czwartek, 16 marca 2017

Rocky- kultowy film na randkę

                 
                     Zacznijmy od tego, że jak wspomniałam koleżance o tym, że właśnie odświeżam sobie serię o Rocky’m Balboa, odpowiedziała mi na to ze wzgardą „że nie lubi filmów o sporcie”. Wypowiedziała te słowa prawdopodobnie nie próbując nigdy obejrzeć choćby pierwszej części kultowej serii. Może kiedyś, w przeszłości, widziała kawałek którejś, zobaczyła boksujących się facetów i to jej wystarczyło, aby zaszufladkować ten film do kategorii filmów nie lubianych i zatrzasnąć za nim drzwi bez żadnego wzruszenia.
                  Ale ach, jakże się myliła. Bo ta seria wcale nie jest o sporcie. Kiedyś też tak myślałam, gdy jako nastolatka posiadająca dwóch starszych braci przechodziłam przez wszystkie te męskie filmy z lat 70-tych i 80-tych. Obejrzałam pobieżnie, było fajnie, jak to z braćmi i tyle. W mojej głowie pozostał tylko niejasny obraz Sylwestra Stallone obijającego na ringu mordy innych umięśnionych facetów. Gdy jednak jako trzydziestolatka zabrałam się za tę serię ponownie, doznałam kulturowego szoku.
                  Film o spoconych facetach lejących się do nieprzytomności zmienił się w film o walce o to, w co się wierzy, w walkę z przeciwnościami losu i dopięcia swoich celów, a przede wszystkim w najtrudniejszą walkę ze swoimi słabościami i środowiskiem, w jakim się wyrosło. Jest to film o sile nadziei i ludzkiej motywacji- o tym, co mi wcześniej całkowicie umknęło. Jest to też kawał cholernie dobrej muzyki, której nie tylko można słuchać codziennie, ale która powoduje, że ma się ochotę samemu założyć rękawice, by walczyć o samego siebie i swoje przekonania. Co więcej, w tym filmie nakręconym 40 lat temu nie ma ani grama patosu, są za to idee, które odczuwa się każdą komórką ciała. Dzisiejsi scenarzyści, jestem tego pewna, zniszczyli by cały pomysł kiepskimi przemowami, które porwałyby wyłącznie ich, muzyką nie przystającą zupełnie do idei i typowymi amerykańskimi efektami specjalnymi. Film z 1976 roku natomiast jest dziełem ponadczasowym, klasykiem, kulturową odskocznią od filmów kręconych na jedno kopyto i szeregiem piekielnie dobrych nut zdolnych wynosić serca w niebo.

                     Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do wielkości filmu, bo coś tam pamięta z przeszłości, to wystarczy zastanowić się, czy zwykły film o sporcie stałby się klasykiem? Czy sięgałyby po niego obie płci? Czy naparzanie się na ringu przyciągnęłoby takie tłumy dziewczyn? Czy kariera Stallone bez tej serii tak bardzo by się rozkręciła? Czy stałby się idolem rzeszy rozhisteryzowanych kobiecych tłumów? Czy ten film pozostałby tak długo w pamięci? Czy ktokolwiek pokusiłby się o nagranie kolejnych części, gdyby Rocky nie był czymś więcej niż zwykłym filmem o sporcie? Naprawdę Stallone spisał się świetnie tworząc swój scenariusz, a John Avildsen przeistoczył świetną historię w jeszcze świetniejszy film. Decyzja zaś, aby powierzyć Billy’emu Conti stworzenie muzyki do filmu, była najlepszą decyzją twórców. Takie trio musiało odnieść sukces.
                       Powiem Wam, że jest to jedyny film, który moim zdaniem nie może być w żaden sposób sklasyfikowany ani jako męski gatunek filmowy ani film dla kobiet. Jest to jedyna seria, która pasowała mi do każdego humoru. Nie wybrzydzałam przy tych filmach, zawsze miałam na nie ochotę, a nawet pierwsza zaproponowałam mężowi taki seans, a po obejrzeniu pięciu części naszła mnie straszna ochota na filmy z tego okresu, zwłaszcza z Sylvestrem Stallone. Zawsze ogarniał mnie dobry humor po każdym filmie z serii, w muzykę wsłuchiwałam się każdym porem na skórze, a przy następnej wolnej chwili jedyną opcją na wieczór był Rocky i kolejna część. Jako dziewczyna śmiało mogę powiedzieć, że ta produkcja wymyka się wszelkim kategoriom i zdecydowanie jest to film, który pogodzi wymagania męskie i kobiece. Jeśli macie już dość oglądania tego samego, nie zwlekajcie, Stallone stworzył ten scenariusz właśnie dla Was. Dla kobiet, które lubią dobre kino z przesłaniem i które lubią oglądać filmy ze swoimi facetami. Dla facetów, którzy chcą  miło spędzić czas ze swoimi kobietami, ale mają już dość filmów z Keirą Nightley i Judem Law, a nie chcą ich zanudzać kolejną sensacją. Ten film jest dla Was obojga.
Warto obejrzeć Rocky choćby ze względu na to ciacho ;)

