środa, 20 lutego 2019

Eurotrip part 3. Włochy

Włochy były najbardziej oczekiwanym przeze mnie punktem w naszej europejskiej podróży samochodem. Pomimo upływu lat pamiętałam dobrze jak piękne są Włochy i jak wspaniale się tam czułam podczas niezapomnianej i kompletnie nieplanowanej piemonckiej wycieczki sprzed trzech lat. Do tego miałam wreszcie odwiedzić znaną z Instagrama Toskanię, zobaczyć na własne oczy jej słynne piękno oraz spędzić dwa cudowne dni w Wenecji w drodze do Toskanii.
Byłam tak podekscytowana tą wizją, że siedziałam w pracy jak na
szpilkach, czekając niecierpliwie na zbliżający się urlop, szukając na mapach Google ciekawych miast, koło których mieliśmy przejeżdżać, bawiłam się zdjęciami w Internecie, ustawiając tapety na służbowym komputerze, raz z Florencji, następnym razem z Bolonii, wybierałam najpiękniejsze zdjęcia z czerwonymi dachami, rzekami poprzecinanymi kamiennymi mostami z wyrastającymi za miastem górami Florencji i szukałam najlepszych punktów widokowych w Mediolanie. Nie mogłam się też napatrzeć na zdjęcia kolorowych domków Burano, sprawdzałam cennik całodniowych biletów na tramwaje wodne kursujące między Wenecją, Burano i Murano. Zastanawiałam się jaka naprawdę będzie Toskania, ustawiając w głowie projekt przyszłych zdjęć na tle strzelistych cyprysów, wijących się wśród nich dróżek prowadzących do włości bogatych właścicieli winnic i tonących w zachodzącym słońcu pagórków. Ale najbardziej nie mogłam się doczekać powrotu do Turynu, gdzie spędziłam najpiękniejszy tydzień mojego życia.
Rzeczywistość okazała się przyjemna, ale nie tak wspaniała, jak tego oczekiwałam. Ja uwielbiam ciszę i spokój wsi i potrafię docenić jej piękno, u siebie czy za granicą, jednak Toskania, poza nielicznymi wyjątkami, wcale nie była taka jak na zdjęciach. Dodatkowo ja pragnęłam również zagubić się w rozgardiaszu miast, chłonąć ich niecierpliwość, delektować się elektryzującym pięknem tamtejszej architektury, którą znałam ze zdjęć i wspomnień.
A tymczasem musiałam się zadowolić długą jazdą przez płaskie i
niezagospodarowane, monotonne tereny, które przemierzaliśmy w poszukiwaniu słynnych toskańskich winnic, położonych na urokliwych pagórkach. Dodatkowo czas gonił nas do tego stopnia, że trzeba było zrezygnować z Wenecji i większych miast. Kierując się do naszego hotelu w Vicopisano pod Pizą, przejeżdżaliśmy przez obwodnicę koło Florencji i widok tej metropolii niejako „od tyłu”, z boku, nie tylko mnie nie zachwycił, ale i odrzucił, bo kojarzył się z brzydotą pierwszego lepszego przemysłowego miasta. Wręcz nie mogłam uwierzyć, że to ta sama Florencja, na którą tak bardzo wyczekiwałam. Gdy więc nadeszła pora aby zdecydować, czy wolimy zwiedzić San Gimignano czy Florencję, wybrałam to pierwsze.
Czuję, że popełniłam błąd, bo przez swoje pierwsze, poboczne wrażenie
zrezygnowałam z niesamowitej okazji, aby zwiedzić jedno z najbardziej znanych i najstarszych miast Włoch, samą stolicę Toskanii i sztuki, tylko dlatego, że zobaczyłam jej nieciekawe przedmieścia, a raczej ich zalążek widziany na obwodnicy. Zamiast tego otrzymałam czterogodzinną jazdę do urokliwych, ale nie tak bardzo zapierających dech w piersiach małych miasteczek-wsi: znane ze swoich win Montepulciano i mocno turystyczne San Gimignano. Do tego mogłam stwierdzić naocznie, że Toskania w większej swej połaci jest płaska i jakaś taka opuszczona, cicha i porzucona. Owszem, wyrastają z tej pustki przepiękne małe wioski z kamiennymi domami i brukowanymi ulicami, często na szczycie góry, otoczone murami starych zamczysk, z dumnie wyciągającą się do słońca wieżą kościelną, jednak zbyt dużo spotkaliśmy po drodze nicości, która szybko zaczęła nużyć, nawet kogoś tak bardzo nastawionego na przyrodę i spokój jak ja.
Cyprysów i wijących się dróżek prowadzących do położonych na uboczu
włości należących do bogatych właścicieli winnic też było jak na lekarstwo. A uroczych instagramowych pagórków musieliśmy długo szukać, aż wreszcie natknęliśmy się na jeden w drodze powrotnej z San Gimignano, gdy zaczęło już zmierzchać. I dopiero wówczas ogarnęła mnie magia Toskanii, w tej ciszy zamierającego dnia, w spowijającej nas powoli ciemności, w rozbrzmiewającej coraz silniej kakofonii odgłosów prawdziwego wiejskiego klimatu. Wspięliśmy się wówczas na najwyższy punkt tego anonimowego miasteczka, którym okazały się schody czyjegoś domu i wsłuchiwaliśmy się w spokój tego miejsca i wpatrywaliśmy się w piękno tego regionu przez bitą godzinę. Gdyby to ode mnie zależało, mogłabym zostać na tych schodach do rana.
Jednak oprócz tego jednego pamiętliwego momentu, Toskania wydała mi się raczej z lekka przereklamowana, przynajmniej w tej postaci, w jakiej sprzedaje ją nam Internet. Bo kiedy oczyścimy swój umysł z fałszywych oczekiwań i pojedziemy tam z pustą, ale otwartą głową i chciwymi zmysłami, zobaczymy ją po swojemu, bez żadnych oczekiwań i uprzedzeń i wtedy odbierzemy ją tak, jak na to zasługuje. Bo Toskania to naprawdę wspaniały region, jednak trzeba w nim samemu poszukać tego, co Was zainteresuje, bo dla każdego będzie to co innego.
Dla mnie najwspanialszą cechą tego regionu jest właśnie jego spokój, który odnajdziemy w przypadkowych miasteczkach, do których nie zaglądają
turyści, jego cisza ukryta w zmierzchu i świcie oraz spokój i powolny rytm jego mieszkańców, który odnajdziecie w najdalszym zakątku nawet najbardziej znanego miasteczka Toskanii. Wystarczy tylko że będziecie się kierować dalej i wyżej, aż zostawicie za sobą całe tłumy. Wówczas usłyszycie odgłosy prawdziwego życia i zobaczycie, jak ono naprawdę wygląda. Bo nagle usłyszycie prowadzone przy otwartych drzwiach, dobiegające z wnętrza domu ożywione rozmowy domowników, usłyszycie szczęk sztućców i brzęk naczyń zmywanych po obiedzie. Zobaczycie spacerujących niespiesznie pojedynczych mieszkańców, spotkacie ich pod drzewem, chowających się w cieniu, usłyszycie ich pod budynkiem małego kościoła.
I gdy wreszcie zejdziecie znowu do centrum, zdziwicie się jak inne jest życie, do którego wracacie, ze śmiechem biegających dzieci dookoła, z wielokulturowością przekrzykujących się turystów i obezwładniającym szumem szybkiego życia stworzonego przez mieszkańców dla turystów . I właśnie te porównania, te spostrzeżenia, te wszystkie możliwości obserwowania zjawisk społecznych zachodzących w tym regionie jest najbardziej cennym doświadczeniem, które przywiozłam ze sobą z Toskanii. I uważam, że właśnie po to warto tam pojechać. Natomiast Florencja i Bolonia (tak, wiem, że Bolonia nie leży w Toskanii) będą musiały na mnie poczekać. Jestem pewna, że tam również zbiorę wiele nieoczywistych wniosków i przeżyję naprawdę ciekawe doświadczenia.
