czwartek, 8 listopada 2012

Małżeństwo i inne nieszczęścia

     Małżeństwo to fajna sprawa. Jest się do kogo przytulić wieczorem, czy w środku nocy, gdy przebudzę się ze złego snu, jest z kim pogadać, nawet z samego rana, jest kogo zaciągnąć na spacer czy do kina, jest kogo poprosić o zrobienie skrzynki na biżuterię, jest naprawdę cudownie. Ale… jak to już w życiu bywa małżeństwo jest pełne minusów. Wczoraj minął miesiąc od kiedy powiedziałam sakramentalne „tak” a już zaczynam widzieć, że nie będzie tak pięknie jak to sobie wyobrażałam. Wprawdzie wczoraj, kiedy mój mąż po powrocie z pracy rzucił mi się w ramiona i rzekł ku mojemu zdumieniu „Wszystkiego najlepszego z okazji miesięcznicy!” poczułam się wspaniale, to jednak kilka dni wcześniej moje uczucia, gdy o nim pomyślałam były znacznie inne.
   

     Myślę, że wszystkie nasze małe problemiki mają swoje pochodzenie w braku czasu. Przed ślubem miałam czas na wszystko. Rower był moją codziennością, książki umilały mi czas po pracy, blog był moja odskocznią od codzienności, spotkania z narzeczonym były miła odmianą po nudnym dniu w pracy, lekcje angielskiego były radością mojego życia, a zadania domowe robiłam zaraz po wejściu do mieszkania, natomiast basen co tydzień dawał odpocząć skołatanym nerwom i relaksował zmęczony kręgosłup.
    
      Obecnie nie mam czasu dosłownie na nic! Książki leżą w pudle i czekają aż przyjdą lepsze czasy, basen w poprzednim miesiącu widziałam tylko na wycieczce podczas miesiąca miodowego, rower patrzy na mnie tęsknie za każdym razem, gdy otwieram dla męża garaż, blog podupadł i tylko ukradziony w pracy czas ratuje go od całkowitego marazmu, a angielski stał się męczącym obowiązkiem. Ten stały pośpiech i daremne próby wciśnięcia swoich zainteresowań pomiędzy upływające godziny powodują u mnie niemal załamanie nerwowe. Ten stan ciągłego podenerwowania i pośpiechu wpływa negatywnie na relacje pomiędzy mną i moim mężem. Nie da się tego odczuć drastycznie, ale są między nami małe spięcia, których mogłoby nie być, gdybym weszła w to małżeństwo ze światopoglądem mojej mamy. Moja mama wiedziałaby i nawet oczekiwałaby tego, że z chwilą zamążpójścia porzuca się własne aspiracje, marzenia i zainteresowania i poświęca się całkowicie prowadzeniu domu i dbaniu o swojego mężczyznę, w rzadkich chwilach wolnych odwiedzając sąsiadki na krótką kawkę. Ja natomiast naiwnie wierzyłam, że tym sposobem zyskam jeszcze więcej czasu, bo przecież nie będę musiała go tracić na dojazdy do narzeczonego, bo będę go odtąd miała zawsze „pod ręką”. Jakiż więc szok mnie ogarnął, gdy małżeństwo wessało cały mój wolny czas? Opuściłam się w angielskim, ja- najbardziej zmotywowana osoba w grupie zaczęła opuszczać zajęcia, przychodzić na nie bez książek i zrobionych zadań domowych, bez chęci na prowadzenie rozmów po angielsku…. Czytałam jedną książkę przez 3 tygodnie, właściwie niemal zapominając co działo się w poprzednich rozdziałach i ciągle byłam niewyspana w pracy, ratując się niezdrową coca-colą i czekoladą.