                               Nie obawiajcie się, ta seria naprawdę nie jest skupiona wyłącznie na sporcie, sport gra raczej rolę mechanizmu uwiarygodniającą historię Rocky’ego. Co więcej, w pierwszej części tak naprawdę niewiele było boksu. Nie taki był zamysł filmu, którego scenariusz napisał Stallone. Ten film jest o nadziei, o przeszkodach, o walce o przetrwanie w ciężkich czasach, o walce ze swoimi korzeniami i o skorzystaniu z szansy, mimo że nikt w Ciebie nie wierzy i cały świat jest przeciwko Tobie. Są w nim proste prawdy przekazane prostym językiem, są przemowy, ale nie na piedestale wśród wsłuchanych tłumów oczekujących przewodnictwa, ale na ulicy, gdzie nikt nie spodziewa się niczego dobrego. I są to przemowy, które trafiają głębiej i zakorzeniają się silniej, bo nie są wciskane nikomu na siłę, a tylko uwydatniają ważne prawdy, o których czasem się zapomina walcząc przeciwko życiu. Wystarczy choćby przypomnieć sobie naukę, którą Rocky udziela dziewczynce z sąsiedztwa, aby nawrócić ją na właściwą drogę. Bardzo znacząca jest scena, kiedy dziewczyna nazywa Rocky’ego głupkiem, nie przejmując się zupełnie jego radami.
                            Pierwsza część serii jest przede wszystkim tym, co chcieli przekazać reżyser, scenarzysta i aktorzy. Jest mowa o środowisku, w którym się urodziliśmy, a które chce nas przytłoczyć i nie pozwolić się z niego wyrwać. Jest o tym, że nawet jeśli nikt w nas nie wierzy i jesteśmy jedynymi, którzy tę wiarę posiadają, to dzięki wysiłkowi zdobędziemy wszystko, co jest nam drogie wyłącznie wtedy, gdy nie damy  sobie ugiąć kolan. Ten film pokazuje, że już samo skorzystanie z szansy i walka przeciwko światu jest wygraną, nawet jeśli wydaje się, że przegraliśmy.
Ale gdyby Rocky wygrał wówczas walkę o tytuł mistrza świata z Apollo Creedem, byłoby to zbyt oczywiste (wybaczcie spoiler, ale ten film ma już zbyt wiele lat, aby coś jeszcze przed nami ukrywać). Jednak to, że przystąpił do walki, mimo iż z góry był skazany na niepowodzenie, świadczyło o sile jego ducha, a zapał z jakim walczył zaskoczył nawet samego Apollo. I nawet przegrana na punkty i nie zdobycie pasa mistrza świata nie pokonało Rocky’ego, bo wszyscy na widowni wiedzieli, że Rocky wygrał tę walkę swoim sercem. Wygrał podwójnie, bo wygrał ze swoimi słabościami i losem, który kazał mu żyć w slumsach jako jeden z wielu, ale też wygrał uznanie wszystkich, którzy tego dnia obserwowali walkę.
                                Również Apollo wiedział, że tę walkę przegrał. Znamienna jest tu scena, gdy Apollo mówi do Rocky’ego, że rewanżu nie będzie, bo czuł, że następne starcie odbierze mu tytuł. Nikt zaś nie lubi przegrywać, a już najmniej mistrz świata, który zaaranżował całą walkę, aby uświetnić swoje dotychczasowe zwycięstwa i pokazać się z najlepszej strony, jako człowiek który daje szansę amatorowi ze slumsów, by ten mógł zmierzyć się z mistrzem.
                             Tak naprawdę ten film jest trochę smutny. Rocky jest niewykształcony, mieszka w małym mieszkaniu w najgorszej dzielnicy, aby utrzymać siebie musi pracować, zamiast ćwiczyć na ringu, choć boks jest jedyną rzeczą, która pozwala mu przetrwać. Wszyscy się z niego naśmiewają z powodu tego, że jest niewykształcony, wywalają z szafki jego ubrania do ćwiczeń, aby zrobić miejsce dla kogoś bardziej obiecującego, a gdy decyduje się wziąć udział w z góry przegranej walce i staje po raz pierwszy przed prasą, jego niewykształcenie daje się mocno we znaki.
                           Mimo to hart ducha Rocky’ego nie pozwala mu się poddawać i zawsze walczy do końca o wszystko. O kobietę swoich marzeń, w której oczach tylko on widział kogoś wartościowego, o swoją duszę, litując się nad tymi, od których miał odebrać dług za swojego szefa, bossa mafijnego. Gdy wszyscy się od niego odwracają, jest mi go tak bardzo żal, on natomiast nie poddaje się i wstaje za każdym razem, gdy próbują go przygnieść do ziemi. Decyduje się na walkę mimo że nie ma trenera, wstaje o świcie, żeby biegać w starym poszarpanym dresie, bo wreszcie widzi cel w swoim marnym życiu i nic już nie jest w stanie go od tego celu odciągnąć. Nawet jego były trener, który wreszcie daje mu szansę, bo zauważa niepokonany hart ducha, którego nie da się zwyciężyć. A hart ducha więcej jest wart niż doświadczenie, siła mięśni i dobrzy trenerzy.