Ogólnie rzecz biorąc byłam trochę zawiedziona Toskanią, bo miałam w głowie jakiś ustalony obraz, a ujrzałam co innego i to mnie trochę rzuciło na
kolana. Potem, gdy postanowiłam poznać ten region po swojemu i zobaczyłam swoimi oczami, jaki on jest naprawdę, zadowoliło mnie to w wystarczającym stopniu, aby tam kiedyś wrócić i zwiedzić go ponownie na swój sposób, bez planu i bez wyznaczonych przez kogoś top 10 miejsc do zobaczenia. Każdy jest inny i każdy szuka czegoś innego. Dlatego pozwólmy sobie na małe zaskoczenie i nie czytajmy za wiele o regionie, który chcemy zobaczyć. Niespodzianki są przecież najlepsze.
Większość Toskanii jest płaska i nieinstagramowa, jednak są zakątki naprawdę niezwykłe. Jedno takie miejsce zobaczyliśmy niejako przez okna
samochodu i trochę żałuję, że nie było czasu na jego zwiedzenie. Jest to rejon Portovenere. Coś naprawdę pięknego. Coś co mignęło nam tylko pośpiesznie za oknami, obiecując raj na ziemi. Naprawdę urocze miejsce. Bardzo instagramowalne i mocno południowe, ze swoimi kolorowymi budynkami przy ulicy, otoczone morzem z jednej i wzgórzami z drugiej, z pięknymi skałami wśród których wije się urokliwa droga. Naprawdę żałuję, że nie mogłam tam spędzić całego dnia. Ale przestrzegam, że jest to miejsce mocno eksploatowane, a co za tym idzie, znajdziecie tam tylko płatne parkingi. I nie będą to najniższe ceny za parkowanie. Ale te tonące w południowym słońcu zbocza kryjące w sobie piękne miasteczko chyba są tego warte.
Poza Toskanią bardzo zależało mi, aby odwiedzić ponownie mój piękny
Piemont, bo czułam, że będę się tam czuć bardzo dobrze. Chciałam odwiedzić stare miejsca, przede wszystkim Turyn, bo miałam już dość spokoju Toskanii oraz Lanzo, gdyż od dawna marzyłam, żeby znowu zobaczyć senne miasteczko tonące w słońcu i przejść się ponownie po diabelskim moście z kamienia. I tak jak się tego spodziewałam, Piemont mnie nie zawiódł. Zobaczyłam wszystkie miejsca z przeszłości i choć niebo zakrywały ponure chmury, w Lanzo akurat trwał festiwal i w całym miasteczku wrzało jak w ulu, a spokój i harmonię w parku diabelskim zakłócały rozbitki z centrum miasteczka, choć z powodu gorszej pogody w parku La Mandria w Venaria Reale nie było widać Alp majaczących na horyzoncie, pomimo iż ze szczytu wzgórza, na którym mieści się kościół San Giacomo w Balangero, niewielkiej miejscowości pod piemonckim Lanzo, w którym to zakochałam się bez pamięci trzy lata temu, stojąc na tym samym wzgórzu o zmierzchu i słuchając niezwykłej ciszy zasypiającego miasteczka, tym razem zamiast ptaków słyszałam próby orkiestry dętej, to jednak żadna z tych rzeczy nie zmąciła mi radości przebywania po raz drugi w Piemoncie.
Wszystkie zakątki, na których tak bardzo mi zależało, zwiedziłam w ciągu jednego dnia, więc nie miałam tak naprawdę czasu, aby nacieszyć się tym doniosłym momentem, nie mogłam się przejść cichymi uliczkami Lanzo czy błąkać się bez celu po Balangero, ale sam fakt możliwości powrotu na stare śmieci był wystarczająco cenny, aby zaliczyć włoską część podróży za udaną. Poza tym na sam Turyn poświęciliśmy najwięcej czasu i zobaczyłam wszystko, na czym mi zależało, więc naprawdę nie mogę narzekać. Powtórna wycieczka w ten region potwierdziła, że Piemont to wspaniałe miejsce na wypady, bo mamy tam majestatyczne góry, senne miasteczka, jak i duże miasta, w których życie biegnie szybko i energicznie, a my chłoniemy tę energię i zarażamy się nią, czy tego chcemy czy nie.
W moich oczach Piemont wygrywa z przewagą nad Toskanią, za różnorodność, piękne widoki na każdym kroku i swoje ciekawsze zagospodarowanie terenu. Tutaj spotkamy na wzgórzach piękne zamki, co chwilę natykamy się na urokliwe wsie i miasteczka, a duże miasta zaskakują niezwykłą architekturą i dopracowanym układem przestrzennym. Podczas gdy Toskania to całe połacie spokoju i jednostajności, co jakiś czas przerywana ciekawszym punktem na swojej wewnętrznej mapie.
Gdy jedziecie do Toskanii, niezmiernie ważny jest samochód, chyba, że
ograniczacie się wyłącznie do Florencji. Wówczas, wydaje mi się, można tam spędzić cały tygodniowy urlop, skupiając się na najbardziej nawet ukrytych zakamarkach tego miasta lub nawet rozszerzyć eksplorację na miasteczka pod Florencją, bo na pewno funkcjonuje tam sieć pociągów podmiejskich, która zabierze Was na wszystkie cztery strony świata, do pomniejszych miejscowości, bez wątpienia równie urokliwych jak te, które ja odwiedziłam i które pokrótce opiszę.
Bez samochodu nie radziłabym się udawać do mniejszych toskańskich miast, bo z tego, co zdążyłam zauważyć (oczywiście mogę się mylić ze względu na długość pobytu), nie nadają się one w pojedynkę do zwiedzania dłuższego niż dwa dni, a i to zdaje
się być naciągnięte. A szkoda by było nie zobaczyć tego, co skwapliwie ukrywa na swoich ogromnych połaciach Toskania. Trzeba tylko mieć na uwadze, że podróż po Włoszech może być ciut kosztowniejsza niż policzyliśmy. A to z powodu licznych płatnych autostrad, gdzie co chwilę będzie trzeba sięgać do kieszeni, bo płatne są poszczególne odcinki tej samej trasy. Co oznacza, że nawet nie zjeżdżając z autostrady, będziecie zmuszeni płacić co ileś kilometrów. Dodam, że autostrady we Włoszech w niczym nie przypominają polskich, więc nie ma się co dziwić, gdy trzeba będzie zapłacić za przejazd drogą, która zupełnie autostrady nie przypomina. Co więcej warto uzbroić się w kartę kredytową, bo płatnicza nie zawsze działa i nie wszędzie spotkacie człowieka, który przyjmie gotówkę, a człowiek będzie zastąpiony kapryśnym automatem. Lepiej więc zapewnić sobie środki na karcie, niż przyjeżdżać wyłącznie z gotówką.
A teraz czas najwyższy przejść do konkretów. W tej części posta poświęcę czas na opisanie wszystkich miast i miasteczek toskańskich i piemonckich, jakie odwiedziłam. Być może pomoże to komuś podjąć decyzję dotyczącą własnych planów na wakacje.
Piemont
Przepiękna górzysta kraina, ze wzgórzami ozdobionymi niewielkimi miasteczkami, każdy z własnym zamkiem lub wynoszącą się ponad wszystko wieżą kościelną. Tereny zalesione, porządna infrastruktura pociągowa, zdolna dowieźć nas z małych miasteczek do większych centrów kulturowych. Zżyta społeczność, regionalne potrawy i pozytywne nastawienie do turystów nawet w małych wsiach. Serdeczność i ciekawość w stosunku do przybyłych, z dawnymi sposobami ręcznego wyrabiania produktów spożywczych. Piekarnie z naturalnym chlebem, rękodzieło każdego typu czy makaroniarnie sprzedające swoje produkty wyrabiane według dawnych receptur i duma ze swoich korzeni, ze swojego regionu i swoich tradycji. Piemont raz pokochany, zostanie w sercu na zawsze.