     Nie chciałam się poddać beznadziei, która zaczynała wkradać się do mojego serca. Tłumaczyłam sobie, że czas kradnie mi remont mieszkania i jeżdżenie po Castoramach i innych sklepach z artykułami budowlanymi. Czekałam aż to wszystko się skończy, w pocie czoła sprzątając mieszkanie, jeżdżąc wybierać żyrandole, biegnąc z pracy i spiesząc na angielski i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że jak tylko największe prace w mieszkaniu zostaną wykonane to odzyskam swoje życie. Czekałam też z utęsknieniem na wycieczkę zagraniczną, miała mi ona dać wytchnienie i potrzebny na odbudowanie więzi z mężem czas. Jednak jeszcze na wycieczce, a potem po powrocie, gdy zrobiliśmy najpotrzebniejsze w mieszkaniu naprawy, zauważyłam, że coś się nieznacznie zmienia w relacji miedzy mną i mężem. Zaczęłam się zastanawiać czy faktycznie największy wpływ na małą nerwowość w naszym związku miał brak czasu. Po kilku dniach od powrotu z miesiąca miodowego mój mąż zaczął objawiać oczekiwania „męża”. Inaczej tego określić nie można. Niby odzyskałam swój prywatny czas, który dotychczas zabierał mi remont, ale mój mąż oczekiwał, że poświęcę go teraz na prowadzenie domu, gotowanie i sprzątanie. Niby umówiliśmy się przed ślubem, że gotowanie będzie jego zadaniem, ponieważ lubi i umie to robić, a moim sprzątanie i zmywanie po obiedzie, ponieważ wolę robić to niż codziennie męczyć się z obiadem. Po ślubie miało też być tak, że będziemy jeść normalne obiady, a nie kupione na szybko półprodukty w sklepie. Miało to przynieść nie tylko oszczędności w portfelu, ale i zdrową dietę naszym organizmom. Jednak rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Jako że mąż mój po pracy zajmował się detalami związanymi z wykończeniem mieszkania, to jednocześnie nie miał czasu na gotowanie. Mimowolnie więc zrzucił wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem domu na mnie. Jako że jestem kobietą, to chyba myślał, że to jest właśnie moje zadanie i miejsce, nie zważając na to, że ja też mam swoje obowiązki pozadomowe. O moich zainteresowaniach zupełnie zapomniał.
 
      Jeszcze w tym samym tygodniu od powrotu z wycieczki, w piątek wieczorem, niemal się z nim pokłóciłam. Mój mąż- świadomie lub nieświadomie chciał mi wskazać moje miejsce w tym związku. Daleko nie szukać, mamy kawalerkę z aneksem kuchennym i właśnie w tym aneksie wymościł mi gniazdko. Tam miałam zaraz po powrocie z pracy biec prościutko do kuchni i przyrządzać ciepły obiadek swojemu zmęczonemu po pracy mężowi. Potrafię zrozumieć tę zmianę w ustaleniach, ponieważ w domu czekała go następna praca i rozumiem, że absolutnie nie miał czasu aby sam sobie obiad ugotować.


      Ale dla mnie weekend jest święty, a ten był wyjątkowy i w związku z tym święty podwójnie. W końcu był to ciąg dalszy wyczekanego urlopu, pięknie świeciło słonce i chciałam wykorzystać ostatnie promienie słońca. Miałam wszystko dokładnie zaplanowane. A tu nagle okazało się, że mój mąż ma zupełnie inne plany co do mojego prywatnego czasu. Mianowicie chciał mieć ugotowany obiad. Oczywiście nie powiedział tego tak bez ogródek, a jednak mimo wszystko poczułam się niewyraźnie. Powiedziałam mu, że świadomie lub nie, chyba po to sobie wziął żonę, aby mieć ugotowany obiad i wysprzątane mieszkanie. A on odrzekł: „Nie, nie po to. Ale akurat dziś chciałbym, żeby był obiad”. Na to ja mu odpowiedziałam, że z kolei ja akurat dzisiaj chciałam pojechać na rower. I teraz czyje potrzeby są ważniejsze? Potem wdaliśmy się w długą dyskusję, podczas której próbowałam mu opowiedzieć, jak ważne są dla mnie weekendy, że całe 5 dni czekam na nie z utęsknieniem i to nie po to, żeby potem siedzieć w domu i rozprawiać się z kolejnymi obowiązkami, tylko po to, żeby wreszcie od nich odpocząć. Z kolei on mówił mi, że cały dzień mam wolny, to mogłabym CHOCIAŻ zrobić obiad (to słowo ostatnio za często mu się wymyka z ust). Po tej wymianie zdań nie mogłam przestać myśleć o wszystkim. Pojechaliśmy znowu do Castoramy i ja wciąż o tym myślałam, stałam jak niepotrzebny kołek koło mojego męża i wciąż w kółko obracałam w głowie tę rozmowę na różne strony. Chyba miałam nietęgą minę, ponieważ w końcu mąż zapytał co się stało i wtedy mu powiedziałam, że nie chciałabym, żeby dysponował moim prywatnym czasem, bo ja mu nic nie każę robić i jak chce pracować w domu to proszę bardzo, a jak chce leżeć i odpoczywać to też nie mam z tym żadnego problemu. Mój kochany mąż przeprosił mnie wtedy i się pogodziliśmy, ale tak naprawdę nie wiem, czy to się nie powtórzy w przyszłości.

