niedziela, 19 sierpnia 2018

Milly Johnson/ A Summer Fling



Powiem Wam szczerze, że najtrudniej jest zacząć opowiadać o książce. Gdy trafię na wielkie „wow”, od razu wiem, co napisać, cały początek tworzy mi się w głowie w parę sekund, słowa tłoczą się pod palcami, chcąc jak najszybciej być przelane na papier, by uniknąć zapomnienia. Gdy zasiądę do recenzji kiepskiej książki, sytuacja wygląda podobnie. Negatywne zdania przelewają się jak lawa, walcząc o pierwszeństwo zaistnienia. Natomiast gdy natykam się na przeciętne pisarstwo, staję przed nie lada problemem i czuję się tak, jakbym miała kołek zamiast języka i nie wiem, co mam powiedzieć. Niby mam jakąś opinię na temat książki, ale nie wiem jak się wyrazić, bo czasem wystarczyłoby napisać: „Przeciętna książka, przeciętny autor, nadaje się do porannej kawy, ale już na deser polecam co innego”. Jednak wewnątrz siebie czuję, że muszę napisać więcej, aby oddać sprawiedliwość autorowi w pełni i dać czytelnikowi szansę, aby zrozumiał, co go czeka po otwarciu okładki.
Książka Milly Johnson „A Summer Fling” jest tak przeciętna, jak tylko być może przeciętna książka. Może nawet oscyluje trochę w kierunku pisarstwa z gatunku słabego. Mimo to udało mi się ją przeczytać do samego końca, bez większych negatywnych uczuć, za wyjątkiem paru wewnętrznych grymasów i głośnych westchnień spowodowanych irytacją, okraszonych kilkoma gestami wyrażającymi dezaprobatę, więc podsumowując, chyba nie jest z tą książką aż tak źle. Raczej nie sięgnę już więcej po tę autorkę stojąc w księgarni przed półką z książkami, pod warunkiem, że będę oczywiście pamiętać, kim Milly Johnson jest.
Patrząc na inne jej tytuły znalezione w Internecie, nie mam dla tej autorki większych nadziei. Już na pierwszy niechlujny rzut oka na okładki jej książek widać, że obraca się ona w tej samej kategorii bajek dla niespełnionych kobiet z nudnym życiem w tle. Johnson pisze o kobietach dla kobiet, ale dla mnie, niegdysiejszej romantyczki, dzisiaj nieco mocniej stąpającej po ziemi osobie, ciężko było mi znieść tę otoczkę różowych okularów, narzuconą na „A Sumer Fling”. Nawet gdybym wciąż była tą samą osobą, którą byłam dziesięć lat temu, dalej bym machała głową nie wierząc, że książka jest napisana przez dorosłą kobietę. Bowiem jest ona tak infantylna, pełna czarno-białych kolorów i skrótów życiowych, że w ogóle nie przypomina prawdziwego życia. Ja taką książkę napisałabym jako nastolatka, marząca o wielkiej miłości rodem z Kopciuszka, ale już w wieku dwudziestu paru lat wstydziłabym się tej naiwności, którą spotykałam niemal na każdej stronie książki. Byłoby mi źle z powodu braku jakiegokolwiek charakteru, przebłysku pomysłu i inteligentnych dialogów między bohaterami. I na pewno sama bym się znudziła, czytając to, co napisałam i myślę, że ostatecznie wyrzuciłabym książkę do śmieci. I żałowałabym, że kiedykolwiek cokolwiek napisałam. Bo tą jedną pozycją sama siebie zaszufladkowałabym jako pisarza przeciętnego, który nie ma w zasadzie nic interesującego do powiedzenia. A jeśli tak jest, to po co właściwie otwierać usta?
Cóż, wydaje mi się, że już tym krótkim wstępem zrecenzowałam nie tylko całą książkę, ale i całą karierę pisarską Milly Johnson. Ale niestety to prawda. Jeśli lubicie mdłe książki i ciągłe słońce świecące nad Waszą głową, do tego ćwierkające ptaszki, pastelowe kolory i słodkie babeczki z kolorowym kremem to książka będzie dla Was jak znalazł. Bo traktuje o świecie idealnym, gdzie ze sprzątaczki stajecie się Kopciuszkiem znajdującym idealnego do obrzygania (sorki za słownictwo) Księcia i z życia pełnego utrapień (niestety jest to tylko i wyłącznie wina Wasza i Waszych świadomych wyborów, przez co sytuacja staje się jeszcze głupsza i jeszcze bardziej niezręczna) nagle wskakujecie na radosną chmurkę i wszystko się dla Was zmienia, natomiast przed Wami roztacza się wspaniałe życie, gdzie żyjecie ze swoim Jedynym happily ever after. Ech, już od samego pisania o tym robi mi się niedobrze.