Turyn
Najciekawsze póki co miasto włoskie z całego regionu Piemontu i Toskanii, które odwiedziłam. Bardzo fajne miejsce na spędzenie całego tygodnia wakacji.
Wspaniały odpoczynek po ciszy i spokoju toskańskiej wsi. Idealne na wypad we dwoje lub całą grupą. Myślę, że zadowoli każdego, kto szuka prawdziwego serca włoskiego temperamentu. Będzie doskonałym miejscem docelowym zarówno dla tych, którzy tęsknią do miejskiego gwaru, gdyż znajdą go tam mnóstwo w centrum, jak i dla żądnych inspiracji artystów oraz przyszłych architektów, ponieważ Turyn jest kopalnią przepięknych budynków i majestatycznych rzeźb, a i samo rozmieszczenie architektoniczne miasta jest bardzo angażujące. Można wałęsać się bez specjalnego celu po ulicach miasta wiele godzin a i tak cały czas czuć niedosyt, bo niemal wszędzie czekają na nas architektoniczne atrakcje i pokazy najznamienitszego smaku i stylu. Zaś rozsiane po całym mieście kościoły zachwycą swym bogatym wnętrzem oraz wspaniałymi zdobieniami zewnętrznych ścian. I nawet ci kompletnie niezainteresowani sztuką będą pod wrażeniem tego miasta.
Natomiast poszukiwacze przygód będą wniebowzięci, gdyż wszędzie gdzie się nie obrócą, znajdą zakamarek, który będzie wzbudzał ich ciekawość i będzie zachęcał do penetracji. Jeśli natomiast kochacie przyrodę, również w tym zakresie miasto Was nie zawiedzie. Ogromny Parco Valentino zaprowadzi Was w spokojniejsze partie miasta, natomiast dzielnica za wyniosłym i pięknym w swojej prostocie kościołem Gran Madre di Dio mieszczącym się na drugim brzegu rzeki Pad, z którego schodów rozciąga się imponujący widok na Ponte Vittorio Emanuele I oraz Piazza Vittorio, pełna górzystych i zalesionych terenów, zachwyci swoim spokojem. Dalej zaś rozciąga się podmiejska cisza i harmonia prywatnych osiedli, w których tak bardzo lubię się gubić.
A gdy jeszcze tego Wam mało, możecie wybrać się w podróż podmiejską
koleją, wybrać sobie jedną z wielu linii (wszystko jest opisane w moim starym poście) i podróżować niewielkim kosztem po  urokliwych małych włoskich miasteczkach. Dwie z linii prowadzą pod Alpy, jedna w kierunku Chiomonte, druga wiedzie do Ceres. I właśnie ta druga linia była przeze mnie mocno eksploatowana, gdy mieszkałam przez tydzień w Lanzo Torinese. Ach piękny był to czas.
Pociągi te kursują od wczesnych godzin porannych, co godzinę, do około 20. Jeżdżą one w tę i z powrotem, dlatego nie trzeba panikować, gdy wysiądzie
się na złej stacji. Wystarczy sprawdzić rozkład, upewnić się kiedy pociąg będzie wracał i uzyskany w ten sposób czas przeznaczyć na wizytę w miejscu, w którym niefortunnie się znaleźliśmy. Gwarantuję Wam, że nie będzie to czas stracony. Jedynie trzeba się upewnić, czy możemy jechać na tym samym bilecie, czy też zajdzie potrzeba dokupienia biletu. Jeśli nie potraficie się dogadać z obsługą pociągu lub stacji z powodu bariery językowej, wystarczy rozgryźć to na logikę. Jeśli mamy bilet do miejsca dalszego, a wysiedliśmy za wcześnie, wówczas mamy prawo jechać dalej na tym samym bilecie. Jeśli się zapędziliśmy i zajechaliśmy dalej niż mieliśmy, należy wykupić bilet powrotny ze stacji, na której wysiedliśmy, na stację docelową. Albo wsiąść bez biletu i modlić się o brak kontroli. A gdy już nawet dojdzie do tej kontroli, to spróbować udać zagubionego turystę. Może Wam się uda, ponieważ obsługa pociągów jest bardzo pomocna i pozytywnie nastawiona do turystów.
Jest jeszcze jeden drobny szczegół. Bilet możecie zakupić nawet parę dni wcześniej lub tuż przed podróżą. Ale w momencie wsiadania do pociągu, należy
go „skasować” w automatach, które są rozmieszczone wszędzie na każdej stacji. Jeśli wbiegniemy w ostatniej chwili, należy dać znać obsłudze pociągu, że mamy potrzebę „skasowania” takiego biletu. Nie potwierdzony bilet jest nieważny, nawet jeśli trzymacie go w dłoni. Z tego co pamiętam, jeśli kupicie go na przejazd do 6 stacji, a wysiądziecie wcześniej, na przykład po trzech, bo urzekło Was miasteczko po drodze i chcielibyście zrobić sobie mały przystanek, możecie wykorzystać dotychczasowy bilet na odcinku, którego nie wykorzystaliście. Ale ciężko się w tym połapać, bo bilety nie są dobrze oznaczone, wyglądają tak samo i nie wiadomo, które są już wykorzystane i na jakim odcinku obowiązują. Dlatego dobrze jest zachować paragon, który dostajecie wraz z biletem. Tam znajdziecie nie tylko cenę, ale i odcinek, na jakim bilet jest ważny. Oprócz pociągu, do miasteczek pod Turynem można również dojechać autobusami dalekobieżnymi, jednak pociągi są wygodniejsze, szybsze i łatwiejsze do „ogarnięcia”, zwłaszcza jeśli nie znacie języka.
Po samym zaś mieście można podróżować komunikacją miejską (szerzej pisałam o tym tu – pod koniec postu), która jest dobrze wyposażona, sprawna,
szybka i przede wszystkim tania. Gdy kupicie jeden bilet (są tu bilety czasowe), możecie z jednego biletu skorzystać z autobusów miejskich, tramwajów i, co ciekawe, z metra. Wystarczy zmieścić się w odpowiednim przedziale czasowym wskazanym na bilecie, licząc od momentu skasowania a w międzyczasie swobodnie przemieszczać się różnymi środkami komunikacji korzystając z jednego biletu. Dodatkowo wysiadając na stacji w Turynie, mamy centrum miasta w zasięgu ręki, można więc od razu zacząć zwiedzanie. To wszystko zaś sprawia, że
rozsądniej jest zostawić samochód w hotelu i podróżować komunikacją miejską. Zaoszczędzimy sobie nerwów oraz pieniędzy, a dotrzemy szybko w każde, wybrane przez siebie miejsce. Komunikacja jeździ często, wobec czego podróżujemy bez stresu, za to z wielką przyjemnością, pomimo lekkiego ścisku w godzinach szczytu. Ale przecież to jest najlepszy sposób poznania prawdziwego oblicza tego miasta, właśnie będąc przyklejonym do szyby. Oczywiście żartuję, bo aż takiego ścisku w autobusach nie ma, jednak to właśnie poruszając się komunikacją miejską, obserwując tłumy i ich zachowania w ich naturalnym środowisku, da Wam właściwy pogląd na ducha tego miasta.
Ja skorzystałam z tej okazji dwukrotnie i z moich obserwacji wynika, że to miasto jest jakieś takie indywidualne, niespotykane, rytmiczne, harmonijne i
jedyne w swoim rodzaju. Mimo, że tłoczne, to nie męczące, lecz żywe, energiczne, wciągające i angażujące. Dlatego dobrze się tam czułam , a wracając do niego po zaledwie trzyletniej przerwie, gdzie wszystkie wspomnienia żyły we mnie z ogromną wyrazistością, znowu czułam się zaciekawiona i rozglądałam się z zainteresowaniem, chłonąc ducha tego miasta nawet w miejscach, które już dobrze znałam. Ale taki jest właśnie Turyn. Można tu wracać i zawsze znajdzie się nowe rzeczy warte uwagi i miejsca, których jeszcze się nie zna. Gdyby dzisiaj ktoś mnie zapytał, czy jadę do Turynu, zapytała bym się, czy mam już pakować walizki.
Turyn oprócz wspaniałych zabytków i spokojnych rejonów, ma również przedmieścia oraz zona industriale. Nie jest to najpiękniejsza strona miasta, ale również go tworzy, stając się jego nieodłączną częścią. I również one składają się na charakter tego niezwykłego miasta i gdybym miała więcej czasu, chętnie bym zwiedziła i to oblicze Turynu. Tymczasem mignęły mi one tylko z okna samochodu, a na przedmieściach robiłam zakupy, więc niewiele mogę o nich powiedzieć.
Za to mogę gorąco polecić przejażdżkę automatycznym metrem, które to
zawozi podróżnych po swojej jednej linii w tą i z powrotem bez obsługi. Żeby się nim przejechać, wystarczy włożyć bilet miejski w bramki, które wpuszczą nas na teren podziemny, po czym poczekać na przyjazd metra i cieszyć się wycieczką. Warto wówczas usiąść na samym początku i odbyć jazdę z miejsca, które zwykle zajmowałby maszynista. Oprócz ciekawostki jaką jest taka jazda z widokiem na tory, warto skorzystać z metra jako, że jest szybkie, omija wszelkie korki i jeździ bardzo często, bo po prostu przemierza swoją trasę w tę i we w tę.
Jeśli jesteście zainteresowani moim pierwszym wrażeniem z pobytu w Turynie, zapraszam na stare wpisy tu i tu
Lanzo i Balangero