     Nie zrozumcie mnie źle. Wiem, że mój mąż jest cudowny i pracowity. Po powrocie z pracy bierze się od razu za prace domowe, bez żadnego proszenia i nacisku i pracuje do późnego wieczoru i zawsze to doceniam i będę doceniać. Takiego męża jakiego ja mam na próżno szukać w stogu siana. Tylko dlaczego ten mój cudowny mąż myśli, że ma prawo rozporządzać moim czasem? Jak już wspomniałam musiałam zaniedbać wszystkie radości mojego życia, ponieważ nie mam czasu na kontynuowanie moich zainteresowań, więc kiedy nadarza się okazja, chciałabym robić to co utrzymuje mnie przy życiu, co ładuje moje życiowe akumulatory na czekający mnie ciężki tydzień pracy, to co daje mi radość, co pozwala mi oddychać i czuć przyjemność z tego, że żyję i teraz ktoś próbuje mi to odebrać! Ktoś kogo kocham próbuje mnie wcisnąć do jakiejś klatki, ustawić według swoich potrzeb i oczekiwań, zmusza mnie do przestawienia całego mojego życia tak, aby on był zadowolony. Poczułam się przytłoczona i nieszczęśliwa. A ja całym sercem pragnę być szczęśliwa tak w małżeństwie jak i w życiu. I naprawdę potrzebuję moich małych radości. Gdy ja będę szczęśliwa to zrobię wszystko aby uszczęśliwić mojego męża. Ale muszę sama wybrać drogę, którą chcę kroczyć. Nie wyobrażam sobie żyć pod jakimkolwiek przymusem. Wiem, że długo bym tak nie wytrzymała i w pewnym momencie będę chciała od tego uciec, albo będę czuła się najnieszczęśliwszą osobą na ziemi. Powiedziałam mojemu mężowi, że każe mi robić ten cholerny obiad. On mi odpowiedział, że nic mi nie każe, tylko chciałby, żebym to zrobiła. Ale ja to widzę inaczej. Mimo, że nie użył słowa „kazać” to ja jednak czuję wewnętrzny, psychiczny przymus. Czuję, że jak tego nie zrobię, to mąż będzie niezadowolony. Wówczas wypowiedziane słowa i te, które zawisły w powietrzu ciążą mi na tyle, że nie jestem w stanie czerpać przyjemności np. z czytania książki, bo ciągle patrzę na godzinę, ciągle się zastanawiam jak zareaguje mój mąż jak wróci do domu i nie będzie obiadu, spieszę się więc czytając książkę, żeby dobrnąć do końca, bo zostało mi już tylko kilka rozdziałów, a czas biegnie nieubłagalnie, czytam tę książkę a słowa tylko na chwilę zostają w głowie, po czym uciekają i ich miejsce zaczynają znowu zajmować myśli o tym, co muszę zrobić, mimo że nikt dosłownie nie powiedział, że ja to muszę zrobić. Mój mąż na pewno nie zdaje sobie sprawy jak bardzo mnie obciąża psychicznie swoim niezadowoleniem, a ja nie potrafię mu tego wyjaśnić tak, aby to zrozumiał. Mam tylko nadzieję, że kiedyś to zrozumie, albo przynajmniej uszanuje i przestanie na mnie wymuszać rezygnowanie ze swojego własnego życia dla niego.