                          Ten film jest jedną wielką walką o siebie. Wystarczy spojrzeć na wszystko czego dokonał Rocky Balboa, włoski ogier ze slumsów. Żył jak szczur na ulicy, aby wreszcie się podnieść, tylko dlatego, że wreszcie ktoś dał mu szansę. Zdobył kobietę swojego życia, mimo iż nawet jej brat odradzał Rocky’emu ten związek. Przekonał do siebie Micky’ego, swojego trenera, który wcześniej spisał go na straty za zawód, jakim się parał. Przetrwał wszystkie rundy z mistrzem świata, mimo iż nie posiadał tak dobrego warsztatu jak Creed i podczas walki zawsze się podnosił, mimo iż miał ochotę zostać na kolanach, bo tak było łatwiej. Najsmutniejsza była dla mnie ta scena, w której Micky przyszedł do Rocky’ego, bo chciał zostać jego trenerem, po tym jak wyrzucił jego rzeczy z szafki. Gdy Rocky przypomniał mu, że wcześniej trener nie dał mu wsparcia i oskarżył, że przyszedł do niego dopiero po tym, jak wyzwał go mistrz, po czym wyrzucił z mieszkania, a Micky zaczął schodzić ze schodów, pokonany. Jak to dobrze, że Rocky go z tych schodów zawrócił! Było mi żal zarówno Rocky’ego i tego, że w samotności musiał się zmagać ze wszystkim przeciwnościami, które niejednego zwaliłyby z nóg, jak i Micky’ego, którym powodowały dobre motywy, a jednak słowa Rocky’ego zraniły go tak bardzo, że jego stare i zmęczone plecy pochyliły się jak u stuletniego starca. Obaj byli skrzywdzeni przez życie i obaj potrzebowali siebie tak samo mocno. Całe szczęście, że to dostrzegli.
                         W tej scenie poznajemy Rocky’ego najbardziej. Tu opowiada nam przez co przeszedł i jak bardzo czuł się samotny. Jak bardzo potrzebował wiary w siebie i pomocnej ręki. Jest to jedna z tych przemów, które na długo pozostają w pamięci, mimo że nie ma w niej wielkich słów i patosu. Ale taki jest właśnie głupek Rocky, jego słowa zawsze wyrażają głębokie prawdy, mimo iż Rocky sam sobie odmawia inteligencji. Mimo to wiedział, że szansa walki z Apollo Creedem jest jego ostatnią szansą na pokonanie samego siebie, swojej słabszej strony, która dawno temu została pokonana przez życie i na podniesienie się z kolan.
                       Sport gra w tej części raczej poboczną rolę, ma znaczenie tylko z całą resztą historii. Bez niej byłoby to tylko zwykłe chlastanie się w bokserskich rękawicach, z historią zaś w tle stała się heroiczną walką z samym sobą. Dlatego tak bardzo ściskamy kciuki za Rocky’ego, gdy ten raz po raz upada na kolana podczas walki z Apollo Creedem. Zapominamy  w tym momencie, że nie lubimy sportu, bo wiemy, jakie znaczenie ma dla Rocky’ego a walka, jak bardzo chce utrzymać się na nogach przez wszystkie rundy, mimo iż wie, że nie ma szans na wygraną. Jego siła charakteru nie pozwala mu się poddać, nawet gdy nie ma siły, a muzyka, która leci w tle, zmienia nasze serca w rydwany ognia. Przyznam, że miałam wtedy ochotę zerwać się z łóżka i krzyczeć raz po raz: „Rocky, Rocky!” razem z reszta tłumu.
                     Zapomniałam na chwilę, że to tylko film, naprawdę. A po ostatniej rundzie, gdy zostały ogłoszone wyniki i poleciał kolejny genialny kawałek, oczy mi się zaszkliły ze szczęścia. I teraz, za każdym razem jak słyszę te piosenki, przypomina mi się Rocky na ringu, gdy jak Dawid walczy z Goliatem o swoją przyszłość i szacunek do samego siebie, wiem, że już nic nie jest w stanie mnie złamać, bo skoro Rocky’emu się udało, człowiekowi, który miał znacznie gorszy start ode mnie, to i mnie musi się udać.
                         Ach i ta pełna napięcia chwila przed samą walką z mistrzem. Daje się wyraźnie odczuć jak wielkie znaczenie ma ona dla Rocky’ego. Bardzo chcemy mu wówczas pomóc, powiedzieć jakieś budujące słowa, ale wiemy, że tylko on sam może sobie pomóc. I przez cały czas trwania walki bieleją nam kłykcie od trzymania kciuków za to, żeby mu się udało. To napięcie wyczuwalne jest tylko w pierwszej części, kiedy wiemy, że ważą się szale przyszłości Rocky’ego, że później już będzie dobrze, ale że od tej jednej walki zależy właściwie wszystko. Ta zdolność Stallone do grania na emocjach powoduje, że film staje się czymś więcej od filmu o boksie.