Jednym z ciekawszych miejsc pod Turynem jest Lanzo Torinese. Trzy lata temu spędziłam tam najfajniejszy tydzień z mojego życia, poprzecinany
wypadami do centrum Turynu oraz do małej, acz ciekawej miejscowości z przepięknym parkiem La Mandria. Mowa tu o Venaria Reale, którą opisuję w następnej kolejności. Co do samego Lanzo, muszę je opisać w samych superlatywach, mimo że jest to małe, senne miasteczko, zamieszkiwane zaledwie przez 5 tysięcy mieszkańców. Jednak jego położenie jest tak urokliwe, że jego wielkość przestaje mieć znaczenie.

Jak już wspomniałam, miasto jest bardzo spokojne, jakieś takie rodzinne i uprzejme. Jego mieszkańcy zaś otwarci i przyjaźni, chętni do rozmów, czy znamy ich język czy nie. Dodatkowo są bardzo pomocni, gdy widzą nasze zagubienie i nie mają absolutnie nic przeciwko obcym w swoim kraju. Ja i moja koleżanka zostałyśmy przyjęte bardzo ciepło i czułyśmy się na uliczkach miasta bezpiecznie.
Przez co spacer nawet najbardziej wąską, najciemniejszą uliczką wieczorem nie sprawiał żadnego problemu. Nasza obecność nikogo nie dziwiła, praktycznie nie zwracałyśmy na siebie uwagi, a gdy już ktoś się do nas odezwał, robił to z szerokim uśmiechem i z sercem na dłoni. Nie należy się dziwić, gdy spotkamy kogoś jednego dnia, drugiemu powiemy mu dzień dobry, a on już będzie chciał nas zaprosić do siebie na herbatę. Spotkałyśmy się tam z ogromną serdecznością, przez co pobyt w Lanzo, oraz cały mój pierwszy pobyt we Włoszech wspominam z wielką przyjemnością.
Miasto zimą jest spokojne i wyludnione, ale bardzo klimatyczne. Wąskie
brukowane uliczki, dachy wyłożone szarym płaskim kamieniem i przyklejone do siebie domy obrośnięte bluszczem, z balkonami pełnymi kwiatów w donicach, stare budowle, kwadratowe dziedzińce, zawijasy i schody, ciepłe oświetlenie nocne, nowoczesność zmieszana z historią, przepiękne stare kamienice w centrum, urokliwe małe kościoły i słynna w Lanzo Torre civica di Aymone di Challant, spokój na ulicach i otoczenie górskie, wszystko sprawia, że doceniamy piękno tego miejsca od pierwszego spojrzenia. Gdy doliczyć do tego Parco Ponte del Diavolo z majestatycznym kamiennym mostem z 1378 roku, otrzymujemy bardzo ciekawe miejsce na mapie do zwiedzenia.

Miasteczko jest całkiem rozległe, ale spokojne. Jednak dzięki swojemu dobremu połączeniu z Turynem i innymi miasteczkami, zapewnia atrakcje na bity tydzień. Jedną z takich atrakcji jest malutkie miasteczko Balangero, które sąsiaduje z Lanzo. 
Jest to atrakcja na pół dnia, ponieważ miasto jest mniej urokliwe od Lanzo
ze względu na nowoczesność, jaka się w nim pojawiła. W związku z tym możemy podzielić Balangero na część nową, z willami typowymi dla stylu modernistycznego (mimo tej nowoczesności toalety publiczne to wciąż dziura w ziemi otoczona armaturą ceramiczną) oraz starą, bardzo charakterystyczną i uroczą. Z wąskimi uliczkami i okutymi metalowymi balustradami balkonami ustawionymi naprzeciw siebie, z kamiennymi domami po obu stronach, których strzeliste ściany pną się do
nieba, kończąc się wystającymi dachami zasłaniającymi niebo i dając tym samym pożywkę dla wyobraźni, gdy już zajdzie słońce, a mieszkańcy pochowają się do swoich domów, zostawiając Was całkiem samych, z niezwykłą ciszą dookoła i dobiegającym z dala szczekaniem psów. Domki te są szczelnie obok siebie umieszczone, przez co wędrowanie uliczkami starej części Balangero jest prawdziwą przyjemnością.
Natomiast rozkład ulic i urbanistykę miasta najlepiej podziwiać ze wzgórza
na którym mieści się kościół Parrocchiale di San Giacomo. Stamtąd rozciąga się przepiękna panorama na miasteczko, którą będziecie mogli podziwiać w niezmąconym spokoju, bo rzadko ktoś tam zagląda. Polecam ten widok, bo na górze jest naprawdę pięknie. Spokojnie, majestatycznie i dziko. Najlepiej odwiedzić miasteczko o świcie, gdy budzi się ze snu, lub o zmierzchu, gdy właśnie kładzie się spać. Wtedy jest najbardziej magiczne i fotogeniczne.
Mój pierwszy film na YouTube pochodzi właśnie z tamtego okresu. Kręcony w słabej jakości, wciąż oddaje ducha piemonckich miasteczek: Turynu, Lanzo, Balangero i Venaria Reale.


Venaria Reale
Stary wpis sprzed trzech lat

Przyjemne nieduże miasto tuż przed Turynem, sąsiadujące z nim przedmieściami, pięknym parkiem La Mandria i pałacem La Reggia di Venaria, będące niegdyś rezydencją królewską. Te dwa miejsca zdają się być centrum miasta i właśnie tu znajduje się również centrum turystyczne, które odwiedzają nie tylko Turyści z Europy, ale i sami Włosi. Aby wejść na teren pałacu i pałacowych ogrodów, trzeba wystać swoje w długiej kolejce po bilet. Potem można podziwiać wnętrza pokojów i spacerować po dobrze utrzymanych ogrodach. Ja jednak skupiłam się na parku La Mandria, przeogromnej przestrzeni 3 tysięcy hektarów, otoczonej murem na 30 kilometrów długości, ciągnąc się aż do połowy długości drogi do Lanzo Torinese, dając schronienie dzikiej zwierzynie i otaczając swoimi lasami prawdziwym spokojem wszystkich, którzy zdecydują się go odwiedzić. Można się po nim przechadzać cały dzień i na palcach jednej ręki policzyć innych turystów, którzy się zapuścili w jego dalsze zakątki.

Park jest przepiękny, a jego wejście od strony Reggia di Venaria jest naprawdę przytłaczające swym pięknem. Stajemy bowiem oko w oko z otwartą przestrzenią, ciągnącą się po horyzont, pełną zieleni i drzew. A jeśli traficie tam w bezchmurny zimowy dzień, zobaczycie okryte białą czapą, imponujące i królujące nad parkiem Alpy. Ten widok przywitał mnie podczas mojej pierwszej wycieczki do Piemontu i właśnie on wywarł na mnie największe wrażenie. Nie pałac, nie plac, na którym stoi Reggia di Venaria, nie jego ogrody, ale właśnie ten widok na Alpy na tle soczystej, choć zimowej zieleni i park tonący w zimowym słońcu. Pamiętam, że przyjechałam tam w lutym, spragniona słońca, śpiewu ptaków, widoku drzew i to wszystko otrzymałam w prezencie właśnie w tym parku. A nad tym całym spokojem czuwały w oddali wyniosłe Alpy.
Drugą rzeczą, która wbiła mi się w pamięć w tym parku, to kamienny Borgo Castello, niegdyś mieszczący stajnie pobliskiego pałacu, dziś przekształcony w muzeum. Do zamku prowadzi urokliwa aleja drzew, odsłaniająca stojący na wzgórzu budynek w kształcie prostokąta, z miłej dla oka czerwonej cegły, która nabiera ciepłego odcienia w słońcu, a obok zamku stoją popadające powoli w ruinę budynki gospodarcze, będące kiedyś powozownią. Nawet dzisiaj widać tam ślady dawnego użytkowania, gdy zajrzymy przez dziury zmurszałych drewnianych drzwi. Zobaczymy wówczas resztki powozów, zardzewiałe koła i sprzęty służące ich konserwacji. Dawna świetność zamku i jego otoczenia powoli przemija i kawałek po kawałku zabiera ze sobą historię sięgającą XXVIII wieku. Wielka szkoda być w mieście i tego nie zobaczyć, póki jeszcze nie zapadło się ze starości.