     Ileż to przecież razy byłam z nim w Castoramie, aby zakupić niezbędne rzeczy do mieszkania, stojąc jak taki kołek, nie znając się na niczym, tracąc cenny czas, tylko po to, aby czuł, że jestem przy nim, że interesuję się mieszkaniem (oczywiście interesuję się, ale do pewnego stopnia; bo tak jak wybór żyrandoli jest dla mnie ważny, tak kupowanie śrubek i innego żelastwa leży kompletnie poza moimi kompetencjami, a swoje muszę odczekać przy boku męża), ileż to razy zamiast uczyć się angielskiego siadałam z nim i omawialiśmy sprawy związane z mieszkaniem. Kiedy więc wreszcie poczułam, że mam odrobinę czasu dla siebie, chciałam tę cenną odrobinę wykorzystać. A tu nagle okazało się, że ktoś zupełnie inne zadania dla mnie zaplanował na ten czas, bo przecież i tak cały dzień mam wolny. Jakbyście się czuli, gdybyście trzymali coś dla Was niezmiernie cennego w dłoni, po czym musielibyście to oddać komuś innemu? Tak bardzo cenne dla mnie są chwile wolne od pracy i innych obowiązków. Ja potrzebuję słońca do życia, swoich książek, przebywania na otwartej przestrzeni, wspaniałego uczucia wolności gdy pędzę na rowerze. To wszystko mnie identyfikuje, sprawia, że jestem tą osobą, którą mój mąż pokochał. Bez tych drobiazgów moja osobowość czuje się zduszona. Gdy mi się to wszystko odbierze, zostanie pusta skorupa, która na pewno nie da nikomu szczęścia…
 
     Piszę to wszystko, ponieważ chcę wytłumaczyć, że to wszystko to nie są tylko zachcianki jakiejś chowanej pod kloszem rozpuszczonej dziewczynki. Są to rzeczy, które mnie określają, najważniejsze rzeczy w życiu każdego człowieka, składające się na jego wolność osobistą. Każdy z nas ma takie rzeczy, które są dla niego ważne, a dla innego człowieka mogą wydawać się drobnostkami. Uważam, że nikt nie ma prawa nam tego odebrać, tylko dlatego, abyśmy się dopasowali do czyjegoś wizerunku naszej osoby. Mimo wszystko tego dnia, kiedy przyszła upragniona sobota, kiedy miałam ten swój cały dzień dla siebie- według słów mojego męża, kiedy pięknie świeciło słońce a przed rozmową z mężem miałam w planach długą wycieczkę rowerową z samego rana (by nie tracić tych cudownych rzadkich słonecznych godzin), odłożyłam na bok swoje potrzeby i postanowiłam ugotować mu obiad, a na rower pójść po południu. Dodam, że musiałam najpierw przeznaczyć godzinę na dojazd do mieszkania mamy, aby pożyczyć od niej rower. Kiedy już zdecydowałam, że zajmę się dziś robieniem obiadu dla męża, to doszłam do wniosku, że zanim się za to zabiorę to równie dobrze mogę w międzyczasie posprzątać bałagan w domu. Po kilku godzinach mieszkanko świeciło czystością (na tyle na ile udało się je posprzątać pomiędzy zalegającymi na podłodze materiałami budowlanymi), a ja stałam na środku z zadowoloną miną, ciesząc się, że mąż wróci do wysprzątanego mieszkania. Niestety do zachodu słońca zostały jakieś dwie godziny, a wiedziałam że za godzinę, gdy słońce będzie już nisko nad ziemią to i tak będzie za zimno na rower. Zrozumiałam, że tego dnia z wycieczki rowerowej nic nie będzie. Było mi ciężko na duszy, ale starałam się nie dopuszczać negatywnych myśli do serca. W międzyczasie, gdzieś na godzinę przed zakończeniem prac domowych mąż napisał, że po pracy pojedzie do ojca po kilka rzeczy i może tam będzie obiadek. Zapewne chciał mi zrobić przyjemność tym, że jednak nie muszę robić obiadu, że mogę swój wolny czas wykorzystać na siebie i swoje potrzeby, ale tylko mnie zdenerwował. Bo niestety napisał to za późno, minęło już zbyt dużo czasu, i tak nie zdążyłabym wyjść na rower. Wprawdzie zdecydowałam, że nie będę robić obiadu tylko dla siebie, ale i tak zdążyłam już zrezygnować ze swoich potrzeb. Zanim dojechałabym do domu rodzinnego to zostałaby mi może godzina radości z jazdy w słońcu, potem zaczęłoby się już robić szaro i zimno, a do własnego domku miałam daleko. Nie było więc sensu biec na autobus do mamy. Skończyłam więc sprzątać obiecując sobie solennie, że w niedzielę zrobię to, co planowałam na sobotę. Oczywiście w niedzielę chciałam zrobić obiad, żeby mąż nie mówił, że nawet w weekend nie może zjeść w domu obiadu no i wszystko tak się przeciągnęło, że zanim dojechałam do mamy, wsiadłam na rower i ujechałam parę kilometrów, to już musiałam wracać do domu, bo mąż dzwonił, że przecież jesteśmy umówieni na wieczór u teścia i jak chcę zdążyć to muszę już wracać. Czułam się przez to bardzo nieszczęśliwa, nie dałam jednak tego po sobie poznać. Ale myśli kłębiły się po głowie i nie udało mi się ich odpędzić nawet dzisiaj.
 