                     Ten film podnosi na duchu, pomaga odzyskać wiarę w siebie, dodaje pewności siebie i hartu ducha, daje nadzieję, że wszystko będzie dobrze, tylko musimy zawalczyć o swoje. Tak jak w tej pamiętnej scenie, gdy Rocky wbiega ostatkiem sił na schody po wcześniejszym morderczym biegu, aby na szczycie poczuć się jak mistrz świata, bo wygrał ze swoimi słabościami. Jak mówi piosenka „it’s you against you”, i tylko Ty możesz sprawić, że wygrana będzie po Twojej stronie, nawet jeśli wszyscy są po przeciwnej. Naprawdę, obejrzycie ten film, posłuchajcie tej wspaniałej muzyki, a już zawsze gdy ją usłyszycie będziecie mieli ochotę przeciwstawić się światu, mimo iż wcześniej wydawało się Wam, że nie macie już na to siły. Nagle znajdziecie w sobie tyle siły, aby wstać z kolan, a w ślad za tym przyjdą kolejna ukryte pokłady siły, które dodadzą Wam skrzydeł i sprawią, że nie tylko zaczniecie biec, ale uda Wam się bez problemu wspiąć na każdy szczyt, który wcześniej wydawał się nieosiągalny.
                  Druga część filmu, która powstała trzy lata później, jest utrzymana w podobnej konwencji i to mnie niezmiernie cieszy. Tak łatwo było zepsuć ten pomysł. Na szczęście wszyscy stanęli na wysokości zadania. Jest tu trochę więcej znienawidzonego przez moją koleżankę sportu, ale idea przyświeca ta sama. Nie jest to film o boksie, ale o walce przeciwko sobie, swojemu największemu wrogowi. Gdy Rocky’ego napadają wątpliwości czy uczciwie wygrał swoje następne walki i tytuł profesjonalnego boksera wie, że nic nie będzie go w stanie powstrzymać przed ponownym stanięciem w szranki z Apollo Creedem, który z kolei musi walczyć z oskarżeniami, że ledwie wygrał z Rockym, bokserem amatorem. Ta walka będzie jeszcze ciekawsza i bardziej trzymająca w napięciu niż poprzednia, a otoczka filmu równie głęboka, bo wciąż mocno skupiona na środowisku, które pomimo wszystkich przeciwności, wydało na świat mistrza.
                         Dwie następne części nie są tak doniosłe i można by poprzestać na dwóch pierwszych, ale i tamte kolejne obejrzałam i nie żałuję, bo też były całkiem ciekawe. Piąta część jest trochę powrotem do pierwszej, co daje jej pewną przewagę nad dwiema poprzednimi, mimo iż boksu w niej niewiele. Natomiast po szóstą nie sięgnę, bo zbyt wiele lat upłynęło i czas ten odbija się nie tylko na twarzy Stallone, ale i, mocno podejrzewam, na scenariuszu. Dla mnie istnieje tylko tych pięć części, bo uważam, że nie da się wskrzesić ducha tamtych lat. I lepiej nie próbować tego robić, bo nigdy nie będzie to taki sam film, a tylko słaba kopia. Jestem o tym tak przekonana, że nie zamierzam tego sprawdzać. Tak jak Rocky przeszedł na emeryturę, tak zrobiłam to i ja i jedyne, co mogę zrobić, to ponownie obejrzeć te wszystkie wcześniejsze części i jestem pewna, że znowu będę się świetnie bawiła, jak to na klasyki przystało.
                      I myślę, że będę te filmy jeszcze mocniej przezywać, bo jak sobie teraz przypomnę, jakie Rocky miał smutne życie, to od razu łzy mi w oczach stają. I chętnie bym zobaczyła ponownie, jak ten prostolinijny chłopak wywalcza sobie lepszą przyszłość, na którą tak bardzo zasłużył. Ta seria jest jak najbardziej warta rekomendacji. Koniecznie ją obejrzyjcie, nawet po raz kolejny. Może, tak jak to było w moim przypadku, odnajdziecie w niej coś, czego wcześniej nie dostrzegliście i będziecie mogli ją polecić swoim znajomym. Nie można przecież pozwolić, aby genialna kreacja Sylvestra Stallone została kiedykolwiek zapomniana, prawda? Jest to jego najlepsza rola i każdy ją doceni, nawet ci nie lubiący sportów. Gwarantuję Wam, że będziecie uśmiechać się do siebie ze szczęścia, gdy poleci końcowa melodia, oznajmiająca koniec walki bokserskiej. Mimo, że nie lubicie sportów!