Tereny wokół zamku to oaza ciszy i spokoju. To właśnie tam, pod ścianą odrestaurowanej części stajni, siedziałam z koleżanką podczas pierwszej wizyty w Piemoncie, koło niewielkiego ogródeczka, prawdopodobnie dla służby, chłonąc słabe, ale ciepłe promienie lutowego słońca, słońca za którym obie byłyśmy tak bardzo stęsknione, gdy przylatywałyśmy do Włoch. Spokój tego miejsca do dziś pozostaje w moim sercu jako jedno z najcenniejszych życiowych wspomnień.

Venaria Reale to ładne miasteczko, jednak nie potrafię napisać o nim nic więcej, jako że brak czasu, tak za pierwszym jak i za drugim razem, spowodował, że nie byłam w stanie eksplorować go tak, jak zapewne na to zasługuje. Jednak towarzyszy mi pewne miłe wspomnienie z mojej pierwszej wizyty. Wówczas po skończonych oględzinach parku szwędałyśmy się o zmroku z koleżanką po okolicy, nad rzeką Torrente Cerronda (odnoga Stura di Lanzo) wzdłuż Via Giuseppe Cavallo, chłonąc ostatnie promienie niknącego za
budynkami miasta słońca, oblewające je miękką poświatą i czyniące miasto jeszcze ładniejszym oraz dodające mu duszy. Dlatego nie mogłam się oprzeć pokusie, aby tam wrócić po trzech latach i cieszę się, że to zrobiłam, bo był to czas znakomicie spędzony. Dobrze było usiąść znowu pod ścianą Borgo Castello i zobaczyć park, czy przejść się ponownie śliczną Via Andrea Mensa prowadzącą wprost do pałacu i jego ogrodów. Fajnie było rozejrzeć się dookoła Piazza Della SS. Annunziata, gdzie jadłam pierwsze włoskie lody, znaleźć się po trzech latach ponownie na Piazza Della Repubblica, przyjrzeć się Chiesa di Sant’Uberto i usiąść na ławeczce pod Regia Scuderia. Dobrze było odświeżyć cenne wspomnienia i zobaczyć, że czas nie zmienił tego miejsca ani na jotę i że dalej czuję się w nim tak wspaniale jak kiedyś.

Piemont jest piękną krainą. Leżący pod samymi Alpami region, którego sercem jest tętniący życiem Turyn, ze swoimi pomniejszymi, spokojnymi miasteczkami i urokliwymi wsiami, rozkochał mnie na całego jak znający się na sztuce uwodzenia Don Juan. Zostały mi jeszcze ogromne tereny do zobaczenia, nie poznałam nawet ułamka Włoch, ale z tego, co już zobaczyłam i doświadczyłam, widzę, że Piemont jeszcze długo zostanie numerem jeden włoskich kochanków, o którym nie da się zapomnieć, jak pamięta się na zawsze o pierwszej miłości. Bo tym właśnie był dla mnie ten region.

Toskania
Region winnic i cyprysów, średniowiecznych miast i cennych zabytków
architektury przeszłych wieków oraz dużych rolniczych połaci widzianych ze wzgórz i niewielkich prywatnych gajów oliwnych. Kamienne miasteczka, poprzetykane brukowanymi ulicami, ośrodki turystyki w najmniej spodziewanych miejscach i cisza wsi zapadająca po zmierzchu. Ogromne połacie niezagospodarowanych przestrzeni i ruchliwe miasta pośród całego wiejskiego spokoju. Tysiące turystów przelewających się przez region, żądnych spotkania z historią i zawartością toskańskich winnic produkujących słynne na cały świat regionalne wina, wyrabiane ze szczepów winogron uprawianych wyłącznie na słonecznych terenach Toskanii. Region ten to uczta dla oczu, uszu i podniebienia. Każdy powinien tam choć raz pojechać, bez żadnych oczekiwań, z otwartą głową i żądzą nowych doświadczeń. Bo tylko to pozwoli docenić Toskanię w 100 %

Montepulciano

Znane ze swoich winnic i czerwonego wina, trzynastotysięczne miasto na wzgórzu, z przepięknymi widokami rozciągającymi się pod miastem, chętnie odwiedzane przez turystów ze względu na swoje znane na świecie szczepy winorośli, pełne restauracji i sklepów sprzedających swoje markowe produkty, z możliwością spróbowania każdego wina w ofercie, z podziemnymi winnicami w których dojrzewa wino w ogromnych drewnianych beczkach, gdzie można zejść i obejrzeć piwniczne zbiory.
Jest to całkiem spokojne miasto i bardzo urokliwe, zwłaszcza jego stara