Niestety, tak wyglądają fakty. Książka jest gładka jak pupa niemowlęcia i nudna jak osiem godzin pracy przy biurku nad papierami. Nie ma w niej żadnej iskierki, żadnego polotu i ukrytych wątków. Wszystko jest podane na tacy, można się domyślić co się stanie na końcu z każdym z bohaterów bez czytania prawie 500 stron fabuły bez fabuły. Brakuje choćby najmniejszej iskierki, niewielkiego przebłysku pomysłu na książkę, a postacie są tak przerysowane, iż ciężko uwierzyć, aby autorka wiedziała, czym są odcienie dobrze znanych kolorów. Mam wrażenie, że przeczytałam „Kopciuszka” w wersji dla dorosłych, ale mogłam to poznać tylko po tym, że występowały tam takie słowa jak seks i przemoc. Cała reszta nie różniła się niczym od bajki dla dzieci, gdzie wszystko układa się pomyślnie, mimo że bohaterowie są niezdecydowani i nie najmądrzejsi.
Ja wiem, że ten post wygląda jak jedno wielkie zniszczenie, ale nie o to mi chodzi, żeby całkowicie wszystkich zniechęcić. Chcę tylko otworzyć oczy ewentualnym zainteresowanym i przygotować ich na tę książkę. Chcę zwrócić uwagę na to jak jest sentymentalna, prosta, nudnawa i nie zaskakująca. Bo jednocześnie jest ciepła i pełna nadziei. A to, że ta nadzieja jest strasznie infantylna, to inna sprawa. Mimo to  przeszkadza mi to tak bardzo, że nie mogę przestać podkreślać tego faktu, że książka jest po prostu dziecinna i głupiutka.
Poza tym wszystko z tą książką jest w porządku, mimo że odniosłam wrażenie, iż została napisana tylko po to, żeby była. Być może jestem zbyt wymagająca, być może trzydzieści lat życia sprawiło, że nie mogę już tak patrzeć na świat jak patrzy autorka i strasznie mnie drażni, jak ktoś chce mi wcisnąć takie kity, jak wciska nam Milly Johnson. Ale przecież przeczytałam tę książkę od A do Z, więc i wy ją powinniście przetrawić. Bo mimo że jest nudnawa, przewidywalna i zanadto bajkowa, to na nudne wieczory lub przeszmuglowane godziny w pracy nada się jak najbardziej. Pozwoli się odprężyć i wyciszyć, a to przecież najważniejsze funkcje książek. Ta Wam również to da, mimo że z dużą dawką irytacji.
Ja przeczytałam „A Summer Fling” z dwóch prostych powodów. Po pierwsze miałam kupiony egzemplarz i szkoda by było nie zrobić z niego użytku. Po drugie nudziłam się i czytanie nudnej książki wydawało mi się lepszym pomysłem niż nic nie robienie. Ten drugi powód sprawił, że brnęłam przez te zapisane drobnym drukiem strony niosące drętwą historię trzech kobiet, których nic nie łączyło poza miejscem pracy, dopóki nie pojawiła się w ich życiu nowa szefowa. I mimo, że nie czułam z tą książką, ani tym bardziej z jej bohaterkami, żadnej więzi, to kontynuowałam czytanie, bo cóż innego miałam wówczas do roboty? Mogłam patrzeć w ścianę, albo czytać.
Z czasem miałam tych wolnych godzin coraz więcej, więc coraz więcej czasu spędzałam z książką Milly Johnson. I to sprawiło, że wreszcie, po wielu, wielu rozdziałach, udało mi się wciągnąć w świat, który stworzyła dla mnie (choć bardziej dla siebie- wydaje się) autorka. I to jest najlepszy sposób na tę książkę. Wolny czas, dużo wolnego, niezagospodarowanego czasu, który możemy poświęcić tylko jej. Wówczas jej szansa, że świat Milly Johnson Was wciągnie. Ale niczego nie gwarantuję. Po prostu gdy da się jej szansę, książkę da się przeczytać. Akcja w niej idzie swoim spokojnym tempem, wydarzenia rozwijają się jednostajnie, więc nie ma co oczekiwać wielkich przewrotów, prócz jednego, który wyszedł nieco dziwacznie, ale podsumowując, można spędzić z tą książką całkiem miło czas. Jeśli oczywiście nie ma się zbyt dużych wymagań.