niedziela, 5 marca 2017

Sukienki dla małych i grubych- gdzie szukać

                 Czy znacie to uczucie? Chodzicie po sklepach, w rękach dziesiątki wieszaków z sukienkami różnych materiałów i krojów, wiele godzin krążenia po sklepach i nic? Nieważne, czy sukienka jest za 50 zł czy 150 zł? Nieważne czy jest zwiewna, czy w kształcie tuby, w każdej wyglądacie jak dojna krowa, pod warunkiem, że jesteście w stanie przełożyć ją przez głowę? A na końcu tego koszmaru wychodzicie sfrustrowane, zmęczone i załamane? Obiecujecie sobie nawet, że na zawsze już rezygnujecie z sukienek, bo już nigdy w żadnej nie będziecie wyglądać tak, żeby nie oglądało się za Wami  zniesmaczone społeczeństwo?

                 Cóż, jeszcze parę dni temu myślałam, że sukienki będę oglądać już tylko na zdjęciach. Połowa fatałaszków wiszących na wieszakach wyglądała na mnie jak starodawne koszule nocne sięgające do ziemi, inne jak podkradane córce sukienki z liceum. Jedne opinały jak parówkę, inne wisiały jak sprane piżamy zakrywające kolana, a w każdej wyglądałam koszmarnie. Już po minucie, jak tylko widziałam swoje odbicie w lustrze, zdejmowałam kieckę i ze wstrętem odwieszałam na wieszak, po czym obiecywałam sobie, że raz na zawsze kończę z sukienkami, skoro nie uszyto jeszcze takiej, która by na mnie pasowała.

