sobota, 25 kwietnia 2015

Taniec ze smokami Cz. 2/ Gra o tron, T. 8, George R.R. Martin


Myślałam, że będę bardziej przeżywać  fakt, że skończyłam czytać ostatni, wydany w Polsce, tom sagi „Gra o tron”. Bałam się uczucia pustki, jakie miało mnie ogarnąć po utracie możliwości codziennego spotykania się z dobrze znanymi przyjaciółmi, a także wrogami, do których zdążyłam przywyknąć. Spodziewałam się, że nie będę w stanie wziąć do ręki innej książki i przynajmniej przez miesiąc będę uparcie trwać w książkowym celibacie, odmawiając wejścia do nowych światów, które już na mnie czekają, nieodkryte i bajeczne. Tymczasem autor, jakby wychodząc naprzeciw moim potrzebom i obawom, przygotował mnie do tego rozstania w swoim ostatnim, choć nie kończącym sagi tomie pt. „Taniec ze smokami, cz. 2”. Ten ostatni tom był jednocześnie kojącym balsamem na moją duszę i ziarnem goryczy. W tym samym czasie pomógł mi uporać się z nadchodzącą samotnością i przygotował do rozstania ze wszystkim, co zdążyłam pokochać oraz zasmucił mnie trochę. Zasmucił i lekko znudził. I tym samym dość mocno zdziwił. Bo nie spodziewałam się aż takiego marazmu.
To, że będę znudzona, podejrzewałam od samego początku. Wszak wszystko miało się toczyć wokół Daenerys Targaryen i Wolnych Miast, a ja już wiele razy przekonałam się, że ta część opowieści zbytnio zbliża się do baśni i nie ma wiele wspólnego z odrobiną magii, którą sączył autor w Westeros. Wolne Miasta były dzikie, bajkowe i nudne. Wszystko, co miało z nimi wspólnego, nie potrafiło przykuć mojej uwagi na dłużej. Nie mogłam się wręcz doczekać, aby wrócić do Westeros. Tymczasem jak na złość autor większą część akcji drugiego tomu „Tańca ze smokami” umieścił w Wolnych Miastach. Nawet Żelaźni Ludzie popłynęli na podbój serca Daenerys. Syn Dorana Martella, Quentyn, ochoczo powędrował do Yunkai i Mereen, aby poślubić Daenerys. Tyrion również udał się w tamte strony, co spowodowało natychmiastowe zwolnienie akcji z jego udziałem. Zawsze lubiłam czytać o Tyrionie, bo wokół niego zawsze się dużo działo. Ale jak tylko znalazł się w krainie za morzem, nagle akcja zwolniła do żółwiego tempa, a to, co się działo, było zbyt nudne, aby za tym tęsknić.
Autor uparcie trzymał Aryę z rodu Starków w domu Czerni i Bieli w Braavos, a tam kompletnie nic się nie działo. Sansa zupełnie zniknęła z pola widzenia. O Jaime i Dziewicy z Tarthu słuch zaginął, więc najciekawszy wątek tej powieści został mi odebrany bez żadnych skrupułów. Została mi tylko Cersei i Jon Snow. To były jedyne wątki, o których warto było czytać. Nawet pochód Stannisa Baratheona na Winterfell i Roose’a Boltona i jego bękarta Ramsaya był naznaczony skazą w postaci Fetora. Dawny Theon Greyjoy, żelazny człowiek, złamany przez Bękarta z Dreadfort , stał się tak denerwujący, że chętnie zmazałabym rozdziały o nim i więcej nie wspominała jego imienia. I nie chodzi tu o niego samego, ale o uparte ględzenie autora w stylu, „jestem Fetor, muszę kłamać przeto”. Nigdy nie lubiłam powtórzeń i drobnych denerwujących nawyków, powtarzanych do upadłego, zatem Fetor stał się uporczywym cierniem w bucie, drażniącym stopę przy każdym kroku.