    Tej feralnej soboty zdążyłam tylko wyjść na krótki spacer po osiedlu, na którym zamiast cieszyć się otaczającym mnie wtedy pięknem świata oglądanego w październikowej tonacji, to biłam się z myślami. Zwłaszcza kiedy obok mnie przeszła pewna kobieta, ugięta pod ciężarem zakupów. Była wciąż młoda, ale niedbały warkocz rodem z lat 80-tych i niemodna kurtka sprawiały, że wyglądała na starszą niż w rzeczywistości mogła być. Kiedy ją odprowadziłam wzrokiem, zrobiło mi się smutno, zwłaszcza gdy widziałam jej zmęczony wyraz twarzy. Mimowolnie zaczęłam myśleć o tym, że ja nie chcę tak wyglądać, że nie chcę aby mnie to spotkało. Nie chciałam, żeby moje życie obracało się tylko wokół męża i obowiązków domowych, nie chciałam aby było wypełnione wyłącznie zakupami, sprzątaniem, gotowaniem i innymi pracami domowymi. Nie chciałam żyć tak jak moja mama. Chciałam się rozwijać, chciałam czuć, że żyję. Chciałam prowadzić bloga, czytać książki, uczyć się, chciałam robić wszystko to co było sensem mojego życia przed ślubem. Chciałam podzielić swoje życie pomiędzy mnie i mojego męża po równo, tak aby żadne z nas nie straciło na tym. Tymczasem czułam, że mąż chce zagarnąć cały mój czas dla siebie i czułam się tym przytłoczona. W tamtą pamiętną sobotę wstałam rano, wzięłam kąpiel i poczytałam kilka rozdziałów zanim wzięłam się do pracy. Ale czytając tę książkę robiłam to w poczuciu winy, że zamiast pracować nad obiadem to podkradam swój własny czas na swoje własne zainteresowania i potrzeby. A kiedy mój wzrok padł na kobietę myjącą okna w bloku naprzeciwko, pomyślałam, że ja nie chcę aby moje życie tak wyglądało, aby jedynymi składnikami mojego życia były praca i dom. A jednak chwilę potem sama zabrałam się za sprzątanie, by zaskoczyć mojego męża czystością naszego gniazdka po jego powrocie do domu. Wszystko to za sprawą słówka „chociaż”, wypowiedzianego przez niego nieopatrznie poprzedniego dnia. Poczułam się wtedy tak, jak bym nic w domu nie zrobiła, jakby godziny spędzone w Castoramie nigdy nie miały miejsca, wreszcie jakbym nie była dobrą żoną. To słowo ciążyło mi w głowie i towarzyszyło mi cały dzień, kiedy w poczuciu niesprawiedliwości sprzątałam mieszkanie na błysk, marnując cenną sobotę, na którą tak długo czekałam. Do głowy cisnęło mi się milion myśli. Zastanawiałam się jak to jest możliwe, że przed ślubem mój mąż potrafił wrócić z pracy do domu i jeszcze zrobić nam obiad, a nagle po ślubie tylko wypomina, że nie mogę zrobić obiadu nawet gdy mam wolną sobotę. A ja wolę cały tydzień po pracy gotować ten obiad, dzień w dzień, aby potem w sobotę i niedzielę robić to, co było częścią mojego życia przed ślubem. Kiedyś też miałam wolną sobotę, a on w tę sobotę pracował, a mimo to nie sprawiało mu problemu ugotować dla nas obiad, gdy go odwiedziłam. Natomiast teraz, gdy ma już żonę, wszystkie domowe obowiązki przerzuca na mnie… Przed ślubem mój chłopiec wypominał mi, że nie mogę przyjechać do niego w sobotę z samego rana, bo muszę mamie pomagać w obowiązkach domowych (mama miała zwyczaj robić główne porządki właśnie w sobotę), a teraz sam mnie w te obowiązki wciska. Tylko, że teraz to zupełnie inna sprawa, bo przecież robię to na jego rzecz, a nie mamy?