część, będąca jednocześnie turystycznym centrum. Jest kamienna i fotogeniczna, z pięknymi starymi budowlami i kamiennymi uliczkami, nadającymi mu charakteru. Do tego kolorowe dachówki bliźniaczych domów i zdobne ściany kościołów powodują, że miasto jest godne odwiedzenia. Bo mimo, że jest to cel turystów, to jest to nadzwyczaj spokojne miejsce. Tutaj nie trzeba się obawiać niepotrzebnego gwaru i można nacieszyć oczy przepiękną architekturą i urbanistycznym rozmieszczeniem budynków w ciszy popołudniowego dnia. Warto pochodzić po pustych uliczkach, żeby chłonąć niespieszną atmosferę tego miasta i jego mieszkańców. Poobserwować ich z bliska, przyjrzeć się domom, zobaczyć jakie są piękne i dojrzeć wszystkie plusy mieszkania w takiej niewielkiej mieścinie.
Wspiąwszy się na najwyższy teren wzgórza warto rozejrzeć się dookoła siebie, żeby dojrzeć całe kamienne piękno miasta, ale i spojrzeć dalej, poza nie. Bo właśnie ze szczytu wzgórza najlepiej widać, jaka Toskania jest spokojna i niezagospodarowana oraz płaska na dużych połaciach terenu. Tutaj widać, że jest to kraj rolniczy, bo pod nami rozciągają się poletka złożone z wielu odcieni zieleni. I tutaj widać, jaki ten kraj jest piękny w swojej prostocie.
Pozostała część miasta jest już bardziej nowoczesna ze swoimi otynkowanymi budynkami, przez co traci odrobinę na swoim charakterze. Jednak myślę, że warto i tam zajrzeć i zobaczyć, jak żyje się na co dzień w tym mieście. Myślę, że to może być również cenne doświadczenie.
Z Montepulciano nie można wyjechać, nie spróbowawszy tamtejszego
wina. Ale będzie to nie lada wyzwanie, bo może natraficie na winiarza z prawdziwego zdarzenia, który nie włada angielskim i będziecie musieli dogadać się gestami. Taki winiarz w swoim doświadczeniu od razu zauważy, że jesteście materiałem, aby wcisnąć Wam droższe wino, nie wiadomo kiedy. Wówczas rozpocznie poczęstunek od tańszych win, które będzie szczerze zachwalać za ich wysoką jakość w stosunku do niskiej ceny, po czym nagle zaproponuje Wam inną butelką, zupełnie pomijając informację, że jest to kompletnie inna kategoria cenowa. I dopiero podliczając rachunek i podając ostateczną kwotę będziecie mogli się zorientować, że zostaliście zmanipulowani.
Taki winiarz liczy na to, że nie zwrócicie uwagi na „lekkie” odstępstwo cenowe od tego, co sobie w głowie policzyliście, albo że zabraknie Wam odwagi, aby zwrócić mu uwagę na te rozbieżności. Nie znaczy to, że dostaliście oszukany towar, znaczy to tylko, że z trzech butelek taniego wina zrobiły się dwa tanie i jedno z wyższej półki. Które wprawdzie będzie pyszne, ale odrobinę nadwyręży Wasz budżet. Także nie dajcie się zwieść poczciwemu wyglądowi i znacznemu wiekowi sprzedawcy, bo będzie to stary wyżeracz, a nie biedak, który próbuję związać koniec z końcem. W Montepulciano trzeba uważać na swoje portfele i ciągle pytać „quanto costa questa bottiglia?” Najwyżej poćwiczycie włoski, a ocalicie 20 euro na butelce. Jeśli zaś cena nie gra dla Was roli, nie zwracajcie uwagi na tę poradę.
San Gimignano
Byłam w tym miasteczku zaledwie godzinę, wystarczyło mi to aż nadto, aby stwierdzić, że nie jest dla mnie. Oceniam to miejsce na najbardziej
turystyczne ze wszystkich, które odwiedziłam. A to ze względu na dużą ilość turystów na jeden metr kwadratowy. Nie wiem, co tych ludzi tam tak przyciąga, ale śmiem twierdzić, że po prostu przekazywane z ust do ust legendy o jego niezwykłym pięknie i klimacie. Być może tak było kiedyś, ale obecnie, według mnie, pozostało tam tylko piękno starych kamiennych budowli i średniowiecznych pozostałości, ale jak już wiemy, to znajdziecie niemal w każdym mieście, miasteczku czy wsi włoskiej, przynajmniej w rejonach, które odwiedziłam, czyli w Toskanii i pod górami Piemontu. Niewielkie miasteczka na wzgórzu ze strzelistymi wieżami są widokiem normalnym i mijałam tego dziesiątki. Pozostałości samotnych skalnych zamków również są częstym obiektem migającym po drodze, gdy pokonujecie tyle kilometrów, co ja. Dlaczego więc San Gimignano?
Czy nie lepiej delektować się historią w ciszy zwykłego życia? Czyż nie ciekawiej jest spędzić czas pośród ludzi, którzy tam naprawdę żyją? Zobaczyć, jak przebiega ich rytm życia, jak się zachowują, co robią i jak mieszkają pośród tej całej otaczającej ich historii? Z tych sztucznie kreowanych mieścin jak San Gimignano nie dowiecie się niczego. Zmienicie się tylko w stado dzikich bezmyślnych tłumów przechadzających się bez celu od jednego sklepiku z pamiątkami do drugiego, zaś wieczorem, gdy sklepy się zamykają, a turyście wciąż napływają, tłum ten staje się jeszcze bardziej bezmyślny, a pozostają im tylko restauracje i strzelanie sobie nawzajem fotek. Nie jest to turystyka najwyższych lotów, ale to miasto zostało do tego sprowadzone.
A co idzie za tak niską turystyką? Oczywiście pieniądze i przepychanki.
Mam tu na myśli płatne i zatłoczone parkingi. Centrum miasta mieści się na wzgórzu, otoczone na dole przez prywatne posesje, gdzie nie da się zaparkować bez narażania się na mandat. Zaś w godzinie szczytu nie wyobrażam sobie szukać wolnego parkingu. Nie dla mnie takie atrakcje. Wolę wspiąć się na inne wzgórze za San Gimignano i spędzić czas w jakiejś „bezimiennej”, nieznanej wiosce i tam szukać piękna Toskanii. Na pewno znajdę ją szybciej niż w wykreowanym świecie San Gimignano, tak bardzo podobnym do Lindos na greckiej wyspie Rodos. Z tym, że Lindos ma więcej niepowtarzalnego uroku, wciąż jeszcze ukrytego w mniej odwiedzanych uliczkach miasta, niż turystyka zostawiła w San Gimignano.
Cieszę się, że miałam okazję zobaczyć to miasto wieczorem, gdy tłum już
się przerzedził, gdy sklepy się pozamykały i pozostał tylko ruch na głównej ulicy i przy oświetlonych jasno restauracjach. Na poboczu zaś dominowała cisza i powolne przygotowywanie się mieszkańców do odpoczynku przed kolejnym najazdem żądnych pamiątek tłumów. Podobało mi się na opustoszałej już trójkątnej Piazza della Cisterna, z samotną kamienną fontanną, z zamarłym ruchem i spokojnym już szumem rozmów dobiegających z pobliskiej restauracji oraz na Piazza del Duomo z wyludnionymi już schodami Collegiata di Santa Maria Assunta. Wówczas mogłam naprawdę chłonąć dawną atmosferę tego miejsca, które tak naprawdę pokazuje nam swoje prawdziwe oblicze o świcie przed pierwszymi wizytatorami i po zmierzchu, gdy miasto powoli cichnie. Wtedy w spokoju możemy się przyjrzeć średniowiecznym zabytkom, starym kościołom, pochodzić po kwadratowych placach otoczonych wysokimi i przepięknymi nieotynkowanymi budynkami z cegły i kamienia, podziwiać historyczną architekturę i urbanistykę miasta, bez odwracających uwagę świecidełek za witrynami sklepów.
Cortona

Kolejne, niewielkie (dwudziestotysięczne) ale bardzo turystyczne miasto, gęsto odwiedzane przez Polaków. Przycupnięte na wzgórzu, z widokiem na
jezioro Trasimeno i rozciągającą się pod miastem dolinę oraz kościół Santa Maria delle Grazie al Calcinaio, z pamiątkami średniowiecza rozrzuconymi po mieście, będące największym wabikiem na zwiedzających, kamienna Cortona jest całkiem miłym miastem na jednodniową lub półdniową wycieczkę. Choć bardzo turystyczne, z rzeszą zakochanych pragnących wziąć tu swój ślub i przejechać się ulicami miasta w kremowej taksówce, tak bardzo kojarzonej właśnie z tym miasteczkiem, ma ono w sobie prawdziwy urok, ze swoimi sklepikami, gdzie można kupić wszystko i nic, trójkątną architekturą ulic, malowniczymi sklepieniami pomiędzy budynkami, pod którymi przechodzi się z otwartymi ustami, schodkami przed
drzwiami ukrytych w bocznych uliczkach domostw gdzie przycupnie tu i ówdzie jakiś mieszkaniec, żądny zaznać spokoju w cieniu budynku, przed powrotem w pełne słońce i tłum zwiedzających, ze swoimi pizzeriami i restauracjami. Miło się tam przejść po centrum, ale jeszcze milej oddalić się nieco od niego, aby odszukać prawdziwy czar miasta ukryty w zwykłym życiu, w przejeżdżającym starym skuterze, w kryjącym bogactwo zdobień przyciągającym uwagę kościele gdzieś tam na poboczu, czy w zwykłej glinianej donicy przed progiem domu.