W tym momencie stwierdziłam, że zrobię podsumowanie książki Johnson w nieco innym stylu niż zwykle. Mianowicie wypiszę po myślnikach jej słabe strony, które zapisałam na kartce podczas czytania, żeby rzucić wystarczająco jasne światło na zawartość książki i nakreślić mniej więcej czego możecie oczekiwać. Tak więc do dzieła:
- Jest nierzeczywista. Napisana w taki sposób, jak kobieta widzi świat, nie jaki jest on naprawdę. Mężczyźni są w niej tacy, jacy powinni być, jak oczekuje tego kobieta, a właściwie nastolatka zaczytana w romansach, która nie zna w ogóle życia. Męskie postacie, te pozytywne, myślą tak, jak kobiety by sobie tego życzyły, a ich wyznania miłosne są pełne achów i ochów i innych oznak uwielbienia. Dla mnie jest to bardzo niemęskie i tym samym niezachęcające. Bardzo dalekie od Rhetta Butlera, na myśl o którym wiele kobiet mdleje z zachwytu i miękną im nogi z pożądania. Nawet dżentelmen Pan Darcy by się zaczerwienił, gdyby przeczytał któryś z tych akapitów, tak drętwe były zachowania mężczyzn w książce. Nie da się zawiesić oka na żadnym z nich, bo są to sympatyczne chłopaki, ale kompletnie bez życia. Brak w nich iskry, brak ciętego humoru, brak ironiczno- inteligentnych rozmów. Za to dużo jest wyznań, których naprawdę nie usłyszymy z ust mężczyzny. Myślenie mężczyzn w prawdziwym życiu jest kompletnie inne i te wszystkie romantyczne dialogi, które tworzymy sobie w głowach, lub które słyszymy w filmach, są jedynie wymysłem kobiet. Facet tarzałby się ze śmiechu, gdyby wiedział, jak kobiety wyobrażają sobie idealną rozmowę damsko-męską. Należy pamiętać, że te wszystkie znane filmy romantyczne to wynik czytania ze scenariusza, nauczone na pamięć teksty, które najprawdopodobniej napisała kobieta. A nawet jeśli facet, to zrobił to pod oczekiwania kobiet, z myślą o których pisał. A zresztą czy my kobiety naprawdę chciałybyśmy na co dzień takie słodko pierdzące, ckliwe wyznania i zachwycanie się nad każdą naszą najmniejszą czynnością? Zapewniam Was, że po tygodniu miałybyśmy mdłości. I ja takie delikatne mdłości miałam z chłopakami stworzonymi przez Johnson. O wiele bardziej wolałam jej drugie, bardzo przerysowane, negatywne postacie męskie. Bo choć byli oni kompletnymi świniami, to przynajmniej była w nich jakaś iskra życia i prawdy;
- Akapit pierwszy prowadzi od razu do drugiej, negatywnej strony książki- przerysowany świat. Świat, w którym negatywne postacie są największymi świniami świata, a mimo to nasze bohaterki żyją z nimi, nieszczęśliwe jak zmokłe koty, brnąc coraz dalej w swoje wybory, które nie dają im żadnej satysfakcji, nie potrafiące przerwać tego zamkniętego koła, do którego same chętnie wlazły. Po czym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat stawia przed nimi rozwiązania idealne, mężczyzn idealnych i nagle z Kopciuszków stają się księżniczkami, usatysfakcjonowanymi ze swojego życia, oblizującymi się jak kot, który właśnie skonsumował śmietankę;
- Normalnie przeprosiłabym Was za spoiler, ale trzeci problem tej książki polega właśnie na tym, że nie ma tu czego spoilerować, tak łatwo wyczytać wszystkie zamiary autorki. Są one podane na tacy, nawet ślepy by zobaczył jakie intencje co do każdego z bohaterów ma Johnson i to odbiera książce posmaku tajemnicy. Z góry wiadomo jak się skończy, czego gdzie się spodziewać. Nie ma w niej żadnych nagłych, niespodziewanych obrotów spraw, wszystko widoczne jest jak na dłoni. Kompletny brak subtelności prowadzi do tego, że znamy zakończenie zanim dobrze się wczytamy w pierwsze rozdziały;