Mam nieodparte wrażenie, że George R.R. Martin uparł się na mnie w swoim ostatnim tomie i zostawił same denerwujące i nudne wątki, a usunął wszystkie, które miały jakiekolwiek znaczenie w grze o władzę, która tak mnie zainteresowała w pierwszym tomie. Co chciał przez to osiągnąć? Ciężko mi stwierdzić. Wiem tylko jedno, stracił tym większość mojego zainteresowania.



Zorientowałam się, że straciłam serce do „Gry o tron”, gdy w wyniku różnych zdarzeń musiałam odłożyć książkę na całe dwa tygodnie. Ten czas uświadomił mi, że wcale nie tęsknię za książką i jej bohaterami. A przynajmniej tymi, których mi autor zostawił. Oczywiście Jaime i Brienne z Tarthu pozostali w mej pamięci, ale wiedziałam, że nie mam co liczyć na nasze ponowne spotkanie w drugiej części „Tańca”. Ich Martin zabrał, żeby oddać mi w innym tomie, który jeszcze się nie ukazał.
Jon Snow ratował resztki mojej miłości do książki, a Cersei utrzymywała moją uwagę, zwłaszcza, że wyślizgiwała się jak piskorz z matni, w jaką sama się wplątała. Byłam ciekawa, z jakich czarnych mocy Qyburn stworzył jej tajemniczego Rycerza, mającego bronić w pojedynku jej honoru i co z tego wyniknie. Miałam też sporą satysfakcję, kiedy Cersei w końcu zaznała wstydu i upokorzenia, na jaki zasługiwała. Ale co dziwniejsze, uważam, że mimo całej nienawiści, jaka się we mnie narodziła do jej postaci, jest ona zbyt kluczowa, aby dokonać żywota teraz. Kiedy zabraknie Cersei i jej intryg, książka straci swój pazur i zostanie nudna jak flaki z olejem i nieciekawa Dany, jako jedyna pretendentka do tronu Siedmiu Królestw. Muszę więc zdzierżyć obecność Cersei, bo wiem już, jak ważna to postać. Na tle niewyrazistych sylwetek tych, którzy pozostali w grze (pomijając Jona Snow i Ramsaya Boltona, Bekarta z Dreadfort, obecnego Lorda Winterfell, którego nienawidzę jeszcze bardziej niż Cersei Lannister), Regentka Żelaznego Tronu jest jedyną postacią godną uwagi. Jeśli prawdą jest, że Jon Snow zapłacił za swoją niewiarę w ognie i moc widzenia przyszłości przez Lady Mellisandre, to czy watro mi jeszcze czytać sagę? Na pewno zrobię to dla Jaime. Jeśli i on zginie, zbuntuję się przeciwko Martinowi i nie tknę kolejnych tomów. Bo dla kogo mam czytać? Dla nudnej Dany? Jeśli to właśnie ona ma władać krainą Westeros, niech już się to stanie. Jeśli kolejne tomy mają być opowieściami o niej, to książka dla mnie nie ma już racji bytu.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że być może krzywdzę autora, a swoją słabą znajomością książek fantasy przyznaję się do niekompetencji w tym obszarze, ale pragnę zauważyć, że w swoich recenzjach piszę tylko o własnych odczuciach względem książek, a nie o tym, jaką rolę odgrywają w literaturze współczesnej. A trzeba tu zauważyć, że podczas czytania drugiego tomu „Tańca ze smokami” czułam lekkie znużenie i brak tego dreszczyku emocji, który był moim towarzyszem przez większość poprzednich tomów. Wydaje mi się także, że przez to, iż zbyt mało uwagi poświęciłam pierwszemu tomowi, umknęły mi pewne ważne fakty historyczne, przez co nie doceniam należycie zagadek, które autor ukrywa w z pozoru luźnych i nic nie znaczących zdaniach oraz w chaotycznych wspomnieniach. Ale przyznać muszę, że w zagadkach i tak jestem kiepska (stąd moja miłość do książek nie obejmuje kryminałów), dlatego wydaje mi się, że mojej spostrzegawczości i tak nic by nie uratowało, nawet gdybym postanowiła przeczytać w skupieniu cały pierwszy tom od nowa. Ale teraz już wiem, po przeczytaniu w Internecie pewnej teorii, że w Jonie Snow może tkwić jakaś tajemnica. Może dlatego tak lubiłam, gdy opowieść zatrzymywała się na dłużej przy jego postaci. Pomimo całej swojej niewiedzy i niedomyślności może podświadomie czułam, że jest ważną postacią dla Siedmiu Królestw? A może tylko polubiłam go za jego inteligencję i prawość, przebijające z każdej podjętej decyzji? Lub może to tylko próba połechtania swej godności, zranionej samoświadomością o własnej niedoskonałości?


