

Unexpected second trip to Rhodes. May


           This time our holidays weren’t fully planned. Of course we knew we were going to Greece for a week, but our schedule completely changed when we found a great offer, with a big discount. There was only one problem.  The destination. We had been to Rhodes in September the year before and we had found that island quite boring. No secret beaches, no magnificent views, not many towns and villages to see. Last year we had told to ourselves that we didn’t want to go back to Rhodes in many years and we would go back there only to buy some honey from Embonas when our supplies from the year before would be used up (the best honey I have ever tasted is from Rhodes!). 
           One more disadvantage was that we needed to reschedule our plans and go two weeks earlier that had been planned. We really wanted to try and see Greece in June instead of May, as we always do (bigger discounts). We wanted this year to be different. And warmer. 

          Well, plans and reality, we all know how it all goes. We decided to change our plans in order to save some money. Was it a good decision? Not exactly. It turned out that prices in June were even cheaper and destinations more tempting. But who could have known? And who would have thought that reliable Rhodes weather, on one of the warmest Greek islands, will be so disappointing this time? It rained two days in a row and water temperature was surprisingly low. But you know what? We
thought: “What the hell, we’re on holiday and nothing will ruin it!”. Even the dullness of two first days, even quietness of the place we stayed on (Kiotari village, but more the edge of the village; but the center of the village is boring too, built in hotels only).
         It was our precious time and we decided to make the most of it and squeeze as much as we could from that holiday trip. With a car and right mood everything is possible.

           Last year we had visited the most knowing touristic places on Rhodes (except for Valley of butterflies) so this time we decided to do this differently. No Rhodes Town, no Prasonissi, no wandering around in the centre of Lindos only, with its crammed touristic shops, no lying all days long on beaches, no diving (mostly because of the coldness of the sea). This time it was an adventure.

        We wanted to see what other people didn’t bother or care to see. 
            

           Namely true spirit of Rhodes. People, who live there, the simplicity of their lives and hard work they do stay underwater and survive. Small villages and its back streets, wine grapes located on top of mountains, Attraviros mountains, lost beaches (difficult without a proper car like an off-road vehicle), moribund buildings telling us how many young people emigrated from small villages to towns in order to find jobs. Undone buildings with their stories about financial crises in Greece. We wanted to be something more than just ordinary tourists.
          We wanted to hear people's voice and feel the spirit of the island hidden on mountains. This time it was different, and only this attitude saved us from boredom of Rhodes Island. It’s the only Greek island which we have already visited and we don’t want to revisit. The monotony of the landscape and lack of nice villages (Rhodes is crowded with hotels and touristic shops that make it difficult to find real life underneath) keep us away from the island. And only honey, wine, the beauty of scenery and quietness of mountains together with people could bring us back (thanks to Stavros and his attitude towards life J). And that was the main reasons that tempted us to see the island one more time...
 