- Bohaterki były zbyt denerwujące, bo zdawały się być po prostu głupimi gęsiami, które same nie wiedzą, co jest dla nich dobre, dlatego żyły nieusatysfakcjonowane, nie próbując niczego zmienić, czekając, aż los sam się za nie zabierze i podstawi im pod nos gotowe rozwiązania i nowych mężczyzn. Tak się niestety stało, co jeszcze bardziej  mnie zirytowało, bo owi mężczyźni byli całkowitymi przeciwieństwami ich pierwszych partnerów, przez co zadawałam sobie raz po raz pytanie, czy te kobiety były takie słabe, czy takie głupie. A ciężko mi się utożsamiać z głupimi ludźmi, zatem żadnej z bohaterek nie potrafiłam polubić;
- Bardzo denerwowała mnie Dawn, rzucająca się jak ćma w ogień, wybierając faceta, który był jednocześnie głupi i okrutny. A potem nie potrafiła wybrać między dwoma mężczyznami, mimo że cały świat krzyczał i podpowiadał jej, co ma zrobić. Nie lubię takich miękkich charakterów. If you want it, just get it. Stop moaning about yourself, right? Nie podobało mi się również usprawiedliwianie „romansu” Dawn ze swoim rycerzem w lśniącej zbroi. To, że miała durnego wacka zamiast faceta, niczego nie zmienia. Nie pochwalam romansów i tyle. I wydaje mi się, że miała to być romantyczna książka, prawda? A co jest romantycznego w zdradzaniu?
- Książka jest zbyt cierpiętnicza na moje nerwy, pełna nieszczęśliwych kobiet z mizernym życiem. Ich małe dramaty były nie do zniesienia. Anna, jedna z bohaterek, dla większego efektu przez ¼ książki użalająca się nad sobą do łez; ciężko, ciężko było to przetrawić. Za dużo jak na jedną książkę. Jeśli ktoś lubuje się w telenowelach, nie zrozumie o co mi chodzi, bo będzie to książka idealna dla niego;
-Bardzo naiwna, prosta książka dla małych dziewczynek marzących o wielkiej miłości (mimo, że nie wiedzą jeszcze co to słowo tak naprawdę znaczy) i czekające na bajkę. Jest jak jeden wielki, niepotrzebnie rozbudowany, harlequin. Napisana tylko po to, żeby coś napisać. Żadnego głębszego przekazu, prócz tego, że należy walczyć o swoje.
- Nudnawa, mało zachęcająca, pełna mini dram, aby ukazać, jak nieszczęśliwe były nasze bohaterki. Co stawia je jeszcze bardziej w pozycji głupich gęsi bez własnego rozumu;
- Nowoczesny Kopciuszek w trzech wydaniach, ale bardziej mdłych. Robienie z byłego szefa naszych bohaterek złej macochy, a z nowego (jakby nie patrzeć szef zawsze będzie szefem, natomiast tu mamy bardziej przyjaciółkę niż szefa) matkę chrzestną, która swoją dobrocią wszystko naprawia- jeszcze bardziej przekonało mnie, że książka jest napisana dla dziewczynek a nie dla dorosłych kobiet;
- I jeszcze raz się powtórzę- robienie z mężczyzn wrażliwych i uroczych książąt jest tak dalekie od prawdy, że człowiek tylko śmieje się dobrotliwie z tych superbohaterów i kręci z niedowierzaniem głową. Nigdy, ale to nigdy, nie pokręciłam głową na Pana Darcyego;
- O jedną dramę za dużo. I powiem tu tylko jedno słowo: Gordon. Czy to „dziewczyna z pociągu” czy romantyczna książka pełna wspaniałych Mr Right-ów i uwięzionych księżniczek do wzięcia?