                  Aż zdarzył się cud. Weszłam na stronę zalando, którą odwiedzałam tylko wtedy, gdy potrzebowałam butów i tam znalazłam miliony sukienek, które sięgały przed kolana, były zwiewne i na tyle duże, żeby zmieścić 20 kilo dodatkowej, wyhodowanej pieczołowicie, wagi. Co więcej, wszystkie były w przyzwoitych cenach, wahały się od 59 zł do 150 zł. Wiele z nich można było kupić po cenach wyprzedażowych. Były też i takie, na które nie zarobiłabym przez dwa miesiące, ale te od razu wykluczyłam, obniżając cenę do 199 zł.

                  Fakt, wybranie tych, które podobały mi się najbardziej i odpowiadały mi pod każdym względem, zajęło mi parę dobrych godzin, ale z pięciu zamówionych na oko, bez mierzenia i męczenia się w sklepach, wszystkie 5 było jakby szyte na mnie. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, gdy zaczęłam je wyjmować z opakowań. Już na pierwszy rzut oka wydawały się idealne, po przymierzeniu nie zmieniłam o nich zdania.

                  O ironio, okazało się to prawdziwym problemem, ponieważ zamówiłam aż tyle od razu, bo byłam przekonana, że żadna z nich nie będzie na mnie pasowała i będę musiała je odesłać. Znalazłam się więc w prawdziwej kropce, bo musiałam zrezygnować z połowy zamówienia jeśli nie chciałam się żywić przez następny miesiąc tynkiem ze ścian.

              Po dokładnym przestudiowaniu odbicia w lustrze oraz metek, odesłałam dwie uszyte z najgrubszych materiałów i najbardziej przylegające do ciała. Za 5 sukienek zapłaciłam 470 zł. Odzyskałam 200, mimo  że chętnie zostawiłabym sobie wszystkie. Teraz wiem, że zalando będzie moim jedynym wyborem gdy będę szukać kolejnych sukienek. Czas spędzony na takich zakupach, bez ruszania się z domu, był prawdziwą, choć odrobinę męczącą, przyjemnością. Sugeruję zakupy rozłożyć sobie na parę dni, nikt Wam przecież nie wykupi wszystkich sukienek z magazynów zalando. A jeśli sprzątnie Wam ktoś sprzed nosa ulubioną kieckę, znajdą się ich całe dziesiątki w zastępstwie.

             Selekcja sukienek, gdy już wpadniemy w szał zakupów, nie jest łatwa. Trzeba być twardym wobec siebie i przede wszystkim szczerym. To, że wszystkie 5 sukienek zamówionych przeze mnie okazało się sukcesem, wynikało tylko i wyłącznie z ciężkiej pracy. Ale szczerze przyznam, obyło się bez sprawdzania wymiarów. Niesamowite, prawda?

             Jak tego dokonałam? Nie było łatwo. Pierwszym krokiem jest filtrowanie. Ja wybrałam sukienki z wyprzedaży i ograniczyłam cenę do 199 zł. Nie ograniczałam się materiałowo, choć wiedziałam, że ostatecznie najważniejszym dla mnie czynnikiem będzie oddychalność materiałów. Z 12 stron przepięknych sukienek wybrałam wstępnie 80 (!). Podczas przeglądania stron poddałam sukienki procesowi wstępnej selekcji, czyli próbowałam sobie wyobrazić, patrząc jak sukienka leży na modelce, jak ja będę w niej wyglądać. Obserwowałam zwłaszcza okolice biustu, pupy i pasa. Wybierałam te luźniejsze. Odrzucałam te, co do których miałam wątpliwości i były wykonane z poliestru. Nie da się w tym chodzić latem, a moje sukienki miały być całoroczne.

             Po wybraniu 80 potencjalnych sukienek, następnego dnia przyjrzałam się im uważniej. Myślałam trzeźwiej, miałam też w pamięci to, że nie mogę przecież kupować i odsyłać 80 kiecek, bo zabrałoby mi to parę miesięcy. Wyrzucałam z ulubionych te, które w drugim etapie selekcji wydawały się za ciasne. Gdy sukienka wydawała się za krótka, sprawdzałam wymiary modelek, wiedząc, że jestem od wszystkich niższa o jakieś paręnaście cm. Pamiętajcie, modelki, które prezentują ciuchy mają Wam służyć tylko do ogólnego sprawdzenia jak układają się na ciele, jak leżą w okolicach problematycznych i jak długie mogą być. Nie dajcie się omamić wyglądem modelek, my nigdy nie będziemy wyglądać w prezentowanych przez nich ciuchach tak samo!