środa, 1 czerwca 2016

Miesiąc miodowy- Amy Jenkins


Książka, która pojechała ze mną na majówkę w celu wieczornego relaksu. Chwyciłam ją całkiem przypadkowo z mojego kartonu z książkami, spiesząc się na autobus. Nigdy nie wyjeżdżam na wakacje bez czegoś do czytania. Zawsze znajdzie się jakiś wieczór, kiedy nie ma co robić i wtedy najlepszym lekarstwem na nudę jest książka. Gdy wybierałam zieloną okładkę spośród biało-różowych, nie wiedziałam czego się spodziewać. Nawet nie sądziłam, że zdążę się wczytać, ponieważ spędzając czas z moją kuzynką i jej dziećmi rzadko jest znaleźć czas na cokolwiek innego. Mimo to książka pojechała ze mną na wszelki wypadek.
Nasz początek nie był specjalnie szczególny. Napotkałam dwa nudnawe rozdziały, ale nie były na tyle tragiczne, aby zaprzestać czytania. Znalazło się też parę chwil dziennie podczas majówki, aby zajrzeć do powieści.  Nasza historia przebiegała płynnie, bez żadnych rewelacji. Relacja między mną a książka była na tyle spokojna, że nawet zaoferowałam kuzynce, że jej tę książkę zostawię, zanim pojadę do domu, mimo iż małe były szanse, abym ją zdążyła przeczytać przez te parę dni, które spędzałam z kuzynką. Prawdę mówiąc liczyłam tylko na odrobinę wolnego czasu, który pozwoliłby mi przedrzeć się jedynie przez parę rozdziałów. Tymczasem moja kuzynka potrzebowała lekkiej i łatwej książki po angielsku do szlifowania języka. Pomyślałam sobie, że w takim razie poświęcę się i jej zostawię „Miesiąc miodowy”, a wrócę do tej powieści za jakiś czas, gdy znowu się spotkamy. Nie miałam nic przeciwko rozstaniu z niedoczytaną książką, bo nie było między nami mocnych więzi.
Sytuacja jednak zmieniła się po kilku dniach, gdy okazało się, że mam więcej wolnego czasu niż przypuszczałam. Chociaż po czasie widzę, że dążyłam do tego celowo, aby ten czas znaleźć. A to dlatego, że po kilkunastu rozdziałach wczytałam się w książkę na tyle, że nie byłam w stanie się z nią rozstać tak łatwo jak początkowo myślałam. Nie porzuca się historii w połowie, prawda? Wymyśliłam więc małe, niewinne kłamstewko, że książka jest za trudna dla początkującego studenta języka angielskiego. Była w tym krztyna prawdy, ponieważ czasem sama się gubiłam w zawiłościach tego języka i trochę bałam się, że nie rozumiejąc, o czym czyta, moja kuzynka nie poczułaby wibracji i odłożyła nie doczytaną książkę na półkę, A wówczas moje poświęcenie tylko by się zmarnowała. Ale mimo wszystko głębsza prawda była taka, że wczytałam się zbyt mocno, aby się rozstać z książką Amy Jenkins na tym etapie. Zbyt byłam ciekawa tego, czy Honey ulegnie swoim wyobrażeniom o miłości idealnej i odszuka Alexa, mężczyznę, którego poznała 7 lat temu i do którego  poczuła to coś, czy też zostanie z Edem, człowiekiem, na którym mogła polegać, w przeciwieństwie do Alexa. Wiadomo, że w miłości rozsądek się nie liczy i że zawsze gonimy za czymś, czego mieć nie możemy, mimo iż przed sobą mamy kompletnie użyteczny towar. Byłam więc zbyt ciekawa wyborów Honey, aby tak po prostu rozstać się z tą historią nie poznawszy jej zakończenia.
I pomimo, iż nie jest to książka wybitna, ani specjalnie zabawna (pamiętajmy, że to typowa komedia romantyczna, więc powinna być zabawna), a końcówka zbyt chaotyczna jak dla mnie, namiętnej czytelniczki tego typu książek i tym samym znawczyni tematu, to jednak wczytałam się na tyle, że w 5 dni spędzonych u kuzynki, mając limitowany czas wolny, przeczytałam ją prawie całą. I mimo nieskomplikowanej formuły wciągnęłam się w historię Honey, bo choć traktowała sprawę płytko i pobłażliwie, książka opowiadała o dość ważnym i często spotykanym w związkach problemie- strachu przed zobowiązaniami i ciągłym poszukiwaniu czegoś lepszego. To drugie zaś jest przyczyną rozpadu wielu związków, a przemyślenia Honey, mimo że traktowały sprawę raczej ogólnikowo i z dowcipem bardziej niż powagą, były całkiem trafne. Jej stosunek do Eda, z którym była bo była, mimo że nie był w jej typie i ciągłe obracanie w pamięci spotkania z Alexem pokazuje nam, jak pracuje umysł ludzki. Zawsze nam się wydaje, że za zakrętem czeka nas coś lepszego, mimo iż to, co mamy, świetnie się sprawdza. A to dążenie, aby być naprawdę szczęśliwym i pożądanie czegoś, co do nas nie należy, prowadzi do decyzji życiowych, po których gęsto ściele się trup byłych partnerów. Człowiek nie potrafi docenić tego, co ma postawione przed nosem właśnie przez tą swoją pogoń za niedoścignionymi marzeniami, zapominając, że po drodze rani tych, których wybrał wcześniej.
Podoba mi się to, jak Amy Jenkins potraktowała sprawę Alexa. Rycerz w lśniącej zbroi, tak umiłowany i trzymany wysoko na piedestale pamięci, nagle traci blask i po dłuższym poznaniu okazuje się, że nie jest to do końca tym, kim pozostawał w wyobraźni. Amy podkreśliła tu ważną cechę ludzką- mianowicie to, że nasze wyobrażenia często zacierają prawdę i żonglują faktami, dopasowując je do tego, jak chcemy, aby nasz świat wyglądał. A kiedy udaje nam się wreszcie doścignąć marzenie, rzeczywistość ukazuje nam wszystkie rysy i pęknięcia tak pieczołowicie i z miłością przechowywanych wspomnień i wyobrażeń. Podobało mi się zakończenie, ponieważ było realistyczne i myślę, że przydałoby się, aby paru mężczyzn także tę książkę przeczytało i zaczęło wreszcie doceniać tych, którzy o nich dbali i poświęcali się, zamiast gonić za ułudą.