Na koniec mocne strony:
- Jest to książka ciepła, traktująca o przyjaźni między kobietami (co, jak wszystkie wiemy, nie do końca istnieje w takiej formie, jakbyśmy tego oczekiwały po własnym gatunku), przynosząca nadzieję w najczarniejszych chwilach rozpaczy i podnosi na duchu, klepiąc po plecach i mówiąc- „Widzisz moje dziewczyny? Też miały kiepsko, ale ostatecznie powzięły właściwe decyzje i ich świat stanął na głowie (jak wiemy to się zdarza codziennie, yeahh; ale przepraszam, miało być o pozytywnych stronach) w dobrym tego słowa znaczeniu;
- Mówi o tym, że wszystko będzie dobrze, bo los nad nami czuwa i nie pozwoli nas skrzywdzić (powtarzam się w celu pomnożenia ilości pozytywnych stron);
- Opowiada o miłości, a to jest to, czego kobiety w życiu szukają;
- Pokazuje, że wszystkie złe typki dostaną za swoje (mhm);
- Jest długa, więc jeśli spędzacie tydzień wakacji same, ta książka dotrzyma Wam towarzystwa na cały ten okres.

Widzicie? Wcale nie jest z tym tytułem tak źle ;)

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Kobieta w oknie/ A.J. Finn




Jeśli podobała Wam się książka „Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawkins, „Kobieta w oknie” autorstwa A. J. Finn będzie doskonałym jej zamiennikiem. Jeśli zaś Wasze uczucia dla tego tytułu były negatywne, nawet się nie zabierajcie za najnowszy top thriller A. J. Finn, bo jest to dokładnie ten sam styl, podobny pomysł i bliźniaczy sposób budowania napięcia. Przyznam szczerze, że rozbawił mnie fakt, że sama Paula Hawkins, objawienie roku 2015, wypowiedziała się na temat „Kobiety w oknie” w ramach marketingowych działań mających podkreślić, jak dobry jest ten nowy wciągający thriller. Wiecie, niby wszystko w porządku, ale czy ktoś słyszał o Pauli Hawkins w roku 2014? Dla mnie jest to autorka jednej książki, która dopiero co wypłynęła na szerokie wody dzięki swojemu jedynemu poczytnemu dziełu. Dlatego wybieranie jej jako znaczącego krytyka literatury tego samego pokroju jest trochę słabe. Zwłaszcza, że czytając „Kobietę w oknie” ma się od razu wrażenie, że Finn postanowiła lekko zerżnąć pomysł od swojej koleżanki i tak zaadaptował jej styl, że łatwo pomylić tych dwóch autorów. Wszystko fajnie, tylko po co lansować ten sam styl jako nowe objawienie dwa lata później? Nie mówię, że książkę się źle czytało. Chodzi bardziej o to, że to już było, ja już coś takiego czytałam i nie chcę, aby mi wciskano tę samą książkę dwa razy jako dwa różne odkrycia wszech czasów. Bo takie odniosłam wrażenie czytając notki na okładce książki.
„Kobieta w oknie” wydaje się być zainspirowana starymi filmami typu „Okno na podwórze” czy „M jak morderstwo” i tak też sprzedaje nam to sam autor, rzucając raz po raz dobrze znanymi tytułami czarno-białych filmów. Jednak ja myślę, że największą inspiracją była właśnie „Dziewczyna z pociągu”, mimo tego, że traktowała o czym innym. Jednak sam styl pisarski jest tego najlepszym dowodem. Krótkie, szybkie zdania, mające budować napięcie i dodawać tajemniczego elementu czegoś, co ma się za chwilę wydarzyć, co rzuci światło na wszystko, co autor chce przed nami ukryć. Możliwe też, że się mylę, że to jest typowy środek do budowania napięcia, po który sięgają wszyscy pisarze współczesnych thrillerów. Może to taki sposób na pospieszanie myśli czytającego, żeby tamten nie zdążył się znudzić, czekając na odkrycie tajemnicy, którą bardzo powoli się przed nim odsłania. Być może to proste słownictwo, skupianie się na odczuciach głównej bohaterki ma posłużyć namieszaniu nam w głowach, żebyśmy skupili się na tym, co nieważne, aby odwrócić naszą uwagę od tego co ważne.