Centrum miasta jest gwarne jak sobotni targ, ale wszędzie można znaleźć chwilę wytchnienia i spokoju. Wystarczy wspiąć się na najwyższe piętra wzgórza
i tam nacieszyć oczy widokami, spokojem, szumem wiatru, śpiewem ptaków i graniem pasikoników. Jeśli będziecie mieli szczęście, napotkacie okazję, aby wziąć udział w zwykłym życiu mieszkańców jako cichy obserwator, słuchając rozmów i brzęku talerzy przygotowywanych do obiadu, dobiegających z otwartych okien niskich, zbudowanych z kamienia domów. Przejdziecie się kamiennymi uliczkami z kwiatami w donicach postawionymi przed domami i zdobiącymi w ten sposób miasto. Zobaczcie jak pięknie wyglądają przesmyki między domami, wąskie i spadziste, udekorowane schodami i niezwykle malownicze. Zajrzycie do małej kapliczki gdzieś tam na górze, przyłapiecie na zagorzałej
rozmowie dwojga staruszków, którzy wyszli na poobiedni spacer i spotkali się na skrawku parku ukrytego gdzieś na dziedzińcu przylegających do siebie domostw. Może będziecie mieli możliwość zerknięcia ukradkiem na mieszkańców zaprzątniętych swoim własnym życiem, zupełnie nie zwracających uwagi na ten cały gwar znajdujący się pod nimi i zobaczycie tym samym, jak naprawdę wygląda życie w Cortonie.
A gdy wespniecie się ponad miasto, dojdziecie do Basilica di Santa Margherita, gdzie będziecie mogli delektować się jeszcze większym spokojem,
bo mało kto wdrapuje się w południowej gorączce tak wysoko. Pod Wami będzie rozciągał się niesamowity widok i wówczas zdacie sobie sprawę, jak urokliwe
miejsce wybrali sobie niegdyś mieszkańcy miasta na osiedlenie się. I wcale im się nie dziwię, że tak bardzo polubili to miasto, że znoszą cierpliwie konieczność codziennego wdrapywania się na wzgórze i dzielenia się swoim miastem z obcymi, tłumnie tu przybywającymi. Bo na górze zapomina się całkiem o zgiełku panującym niżej, za to na własnej skórze doświadcza się przebłysku mądrości. A z wycieczki przywozimy nie tylko piękne zdjęcia, ale i jakże ważną wiedzę, o co tak naprawdę chodzi w życiu. Moim marzeniem zaś jest mieszkać kiedyś w takim miasteczku, z dala od pośpiechu i gwaru, by móc cieszyć się upalnym dniem i ciepłą nocą do końca swojego żywota.
Chociaż nie mogę odmówić Cortonie sporego uroku z powodu swojej
kamiennej otoczki, pięknych budynków i urokliwych wąskich uliczek z vespami zaparkowanymi przed wychodzącymi wprost na brukowaną ulicę  drzwiami i praniem wiszącym nad głowami przechodniów, to jednak z tych trzech miast- Montepulciano, San Gimignano i Cortonę wybieram zdecydowanie to pierwsze. Bo jest najpiękniejsze i najmniej turystyczne. Ostatnie zaś będzie San Gimignano, bo zawsze wybiorę prostotę ponad wszystko co zbyt przekolorowane i sztuczne. Cortona natomiast zajmuje drugie miejsce w tym rankingu, bo dało mi dwa światy, pomiędzy którymi lubię balansować- spokój wsi i gwar miasta. I gdyby nie Montepulciano, byłoby drugim miasteczkiem Toskanii, z którego
przywiozłam jedne z milszych wspomnień. Jednak zawsze to, co oparło się turystyce i zostało jak najbardziej naturalne, będzie dla mnie bardziej cenne niż to, co zbrukały pieniądze i chęć zarobku. Zatem jeśli będę miała jeszcze okazję wrócić do Toskanii, będę szukała na własną rękę i ani razu nie sięgnę po przewodniki. Sama będę sobie wyznacznikiem i kierunkowskazem. I polecam wszystkim poznawanie Toskanii jak i całych Włoch po swojemu. Bo może kiedyś na podstawie Waszych wspomnień ktoś stworzy przewodnik dla takich jak ja, wędrowców szukających codzienności i prawdziwości wśród całej otaczającej nas sztuczności i wyrachowaniem.

Livorno

Duże miasto portowe nad Morzem Liguryjskim, ze swoimi kanałami
przywodzącymi na myśl Wenecję, gdzie tak naprawdę nie ma za bardzo co robić, choć miasto jest naprawdę spore i gwarne, a jego kamienice położone nad kanałami robią pewne wrażenie. O parking tu łatwo, parkingi zaś w porcie są śmiesznie tanie i oscylują w granicach 40 eurocentów za godzinę, jednak trzeba się liczyć z niezbyt przyjemną dla oka okolicą i „nadmorskim” zapachem, który może mierzić bardziej delikatnych osobników.
Mimo, że zapach nad kanałami nie jest najwspanialszy, a ich okolice nie należą do najbardziej zadbanych, woda zaś jest zielonkawo brudna, to jednak warto tam pojechać i obejrzeć ładne, tonące w słońcu, przyklejone do siebie wielokolorowe podupadające kamienice z tysiącem okien z drewnianymi okiennicami, tworzące wielobarwną i nierówną,
ale przykuwającą wzrok swoją osobliwą magią, mozaikę oraz lekko opustoszałe tereny wokół kanałów, by poczuć morską bryzę na twarzy, obejrzeć stojące rządkiem kutry rybackie, z których część będzie opuszczona i podtopiona, przejść się koło wodnych „garaży” z kolorowymi choć wyblakłymi od słońca odrzwiami, delektować się ciszą niektórych zakątków, zwłaszcza tam, gdzie kanały przechodzą przez tyły magazynów i prywatnych kamienic, przypatrzeć się codziennemu życiu rybaków, obejrzeć przycumowane łodzie, czekające z cierpliwością na moment, gdy będą potrzebne, zadziwić się różnorodnością łodzi okupujących kanały, zobaczyć śliczne małe mostki, pod którymi przepływają łodzie z turystami i dobiegającą z nich głośną muzyką, zakłócającą
naturalną ciszę nad kanałami, czasem przerywaną głośnymi kłótniami dobywającymi się z uchylonych okiennic kamienic. Nie jest to wprawdzie Wenecja, ale ma swój urok, gdy przymkniemy oczy na brak porządku i czystości, która chyba nie stoi na pierwszym miejscu na liście priorytetów tamtejszych władz. A szkoda, bo może zwiększyłoby to atrakcyjność miasta w oczach świata.
Przedmieścia miasta, zwłaszcza te w pobliżu portu, nie są niczym
ciekawym, jednak nie można odmówić pewnego charakteru samemu centrum, z ładnymi, dużymi, odrestaurowanymi kamienicami, z dużym ruchem na ulicach, chodnikach, w kawiarniach i sklepach, wskazującym, że miasto żyje swoim życiem i doskonale sobie radzi bez turystki. Spotkanie z tym miastem było całkiem ciekawym doświadczeniem i zaowocowało tym, że kanały Livorno stały się jednym z centrów jednego z dwóch moich filmów o życiu we Włoszech.
Livorno to miasto duże, gwarne i całkiem tłoczne. Można pokręcić się po cichych kanałach i gwarnych ulicach i uliczkach centrum, zwrócić uwagę na te
dwa sprzeczne światy żyjące ze sobą w niezwykłej harmonii. Warto zobaczyć to miasto poprzez pryzmat jego dwóch oblicz, bo to drugie, spieszne i tłoczne, jest równie ciekawe, jak to spokojne, stojące nieco na uboczu, w postaci kanałów z zielonkawą wodą i wiecznymi łodziami przycumowanymi na poboczu. Wejdźcie pomiędzy mieszkańców, poczujcie rytm miasta, przyjrzyjcie się architekturze i dojrzyjcie ukryte piękno tego miasta. Bo ono tam jest, trzeba tylko umieć je zobaczyć i docenić. Prawdopodobnie więcej tam nie wrócicie, więc wykorzystajcie Wasz czas właściwie.
Piza