Ja mam bardzo proste podejście do życia. Jeśli coś nam nie pasuje, nie bierzmy tego. Czekajmy na lepszą okazję, zamiast brać to, co się akurat nawinie i czekać na następną okazję. To tak jak wziąć psa ze schroniska. Trzymać go u siebie rok, przyzwyczaić go do tego, że ma dom i miłość, po czym oddać go do schroniska, bo kupiliśmy nowego psa. Połowa ludzkości oburzyłaby się na takie potraktowanie zwierzęcia, mówiąc, że to egoistyczne i bez serca. Jednak gdy tak samo porzucamy naszych partnerów, bo na horyzoncie zobaczyliśmy model, który wydaje nam się lepszy, bo go jeszcze nie znamy, wówczas ludzie tłumaczyliby to sobie jako miłość, z którą nie wolno walczyć. Ja natomiast uważam całkiem odmiennie. Jeśli pozwoliliśmy komuś nas pokochać, to naszym obowiązkiem jest trzymać się tego i odtrącać pokusy. Tłumaczenie, że spotkaliśmy tę drugą osobę za późno nic nie da. Trzeba brać odpowiedzialność za swoje decyzje, nawet jeśli były nieprzemyślane. Bo prawda jest taka, że nieznane zawsze wydaje się lepsze i bardziej pociągające, a dopiero po bliższym poznaniu (może to być rok, 5 lat, albo parę miesięcy), okazuje się, że połowa z tego, co widzieliśmy na początku, była naszymi własnymi pragnieniami i wyobrażeniami, nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistością.
Tak samo było z Honey. Eda poznała z każdej strony i nie mogła mu zarzucić nic prócz tego, że nie jest w jej typie. Dlaczego więc zaczęła z nim chodzić? Ot, nieprzewidywalna jest ludzka dusza. Jej miłość do Eda rosła powoli i stabilnie i wreszcie zakończyła się małżeństwem, mimo iż kobieta do końca powtarza sobie, że mężczyzna nie jest w jej typie. Natomiast całe 7 lat hołubiła w pamięci wspomnienie człowieka, którego nawet nie zdążyła poznać, tajemniczego Alexa, z którym spędziła romantyczną noc, by następnego dnia odwieźć go na lotnisko i nigdy więcej nie zobaczyć pomimo obietnicy, jaką sobie złożyli. I mimo iż nic nie wiedziała o tym mężczyźnie, ochrzciła go tym jedynym. Nawet jeśli nie odezwał się przez długie 7 lat, jego wyidealizowany obraz w głowie Honey nie zszarzał ani na jotę. A ciężko jest konkurować z wyobrażeniem, zwłaszcza jeśli nie wiemy, że istnieje jakaś konkurencja. I o tym właśnie przekonuje się Ed krótko po swoim ślubie.
Na pierwszy rzut oka Honey wydaje się osobą lekkomyślną i pustą, skupioną wyłącznie na sobie. Jednak ja jej nie winię za to, że jedna noc z obcym mężczyzną była jej droższa niż lata spędzone na co dzień z innym. Tak właśnie działa nasz mózg. Idealizuje coś, czego nie zna. Książka zaś przynosi nadzieję na to, że człowiek jest w stanie się opamiętać i zobaczyć, co jest w życiu ważne.
Jak już wspomniałam bardzo mi się podobało to, jak Amy zajęła się zdzieraniem z Alexa powłoki, w którą ubrała go wyobraźnia Honey. I choć smutne jest to, jak łatwo jest oszukać nasz mózg, to jednak nadzieja na lepsze jutro i wiara w siłę rozsądku  zostaje odbudowana na nowo. Jestem zadowolona z zakończenia, mimo iż bajka o rycerzu w lśniącej zbroi okazała się tylko bajką. Trzeba jednak pamiętać, że czasem rzeczywistość może być dużo ciekawsza niż wyidealizowane życie w bajce, bo ma więcej barw, tworzonych przez nas samych, a nie tylko tyle, w ile ubrał ją autor bajki.
Jedyne, co tak naprawdę mogę zarzucić książce, to surrealistyczna druga część książki. Trochę za bardzo przypomina urywek z science fiction. Ale można to łatwo wybaczyć, pamiętając, że jest to tylko powieść, a nie literatura faktu. Najważniejsze jest przesłanie książki, a nie to, w jaki sposób zostało nam ono dostarczone. Książkę się dobrze czyta, z przymrużeniem oka na fakty na końcu. Akcja prowadzona jest umiarkowanym, spokojnym rytmem, skupionym na przemyśleniach kobiety, która sama wpędza się w pułapkę iluzji. A gdy akcja przyspiesza, robi się dziwnie i surrealistycznie, więc można pokusić się o tezę, że książka jest podzielona na dwie części. Dlatego można początkowo odczuć lekkie znużenie, jeśli nastawiamy się na szybkie tempo i akcję rodem z „Dziennika Bridget Jones”. Ale warto dać tej książce szansę, bo traktuje w niepoważny sposób o poważnych sprawach i możemy się paru rzeczy z niej nauczyć. Zawsze to łatwiej patrzeć z boku na czyjeś błędy i uczyć się z nich, niż udawać, że swoich się wcale nie popełniło. Zatem kończę ten post rekomendacją pozytywną. Dajcie książce szansę, nie nastawiajcie się na nic i zacznijcie czytać. Jest to najlepszy sposób na wytworzenie więzi z historią opisaną przez Amy Jenkins. A gdy już dotrzecie do końca, przyznacie, że nie najgorzej spędziliście czas w towarzystwie lekkoducha Honey, stabilnego Eda i Alexa- tego Jedynego. A raczej tego, który miał być tym Jedynym.