Początkowo bardzo drażnił mnie ten sposób pisania, szybkie, natrętne słowa, krótkie zdania i rozdziały, rozpisywanie się nad drobiazgami, opóźnianie akcji. Być może dlatego mnie to denerwowało, bo widziałam zbyt wielkie podobieństwo do książki Hawkins i byłam już tym stylem zmęczona/znudzona. Ale myślę, że to nie wszystko. Myślę, że stało się to dlatego, że Hawkins lepiej operowała tym stylem i mniej zastanawiałam się nad tym, że jest to celowy zabieg, żeby kierować myśli czytelnika dokładnie tam, gdzie zamierzył to sobie autor. Natomiast u Finna od razu rozgryzłam ten temat i czułam się trochę napastowana, tak jakbym była pchana przez jakiś bezlitosny tłum w kierunku, w którym wcale nie chciałam kroczyć, ale nie miałam wyjścia ze względu na napierającą ciżbę. Wiecie, wszystkie nowinki są dobre na raz, bo człowieka zaskakują. Powtarzanie tego samego jest trudniejsze niż wymyślenie samej nowinki, bo trzeba to zrobić ze smakiem, żeby nie znudzić czy zirytować odbiorcy. Pamiętacie film „Shrek”? Ależ to był genialny pomysł! Ubawiłam się po pachy. A czy ktoś pamięta „Shrek 2”? Bo mi się ta część kojarzy tylko z zawodem. Dlaczego ktoś pomyślał, że uda mu się dwa razy sprzedać tego samego kotleta, tylko lekko odgrzanego? Cóż, pewnie rozsądek przysłoniły mu pieniądze i nie zauważył, że nie ma już nic więcej do przekazania. I nie doszedł w czas do konkluzji, że trzeba wymyślić coś nowego, albo odejść z honorem. Skończyło się to jedną wielką klapą.
I takie same wnioski towarzyszyły mi podczas czytania pierwszych zwięzłych, a jednak rozlazłych rozdziałów „Kobiety w oknie”. Najzwyczajniej pomyślałam- to już było, po co mi to sprzedajecie, brakuje Wam pomysłów? Ale czytałam dalej, nudząc się lekko na rodzinnej imprezie, raz po raz odkładając książkę i dziwiąc się naiwności autora, który myślał, że zajdzie tak wysoko w rankingach jak Paula Hawkins. Nawet podzieliłam się z bratową, od której pożyczyłam książkę, moimi pierwszymi przemyśleniami, narzekając na zbyt prosty dobór słów i skupianie się na nieważnych detalach, czy krążenie wokół tego samego tematu, jakim był stan psychiczny bohaterki, który można było skwitować jednym zdaniem- jest chora psychicznie, nie radzi sobie z życiem i chleje na umór, więc jest niewiarygodnym świadkiem wydarzeń. Nie widziałam potrzeby rozwlekania tego na wszystkie rozdziały. No po prostu miałam wrażenie, że autor porusza się w tym świecie literackim trochę jak słoń w składzie porcelany lub akwizytor wciskający na siłę coś, czego odbiorca nie chce i nie potrzebuje. Czy przy Pauli Hawkins też miałam takie spostrzeżenia? Nie pamiętam. Ale wydaje mi się, że nawet jeśli, to przyszły one później, możliwe że dlatego, iż była to pierwsza tego typu książka, z którą się spotkałam. Finn chciał mi sprzedać to samo, co kupiłam wcześniej i dlatego moje oburzenie i przebudzenie przyszło wcześniej niż przy „Dziewczynie z pociągu”, która wślizgnęła się do mojego umysłu szybciej i sprawniej, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać.
A. J. Finn miał utrudnione zadanie, tworząc swojego „Shreka 2”, bo musiał pobić kogoś, kto wpadł na ten sam pomysł wcześniej i już go sprzedał za gruby szmal. I w tym miejscu powstała trudna sytuacja. Bo lud oczekiwał kolejnego „bum” w literaturze, czegoś, co ich ponownie zadziwi i wciągnie w fikcję literacką tak, że zapomną o obiedzie, który stoi na stole i stygnie. Jednocześnie jego apetyt się powiększył i rozsądnym byłoby dać im to, czego chcą, ale odpowiednio to podrasować, żeby nie stać się w ich oczach słabszą kopią. A zrobić kotleta tak aby był smaczniejszy i lepiej przyprawiony to nie to samo, co go odsmażyć na drugi dzień i podać jako nowo usmażonego. I właśnie na początku wydawało mi się, że to właśnie zrobił Finn- podał tego samego kotleta, tylko z inną panierką, która nie zmieniła smaku i nie zakryła tego, że był on zrobiony wczoraj. Zabrakło mi powiewu świeżości w tym wszystkim. Bo chciałam zjeść coś smacznego, ale miałam apetyt na coś nowego, a dostałam dobrze znany, choć lubiany kawał odgrzanego mięsa. Przyszłam do innej restauracji a menu okazało się to samo. I dlatego miałam trudności w odbiorze „Kobiety w oknie”.