                   Ostatnim etapem było odrzucenie tych, które nie mogły być całoroczne, czyli nie służyły moim oczekiwaniom. Czytałam też opinie, gdy nie wiedziałam, co zrobić, zostawić czy odrzucić. Opinie te okazały się bardzo pomocne. Każda sukienka pokazana jest także bez modelki, tym zdjęciom przypatrywałam się najuważniej, bo dzięki nim od razu mogłam zauważyć, czy wyglądałabym w kiecce grubo. To ostatnie zdjęcie jest dla Was drogowskazem. Dzięki niemu obędzie się bez nerwów, sprawdzania wymiarów i stresu.
                  Ja nie stroniłam też od sukienek dla kobiet w ciąży. Niestety wszystkie firmy oferujące ekstra duże rozmiary zaczynały się od rozmiarówki 50, a ja szukałam rozmiaru 40, w którym wyglądałabym przyzwoicie. Wiecie, nawet z zalando nie spodziewajcie się cudów. Żadna sukienka Was nie odchudzi, ale wiele z nich sprawi, że będziecie w stanie patrzeć na swoje odbicie w lustrze z przyjemnością, której dawno nie odczuwałyście.

                 Gdy z 80 kiecek zostało mi 15, zamówiłam te, co do których miałam największe nadzieje- niekoniecznie były to te, które najbardziej mi się podobały. Były to raczej te, które spełniały najwięcej moich potrzeb. Okazało się, że z każdą trafiłam w dziesiątkę. Było to niesamowite przeżycie po wszystkich tych poszukiwaniach w sklepach stacjonarnych.

                 Po wybraniu trzech z pięciu i odesłaniu dwóch najmniej odpowiadających moim potrzebom, całym wysiłkiem woli oparłam się pokusie posłania po kolejne. Myślę, że będzie na to czas w przyszłości, bo wiem, że magazyny zalando pełne są sukienek uszytych specjalnie dla mnie.

            Oto moje wybory:
1. TWINTIP- sukienka letnia off white/red/black

             Sukienka z wiskozy (konieczne ręczne pranie, dosłownie ręczne) w piękną stonowaną kratę, na grubych ramiączkach. Można nosić na luźno, tak jak jest skrojona, lub z wąskim paskiem wygrzebanym gdzieś w szafie, ot tak, dla podkreślenia talii. Pięknie leży, delikatne falbany ślicznie się układają, chowając całkowicie mankamenty figury w okolicy brzucha i do tego nie sprawia, że wyglądam jak w ciąży (lub jak mleczna krowa). Będę nosić wiosną i jesienią oraz zimą z grubymi rajstopami i golfem ukrytym pod sukienką. Na upały raczej się nie nada ze względu na wiskozę, która nie należy do najbardziej oddychających materiałów, jednak na niższe letnie temperatury będzie jak znalazł. Nada się do pracy przez swój skromny krój, a także na imprezę, dzięki fikuśnej kratce. Nadaje dziewczęcości w nienachalny sposób, dzięki czemu 30-tka nadal będzie wyglądać jak 30-tka, tylko lekko podrasowana.

            Rozmiar L (mój standardowy), cena 54,50 zł (Uważajcie na ceny na zalando, jednego dnia kiecka kosztuje 54 zł, innego 65 zł, w zależności od zainteresowania; tak samo jest widzę z innymi kupionymi przeze mnie sukienkami; dlatego czasem nie należy się zastanawiać, gdy cena jest niska, z nadzieją, że będzie jeszcze niższa, bo można się niemiło zdziwić)

2. Vila- VIFUNDA sukienka letnia pristine/cashmere blue

            Przepiękna sukienka z klasą, nieco w stylu Pocahontas ze względu na szerokie rękawki zakończone drobniutkimi frędzelkami. Sukienka z delikatnej bawełny, także wymaga ręcznego prania, jeśli nie chcemy jej pozaciągać. Wygląda klasycznie i jednocześnie świeżo i odmładzająco, dzięki czemu będzie idealna tak do pracy jak i na każdą rodzinną imprezę, a także na niedzielny spacer czy tańce w klubie, wszystko zależy od dodatków, jakie zastosujecie. Układa się naprawdę fajnie, można nosić na luźno lub związać się doszytym paskiem. Świetna na każdą porę roku, także na upały, dzięki cienkiemu, jakby dzierganemu, materiałowi. Oddychająca. Dorzucicie grube rajstopy, botki i płaszcz i już macie propozycję na zimę. Zmienicie płaszcz na kamelową kurtkę lub zamszową ramoneskę i macie stylizację na jesień i wiosnę. Zakładacie sandały i kapelusz słomkowy i można się tak pokazać na greckich wyspach.