Miasto znane głównie ze słynnej krzywej wieży i całego kompleksu architektonicznego, który faktycznie robi wrażenie, ale nie jest jedynym miejscem, któremu warto się przyjrzeć, będąc tam. Bo wystarczy wyjść na jakąkolwiek główną ulicę, na której tłoczą się ludzie, a otoczeni zostaniecie klimatem prawdziwych Włoch, jej gorączki, gorących głów i jakiegoś takiego nieokreślonego pośpiechu i żywości. Przyglądając się temu tłumowi przelewających się ciał, sami poczujecie, że w Waszych żyłach krew zaczyna szybciej krążyć i zorientujecie się szybko, jak magnetyczną siłę przyciągania ma ten tłum i zobaczycie, że nie można oderwać od niego oczu.
Jednak nie zapomnijcie przypatrzeć się również budynkom dookoła Was,
bo każdy z nich niesie jakąś historię i swoiste piękno. Powiem szczerze, że właśnie ta codzienność i wspaniała architektura kryjąca się na zwykłych ulicach wywarła na mnie większe wrażenie, niż sama Krzywa Wieża (dzwonnica) i wszystkie budynki na Piazza dei Miracoli.
Wiem, że może brzmi to jak bluźnierstwo, bo budynki te stanowią naprawdę miły obiekt dla oka i zapewne wywołują ogromne wrażenie wewnątrz (chociaż sądzę, że wielu z turystów ogranicza się wyłącznie do zrobienia sobie zdjęcia z kampanilą w tle- ja również nie zajrzałam do środka z powodów finansowych; wielu z nich również może nie zdawać sobie sprawy z tego, że jest tam również cmentarz) i rzeczywiście są
piękne, świecąc tą swoją niezwykłą białością z oddali. I też prawdą jest, że człowieka ogarnia podniecenie, gdy wreszcie widzi Krzywą Wieżę dzwonnicy wyłaniającą się z daleka, patrzy na nią własnymi oczami a nie przez pryzmat zdjęć innych, jednak do mnie nie przemawia do końca taki wyidealizowany romański styl, nie pasujący do reszty miasta oraz odrzuca mnie ten niezdrowy owczy pęd, aby zaliczać światowe ciekawostki, bez faktycznego patrzenia na to, co nas otacza. A to jak zachowują się ludzie przy dzwonnicy odpycha mnie jeszcze bardziej.
Kolejna sprawa to sztuczne utrzymywanie przy życiu legendy wieży. Gdy zobaczyłam cały ten słynny kompleks na tle miasta, to zapytałam od razu retorycznie, czy na pewno nie da się dzwonnicy wyprostować, czy też jest to w interesie miasta, aby pozostała krzywa przez następne stulecia. Bo tak
naprawdę gdy otworzymy oczy i spojrzymy szerzej na sytuację, zobaczymy, że miasto samo w sobie nie jest niczym niezwykłym, a sam fakt istnienia romańskich pozostałości w mieście nie byłby w stanie przyciągnąć takiej rzeszy turystyki. I jedynie dzwonnica, która „chyli się ku upadkowi” i „lada dzień może runąć” sprawia, że miasto odwiedza tylu chętnych do zrobienia głupiego selfie. Widać to gołym okiem nawet dla ślepca, a jeszcze gdy pochodzimy po mieście i zobaczymy tłumy przed wieżą oraz ich zachowania, zrozumiemy wszystko w mig.
Wychodzi więc na to, że Piza jest po prostu większym miastem w Toskanii, nad rzeką, z brudnym kanałem osłoniętym szeregiem ciekawych budynków i
gwarnymi ulicami, która żyje tak jak żyje wyłącznie dzięki sławetnemu budynkowi. Mam też wrażenie, że odwiedzający ją mają w nosie to, co Piza może im zaoferować i krótko po zobaczeniu Placu Cudów i zjedzeniu jakiegoś obiadu, szybko zwijają manele i jadą dalej, gonić za kolejnymi atrakcjami, zupełnie gubiąc sens turystyki i interesującą żywotność miasta. Wy nie popełniajcie tego błędu i poznajcie choć trochę to ciekawe miasto, bo to  naprawdę coś więcej niż tylko bazylika i sławetna wieża, która, powiedzmy sobie szczerze, nigdy nie upadnie.

Vicopisano



Piszę o tej niewielkiej mieścinie, ponieważ mieszkałam w niej trzy dni, w interesującym apartamencie dostosowanym do potrzeb dzisiejszego życia, wygodnym i przestronnym, z dostępem do Internetu i ze stacjonarnym komputerem do użytku zwiedzających, w dostosowanym do tego celu prawdziwym zamku, którego korzenie sięgają XII-XIII wieku naszej ery (choć są to zaledwie domysły, pewnym jest natomiast, że zamek istniał już na początku XV wieku). Mieszkanie tam było prawdziwą rozkoszą dla zmysłów, a z okien apartamentu rozciągał się widok na całą okolicę, jako, że fortyfikacje zbudowano na wzgórzu z oczywistych względów. Z okien sypialni widać było również strzelistą wieżę twierdzy Rocca di Vicopisano Filippo Brunelleschiego.
Dostęp do apartamentów kupiliśmy za śmiesznie niską cenę jak na tak
dawną konstrukcję, na jego prawdopodobne powiązania z Archidiecezją Pizy i na fakt, że przez trzy wieki znajdowały się tu tajne więzienia wikariatu. Miasteczko samo w sobie jest niewielkie, ale bardzo ładne, ciekawe ze swoim położeniem (z tego względu było kluczowe w wojnach o hegemonię między Florencją a Pizą w XV wieku) i długą historią pełną zawirowań wojennych sąsiadujących ze sobą dużych miast oraz przez wzgląd na bliskość Pizy i Livorno oraz Morza Tyreńskiego.


Najładniejszą częścią miasta jest właśnie ta, w której mieszkaliśmy. Kamienne domki umieszczone na piętrach wzgórza, drzwi wychodzące wprost na ulice, brukowane ulice, nasz Palazzo Pretorio  czy Rocca di Vicopisano, niskie budynki, przydomowe ogródki, wzgórze, na które wspina się z sercem na ramieniu. Miasto jest całkiem rozłożyste, ale jego niższe partie naznaczone są zbyt dużą nowoczesnością, aby przyciągały mój wzrok. Wolałam raczej kręcić się po „swojej” części i spacerować nad rzeką Arno w kierunku sąsiadującej miejscowości Calcinaia, na spokojnych terenach, z drzewami laurowymi i ciszą dookoła.
Do ceny noclegu doliczona była miła obsługa, dowóz walizek do samych drzwi prywatnym samochodem opiekuna zamku oraz możliwość zwiedzania z nim okolic i nieznanych turystom atrakcji. Z powodu braku czasu nie skorzystaliśmy z tej możliwości, ale z przyjemnością poznaliśmy osobistą historię tego człowieka, który przyjechał z rodziną z gwarnego Madrytu, aby osiąść w tym małym mieście i odnaleźć harmonię życia.
Z tych trzech dni w Vicopisano, które było naszą bazą wypadową na Toskanię, najmilej wspominam wieczory spędzone na poznawaniu naszej części miasta w cichości zamierającego dnia i przyglądaniu się codziennemu życiu jego mieszkańców. Sprzyjała temu przyjemna pogoda, pozwalająca na wieczorne przechadzki, a położenie w najstarszej części pozwalało na bliższe
przypatrzenie się jak funkcjonuje się w tak niewielkiej mieścinie włoskiej na co dzień. Myślę, że właśnie takie niewielkie miejscowości (tu 7 tys. mieszkańców) są najlepszym punktem obserwacyjnym a także informacyjnym, bo ludzie są bardziej skłonni do rozmów, mają więcej czasu na rękach, niż w wielkich miastach, gdzie często czas jest na wagę złota. A Vicopisano jest jedną z tych miejscowości, które ma w sobie własny charakter i piękno, koło którego nie można przejść obojętnie. Więc jeśli mijacie je po drodze, wstąpcie chociaż na parę godzin, na krótką lekcję życia we Włoszech.

Włochy to kraj okiennic, wiecznego słońca, ekspresyjnej gestykulacji, wzajemnego przekrzykiwania się na targu i żwawych codziennych rozmów. Kraj żywiołowy i otwarty na innych. Z mieszkańcami żyjącymi po swojemu, z których żaden nie odmówi serdecznego uśmiechu w kierunku obcych przybyszów, mimo braku kultury na drogach i braku samokontroli, gdy chodzi o kłótnie, czy to ze swoimi, czy z obcymi. Jest to kraj jak żaden inny, można się w nim zakochać, ale i wkurzyć się na niektóre aspekty życia, których nie spotkamy u siebie. Pamiętając jednak, że jest to inna kultura i będąc na nią otwartym, tak jak Włosi otwarci są na innych, gwarantuję, że nie znajdziecie drugiego takiego kraju.
Zatem uzbrójcie się w cierpliwość i zapas gotówki na opłacenie autostrad i wliczanych do rachunku napiwków i ruszajcie na podbój tego pięknego kraju, z wiecznie uśmiechniętymi ludźmi, z gorącą wodą w morzu i wspaniałą, sięgającą średniowiecza, architekturą. Nacieszcie się pizzą, kluseczkami i lasagne
(pamiętając jednocześnie o świętej zasadzie, że Włosi jedzą rano i wieczorem, a w południe odpoczywają i piją kawę, więc zapomnijcie o porządnym i sutym obiedzie od 12-do 16) serwowane w bardzo przystępnych cenach, bo jak wybierzecie się do Francji, to zrozumiecie, co znaczy zarozumiałość, gorąca krew i kompleks wyższości na drogach. I zatęsknicie za serdecznością włoską, za tym, jak bardzo
wszyscy starają się pomóc turystom, nawet nie znając jednego słowa po angielsku i jak tanie w rzeczywistości są włoskie restauracje. Ja zaś w następnym poście zabiorę Was na wycieczkę po Francji i jej największych i najbardziej znanych miastach: Marsylii, Saint Tropez i Lyonu oraz paru pomniejszych miejscowościach.
See you soon.