Czułam się lekko oszukana, na siłę zaprowadzona przez kelnera do stolika i zmuszona wbrew swojej woli do zamówienia tego samego, bo wchodząc do restauracji nie widziałam wcześniej karty dań zawierającego dobrze znane nazwy. Zapewne to przeszkadzało mi w prawidłowym odbiorze książki, dlatego marudziłam nad nią przez parę dobrych akapitów, wybrzydzając i kręcąc nosem nad każdym sprawdzonym już zabiegiem literackim. Denerwował mnie ten prosty język mający przyspieszyć rozwlekłą akcję, nudziły mnie wyświechtane w moimi mniemaniu techniki sprawiające, że będę mieć wrażenie, że za chwilę zdarzy się coś naprawdę wielkiego, mimo że dobrze wiedziałam, iż na wielki zwrot akcji będę musiała poczekać naprawdę długo. Nie podobało mi się to, że tak jawnie bawiono się moim umysłem. I widziałam to jak na dłoni, bo już to przeżyłam, tylko w bardziej wyrafinowanym wydaniu. Aczkolwiek mogło mi się tylko wydawać, że Hawkins lepiej przystosowała ten styl do siebie, bo był to przecież mój pierwszy kotlet, mój pierwszy „Shrek”, moje dziewicze spotkanie z tymi wprowadzającymi zamęt technikami. Lecz obecnie byłam już nimi zmęczona i znudzona.
Sytuację uratował fakt, że impreza była nudniejsza niż książka, więc brnęłam głębiej w historię, wymieniając pod nosem przyczyny swojego niezadowolenia. Czas mijał, krótkie rozdziały przewijały się przed moimi oczami w bardzo szybkim, zaplanowanym przez autora tempie i nagle w pewnym momencie historia Anny Fox, dziecięcej psycholożki, która na skutek tragicznych wydarzeń zmieniła się w kłębek nerwów, psychicznych ułomności i alkoholicznych zaburzeń postrzegania i rozumowania świata, wciągnęła mnie tak, że przestałam zwracać uwagę na te widoczne jak na dłoni zabiegi manipulacyjne. Zabiegi, które zaprojektowane były tak, by zmusić odbiorcę, aby ten kładł większy nacisk na wczuwanie się w sytuację Anny niż na próbę rozwiązania zagadki tajemniczego morderstwa, które nie miało miejsca. Bo jak to bywa w kryminałach, tajemnica nie może być zbyt szybko rozgryziona. Ja osobiście miałam wrażenie, że autor używał Anny jako wabika, bo bał się, że nie schował klucza do złamania tajemnicy wystarczająco głęboko.
Jako, że łatwo mną manipulować, dałam się wreszcie zwieść i nawet nie wiedzieć kiedy, podążyłam ścieżką wytyczoną mi przez autora, przerzucając kolejną kartkę w nadziei, że odnajdę koniec sznurka, który zaprowadzi mnie do rozwiązania tajemnicy. A że nie jestem najlepsza w zagadkach, tak kryminalnych, jak i jakichkolwiek, próba rozwikłania wszystkich elementów łamigłówki tak mnie zajęła, że wreszcie mogłam się zrelaksować i przestać tak jątrzyć faktu, że wiele było w książce nudnych momentów i by przejść do porządku dziennego nad innymi ułomnościami „Kobiety w oknie”. I ostatecznie muszę stwierdzić, że książka spodobała mi się i mogłabym ją polecić wszystkim fanom rozwiązywania życiowych szarad oraz wszystkim tym, którzy lubują się w sensacjach i nie mieliby nic przeciwko podglądaniu sąsiadów przez pół dnia.