               No cóż, moja przygoda z sagą Martina dobiegła końca. Kilka miesięcy wspólnej drogi wiąże ze sobą nierozerwalnymi więzami. Książka znalazła poczesne miejsce w jakimś zakamarku mojej duszy, w której przechowuję tytuły warte pamięci. Żałuję, że nie mogę kontynuować tej miłej znajomości, ale autor nie spełnił moich gorących próśb i nie wydał kolejnej części na czas. Dołączam więc do listy osób, które z niecierpliwością czekają na kolejny ruch Georga R.R. Martina. Zobaczymy, czy zdąży, zanim gorączka minie i wchłonie mnie kolejny niezapomniany świat jakiegoś innego utalentowanego autora. Scenariusz może wówczas wyglądać tak, że moje przywiązanie do „Gry o tron” osłabnie, a ja już nigdy nie sięgnę po tę sagę. Byłaby to wielka strata dla nas obojga. Być może będzie tak, że pozostanę przez jakiś czas przy półce fantasy, do czasu aż ukaże się kolejny tom „Gry”. Tylko czy to będzie jeszcze za tego stulecia? Zobaczymy. Może ciekawość, kim jest legendarny Azor Ahai, pomoże mi odnaleźć drogę powrotną do książki nawet po latach, a może również przezwycięży żal do autora, że zabił Jaimego Lannistera, jeśli właśnie to się szykuje. Martin jest nieobliczalny i muszę być przygotowana na wszystko. Nie jestem przyzwyczajona do patrzenia na śmierć najlepszych bohaterów, ale jestem już dorosłą osobą i wiem, jak wygląda życie. Wygrywają silniejsi i sprytniejsi. A taka właśnie jest „Gra”. Zbyt bliska życiu. Martin zrobił coś odmiennego, myślę mało spotykanego w literaturze w ogóle, jak i literaturze fantasy. Mianowicie zabija kogo chce, nie patrząc na to, jaką rolę w książce ta postać odgrywa. Dzięki temu jego książki wywołują takie emocje i tak mocno odstają od innych ze swojego gatunku. Myślę, że dzięki temu wrócę do gry, nawet jeśli będę musiała długo poczekać. Póki co czuję się na tyle wolna, że jestem gotowa sięgnąć po inny tytuł, mimo iż moje myśli przez jakiś czas będą jeszcze krążyć wokół utraconych przyjaciół z sagi Martina. Miłość tak szybko nie przemija, a nawet pokonuje czas. A ja czuję miłość do „Gry o tron”, pomimo jej wzlotów i upadków. Czekam więc z cierpliwością, ponieważ gdy chodzi o miłość, nie można się poddawać z powodu byle przeszkody. Czekam na Twój ruch Panie autorze, czekam na zaproszenie na kolejną randkę. Proszę nie igrać ze mną i wysłać je jak najszybciej:)
Też chciały poczytać, ale nie podzieliłam się z nimi książką :)