piątek, 19 stycznia 2018

Working Wonders/ Jenny Colgan





Jakiś czas temu czytałam bardzo dziwną książkę. Do dzisiaj, jak o niej pomyślę, to mam mieszane uczucia. Nie wiem co o niej sądzić, ani jak ją zaklasyfikować. Gdy szukałam w Internecie informacji o autorce, dowiedziałam się, że jest ona twórczynią komedii romantycznych. Tak więc i moja książka musiała być w założeniu taką komedią.
Ale wiecie co, nie miała ona elementów komediowych. Czy był romantyzm? Raczej romans. Nie lubię romantyzmu opartego na cierpieniu innych. Do tego dołożona została dziwna dawka normalności, takiej bliskiej poziomowi dramatu, przemieszanej z fantasy i w efekcie otrzymaliśmy mieszankę czegoś trudnego do opisania, sklasyfikowania, zrozumienia, a także czucia.
Bo to, co czułam czytając „Working wonders” Jenny Colgan oscylowało między nudą, złością na bohaterów na ich zachowania, a zdziwieniem. Dziwiłam się prostotą tej książki, miksowaniem stylów, brakiem zakończenia i przesłania, ogólnym brakiem pomysłu i dziwnymi zwrotami akcji. Nie mam pojęcia co kierowało autorką, gdy pisała tę powieść, co chciała nam w niej przekazać i jaki styl obrała dla swojej zagmatwanej historii. I po tych wszystkich przemyśleniach musiałam dojść do wniosku, przed którym zawsze się bronię. A jednak czasami nie potrafię przymknąć oczu naprawdę. A tą prawdą jest stwierdzenie, że Jenny Colgan jest autorką niższych lotów. Gdzieś przeczytałam, że dorównuje swoim piśmiennictwem książkom typu „Dziennik Bridget Jones” czy „Diabeł ubiera się u Prady”. Jeśli to prawda, to „Working Wonders” musiało być jedną z jej pierwszych książek, takich, w których dopiero kształtuje się styl artysty, w którym poszukuje on siebie i czasami rodzi nieudane prace.
Niestety to jest właśnie główna moja myśl. Książka jest po prostu nieudana. Jest zbyt chaotyczna, aby zaciekawić i nic tak naprawdę nie próbuje przekazać. To tak jakby postanowić, że zrobi się sałatkę i wrzuca się do niej przypadkowe składniki, mimo że w tym samym czasie czując, że do siebie nie pasują. Ale nie potrafimy przestać, bo nie chcemy zmarnować użytych składników, a i przecież miała być sałatka, to będzie i koniec, bo tak postanowiliśmy. A w efekcie wychodzi na to, że zmarnowaliśmy nie tylko czas, ale i jeszcze więcej składników, a i tak produkt końcowy nadaje się do wyrzucenia lub zjedzenia na siłę w samotności, bo kompletnie nie da się tym nakarmić gości.
Tak właśnie myślę. „Working wonders” nie nadaje się, aby polecać ją dalej. Nie znalazłam w niej żadnych wartości godnych posmakowania. Książka przez większą część czasu jest nudna, chaotyczna, niezrozumiała i pomieszana. Miota się między dramatem, obyczajówką, książką romantyczną a fantastyką. Zwidy głównego bohatera, w których nazywa się on następcą Króla Artura, nie przynoszą niczego, prócz zastanawiania się, czy człowiek ten miał równo pod sufitem i czy te jego wyobrażenia (czy też urojenia) nie były zwykłym następstwem niespełnienia w życiu osobistym jak i pracowniczym. Drugą opcją na wytłumaczenie tych wymysłów jest myśl, że człowiek ten po prostu  potrzebował takich bodźców, aby wyrwać się z marazmu, lenistwa i wygody, aby wreszcie zacząć działać i przestać myśleć tylko o sobie.