Porównując te dwie książki, wydaje mi się, że „Dziewczyna z pociągu” jest ciekawsza i dłużej potrafiła utrzymać tajemnicę, podczas gdy „Kobieta w oknie” dużo szybciej zdradziła swój sekret. I nie było takiego „Wow” jak to się dzieje przy odkrywaniu największej niewiadomej. Człowiek już od jakiegoś czasu spodziewał się takiego obrotu spraw i dobrze odczytał pewne sygnały, których nie ukryto wystarczająco głęboko i w związku z tym nie czuł się aż tak zaskoczony, jak można by było oczekiwać sądząc po ilości zabiegów literackich mających służyć za zasłonę dymną. Tożsamość kobiety zadźganej na oczach Anny przestała być tajemnicą już w połowie książki, a co mądrzejsi mogli się tych paru skrywanych skrzętnie faktów domyśleć już wcześniej. To samo tyczy się sprawcy. Ja domyśliłam się w 4/5 grubości książki, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że większość czytelników zrobiła to znacznie wcześniej. Ale przypominam, że ja naprawdę wolno kojarzę fakty. Ale już sam fakt, że zrobiłam to sama, bez pomocy autora, świadczy o tym, że Paula Hawkins stoi wyżej od Finna w umiejętności posługiwania się fikcją literacką i żonglowania faktami.
Mimo to był jeden mocny moment w „Kobiecie w oknie”, którego naprawdę się nie spodziewałam i który spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. I to był dla mnie ten moment, który wywrócił moje postrzeganie tej książki i samego autora do góry nogami. Wprawdzie nie rozjaśnił on ani na moment zagadki morderstwa którego nie było, ale jednak był niespodziewany i bardzo dobrze ukryty. Teraz już wiem, gdzie i jak go ukryto, stosując kolejny zabieg, obecnie tak widoczny jak wielka plama na białej koszuli, ale gdy czytałam książkę i skupiałam się na wszystkich drobnych, mniej znaczących, ale apetyczniejszych smaczków z życia głównej bohaterki (sensacja ma niesamowity urok, któremu trudno się oprzeć i autor dobrze o tym wiedział), odwróciłam wzrok od faktów istotniejszych. Dlatego kiedy wyszły na jaw, byłam naprawdę pod wrażeniem. I poczułam się tak, jak matka, która spuszcza na chwilę pociechę z oka i gubi ją w sklepie w przeciągu pół minuty. Takie ogarnęło mnie zaskoczenie. Także głęboki ukłon dla autora za tak dobry kamuflaż się należy.
Podobała mi się również okładka, z wiele mówiącym dopiskiem „Wiem, co widziałam”. Ta zapowiedź daje dokładne odzwierciedlenie tego, co się będzie działo w książce, jednocześnie nadając historii posmak tajemnicy, który czułam na sam widok tego dopisku. Bo gdy tylko go przeczytałam od razu poczułam chęć zatopienia się w tej książce. Był to celowy zabieg marketingowy, ale był prawdziwy, nienaciągany i co za tym idzie, udany.
Tak więc mimo iż nasze encounter zaczęło się nieciekawie, muszę przyznać, że sytuacja się odmieniła i ostatecznie przeżyłam miłe chwile w towarzystwie Anny Fox i demonów z jej przeszłości oraz teraźniejszości. Podobała mi się też końcówka, zawarta w ostatnim rozdziale, już po wyjaśnieniu zagadki. Na początku zabrzmiały mi te rewelacje nieco zbyt bajecznie po tym wszystkim, co przeszła główna bohaterka, ale szybko sytuację naprawiło jedno krótkie, wyjaśniające wszystko zdanie. Trafiło ono w samo sedno problemu i rozwiało wszystkie moje wątpliwości. Po tym zdaniu pozwoliłam Annie odejść w pokoju i postanowiłam nie zakłócać go jej żadnym negatywnym, podsumowującym komentarzem.
Sama z doświadczenia wiem, jak ciężko napisać końcówkę. Źle dobrany epilog może zniszczyć całe dobre wrażenie przewijające się przez książkę i zniesmaczyć na zawsze czytelnika, który po takim słabym epilogu może powziąć decyzję, aby już nigdy nie sięgnąć po jakąkolwiek inną książkę biednego, wyklętego na podstawie ostatniego rozdziału, autora. Ja tego nie zrobię, bo nie mam najmniejszych powodów, aby odwrócić się plecami do A. J. Finna, który dał mi dobrą historię, jeden zaskakujący obrót oraz dobrze dobrany epilog. Cóż więcej chcieć na zapełnienie samotnego wieczoru lub wykradzionej z zabieganego dnia chwili na relaks? Chyba tylko poczucia niedosytu i potrzeby przeczytania kolejnej książki. A to otrzymałam od Finna w 80 %. Całkiem dobry wynik jak na tak słabe rozpoczęcie znajomości, prawda?
Czy potrzeba lepszej rekomendacji?