            Bawełna za 113,40 zł, rozmiar L (mój standardowy, choć waham się między M a L, zależnie od firmy i kroju- dla pewności wzięłam opcję maksimum).

3. Benetton- sukienka letnia offwhite.

            Typowo letnia sukienka z bawełny, bardzo luźna, na grubych ramiączkach i o dziurkowanej górze. Raczej nie do noszenia na okazje inne niż letnie wypady do Grecji czy do biura, kiedy nie da się żyć przez upały. Zatrzymałam, bo bardzo potrzebuję sukienek na lato, tak do biura jak i na wakacje, a ta fajnie leży i skromnością swoją uspokoi najostrzejszego szefa. Można nosić na luźno lub skromnie spiąć paskiem aby pokazać, że mimo swoich rozmiarów ma się talię.

              Bawełna, koszt 99,50 zł, rozmiar M (wzięłam mniejszy ze względu na komentarze).

              Koniecznie wziąć rozmiar mniejszy, może nawet dwa, ponieważ sukienka jest bardzo luźna. Mi się to podoba, więc zamówiłam tylko jeden rozmiar mniej (często noszę rozmiar M, ale jeszcze częściej L) i leży świetnie.

4. Espirit- sukienka z dżerseju, black.

              Sukienka o kształcie tuby w czarno-białe drobne paseczki, z wszytym paskiem. Gruba bawełna, ubrana na luźno wygląda trochę zbyt piżamowo, lepiej wygląda spięta paskiem. Założona luźno trochę się źle układa na plecach, jest zbyt luźna. To oraz grubość materiału zdecydowała o tym, że właśnie ją wybrałam na odesłanie. Gdyby nie potrzeba odzyskania pieniędzy i nieco inny zamysł na noszenie sukienek (wolę luźne i zwiewne, żeby pasowały do każdej pory roku), zapewne bym ją zatrzymała.

              Koszt 84,50 zł, rozmiar L

5. edc by Espirit- sukienka z dżerseju old pink.

              Przepiękna elegancka sukienka w kolorze pudrowego różu. Bardzo elegancka, ładnie układająca się tuba. Odesłałam ze względu na pieniądze (naprawdę nie oczekiwałam, że wszystkie kiecki będą ładnie na mnie wyglądać, spotkała mnie zatem miła niespodzianka) i materiał (polyester kompletnie nie nadaje się na lato). Trochę widać brzuszek, ale i tak ślicznie się układa. Mini rękawki dodają uroku. Można dorzucić pasek dla zaznaczenia talii. Minusem jest inny materiał z tyły sukienki, przez co za bardzo odznacza się linia bielizny. Ale zapewne pomaga to w elastyczności i ułożeniu się sukienki na plecach. Delikatne rękawki, drobne rozcięcia na dole sukienki i dwie duże kieszenie przełamują klasykę sukienki, dzięki czemu możemy ją nosić zarówno do botków i kurtki zamszowej, niejako do stylu boho, jak i do szpilek na rozmowę o pracę.

              Cena 119,40 zł, rozmiar L

***

              Jak już wspomniałam zakupy na zalando to niebezpieczna sprawa. Zalando uzależnia, zwłaszcza gdy wszystko co zamówimy pasuje nam idealnie. Radzę zachować ostrożność i trzeźwość umysłu. Pamiętajcie, jak nie teraz, to zamówicie coś przy okazji następnej wypłaty. Nie ma potrzeby się spieszyć. A wyprzedaże są praktycznie co sezon, więc na pewno coś ładnego znajdziecie i dla siebie. Cóż, zakupy z zalando to prawdziwa przyjemność. Nawet dla małych i grubych :)

             P.S. Pamiętajcie, że na zwrot pieniędzy czekacie z zalando nawet do dwóch tygodni. Taki mały zawór bezpieczeństwa ;)