Niestety bohater ten nie zmienił się według mnie na jotę. Cały czas był sfrustrowany, bo nie wychodziło mu z nową kobietą, w pracy ciągle musiał walczyć z przeciwnościami a i ostatecznie robił wszystko dla siebie, a nie dla społeczeństwa, bo chciał wygrać konkurs i udowodnić sobie, że ma jaja, a swojej partnerce, że nie jest zwykłym obibokiem, a to wszystko, aby zaciągnąć ją do łózka.
Niestety gdy główny bohater nie da się lubić, nie da się lubić także książki. Jak można pochwalać kogoś, kto całe życie prześlizguje się przez życie, zwodzi swoją wieloletnią partnerkę, aby ostatecznie dać jej kosza, bo na horyzoncie pojawia się ktoś, kto wydaje się lepszy i kto wreszcie na końcu nie potrafi się zdeklarować, bo to oznacza odpowiedzialność, od której uciekał całe życie. No cóż, daleko padło jabłko od jabłoni, jeśli faktycznie miał być on potomkiem Króla Artura.
A samo zakończenie książki? Czy nasz bohater wreszcie się obudził ze swojego snu? Tego nie da się powiedzieć. Kompletnie nie potrafię zrozumieć, co autorka chciała mi powiedzieć przez to zakończenie. Oprócz tego, że facet tak jak był dupkiem, tak nim pozostał do końca książki.
Jeśli miała być to książka dla kobiet, to raczej nie będzie to dobra lektura. Prędzej nasz bohater spodobałby się bardziej facetom, bo kozak z niego straszny. Dwie kobiety na raz, próba zaimponowania każdemu dookoła, wpadanie w gniew z powodu nagromadzonych przez lata frustracji, których sam był twórcą, no po prostu idealny obiekt westchnień i wymarzony bohater każdego romansu. Nie, zdecydowanie autorka pogubiła się w swoim pomyśle, dając nam chaos, który ciężko przełknąć.
Moja znajomość z Jenny Colgan źle się zaczęła i myślę, że raczej będę unikać książek tej autorki. Nie lubię, gdy wychodzi ze mnie najgorsze w postaci feministki, a właśnie to wydobyła ze mnie ta książka. Wprawdzie daję każdemu drugą szansę, ale w tym przypadku jeśli życie mnie do tego nie zmusi (na przykład wtedy, gdy będzie to jedyna książka w promieniu kilku kilometrów a ja akurat będę umierać z nudów), to sięgnę jednak po książki innych autorów.
Bo powiem Wam, że mam już dość wciskania nam książek i filmów pisanych i kręconych na odwal, bez pomysłu i polotu, byle tylko było i byle sprzedać i zarobić. Dość mam nudnych piosenek, przy których nogi same nie wyrywają się do tańca, powtarzanych codziennie po kilka razy w radiu przez pół roku, wciskając je tym sposobem na siłę na listy przebojów. Dość mam wadliwych produktów sprzedawanych po normalnych cenach. Dość mam oszukiwania na każdym koku i wciskania mi książek z wielkimi napisami jakoby pochodziły od bestsellerowych autorów.
Tęsknię za czasami, kiedy każda książka, którą się wzięło do ręki, przynosiła historię, której nie dało się zapomnieć przez lata, mimo że autor nie był uznawany za twórcę bestsellerów, bo po prostu dawniej nikt takich list nie tworzył. Marzę o powrocie czasów, gdy pisało się nie dla zarobku, a dlatego, że miało się coś do przekazania. Czy te czasy jeszcze wrócą? Mam ogromną nadzieję, a jednocześnie w to nie wierzę. Taki życiowy paradoks, a jednak podyktowany doświadczeniem. Ale wiecie co? Będę dalej wierzyć. Bo nadzieja na lepsze jutro trzyma przy życiu, nawet jeśli następna recenzja, którą mam zamiar napisać, też nie będzie zbyt pochwalna. A jednak wierzę, że znowu natrafię na jakąś fajną książkę, którą później z wielką przyjemnością tutaj opiszę.
A może Wy macie jakieś pomysły? Może Wy podsuniecie mi jakiś tytuł, dzięki któremu odzyskam wiarę w piśmiennictwo?