     To wszystko sprawia, że czuję się złą żoną i to mnie przygnębia. Nigdy tego nie usłyszałam wypowiedzianego dosłownie, ale czytam to między wierszami i zaczynam się zastanawiać czy faktycznie jestem taka zła… Oczekiwania mojego męża nie są wygórowane, jednak czy ma on prawo rozporządzać moją osobą tak jak chce? Czy małżeństwo daje mu do tego prawo? Czy daje mu prawo do podnoszenia głosu na mnie? Raz mu się zdążyło niemal krzyczeć na mnie, gdy miałam inne zdanie na temat tego jak się ubrać na jedną z wycieczek na Teneryfie. A dlatego podniósł głos, bo chciałam ubrać się na cebulkę, w związku z czym w przypadku kiedy musiałabym się rozebrać, to mój mąż musiałby nieść w plecaku mój sweter, a twierdził, że nie było już na moje ciuchy miejsca. Nawet jeśli miał rację to co/kto dał mu prawo do podnoszenia na mnie głosu? Na pewno nie obrączka, którą nosi na palcu…

      Cóż, w którą stronę to wszystko pójdzie pokaże czas. Póki co mój mąż znowu jest kochany, odwozi mnie rano do pracy, specjalnie dla mnie wstaje o szóstej rano, bo pada deszcz i wieje wiatr i nie chce abym zmokła zanim dojdę do budynku, w którym pracuję, wczoraj zaskoczył mnie i odebrał mnie autem z przystanku, bo dowiedział się, że mam ciężkie siatki, a miał akurat kilka minut przed wyjazdem do pracy… Chciałabym żeby mój mąż szanował moje prawo do samostanowienia o własnym życiu i jestem gotowa poświęcić te jego słodkie, kochane gesty w zamian za szacunek. Czy dostanę to czego pragnę? Zobaczymy. Tymczasem pozdrawiam i uciekam do pracy.






5 komentarzy:

Kinga pisze...

No cóż... małżeństwo to niełatwa sztuka kompromisów. Wierzę w to , że uda Wam się dogadać i znajdziesz czas dla siebie w tym wszystkim, bo przecież chodzi o to, żebyście obydwoje byli szczęśliwi i mieli czas na swoje pasje i zainteresowania.

Gone_With_The_Books pisze...

Ja też mam taką nadzieję, bo trochę już jestem zmęczona tym podkradaniem czasu. Wczoraj zachowałam się jak przykładna żona i pozmywałam stos naczyń po pizzy i po gościach, powycierałam i poukładałam na miejsce, około 1 w nocy :D Za to teraz mam czas na małą wycieczkę z mężem ;)

Anonimowy pisze...

Matko, i po co Ty się pobierałaś?... Jam mam podobną, niestety, żonę i patrzę na to wszystko od strony faceta. Nie będę się rozpisywał, bo jeżeli masz podobny charakter do mojej żony - nie dotrą do Ciebie żadne argumenty. Zresztą z treści Twojego maila wynika, że nie docierają do Ciebie powody poddenerwowania i irytacji męża i myslisz zacięcie o co mu znów chodzi. Jedno Wam poradzę - póki nie skaczecie sobie do gardeł - pomyslcie, czy nie trzeba byłoby się rozstać. Aha - i nie róbcie sobie dzieci. Wtedy dopiero zobaczysz, co to znaczy nie mieć czasu na sen, rowerek, basenik popołudniową porą, a książki będziesz czytać, za przeproszeniem, siedząc na sedesie - po kilka stron. I wtedy się zacznie porządna irytacja i wrzaski na męża za to zycie, które nie tak wygląda, jak je sobie wyobrażałas. Daj sobie spokój z dziećmi jeżeli tak bardzo zależy Ci na sobie, własnym czasie i realizacji swoich upodobań. Piszesz o kobiecie ugiętej pod ciężkimi zakupami, o kobiecie myjącej okna. Jeżeli nie chcesz takiego zycia - rozstań się z mężem i zapoluj na dzianego faceta - tak dzianego, żeby było go stać na pokojówkę, kucharkę i sprzątaczkę - za Ciebie - w jednej lub kilku osobach. Wtedy dopiero posmakujesz takiego zycia, o jakim piszesz z takim utęsknieniem.
pozdrawiam i zyczę realizacji Twojej życiowej utopii.

Gone_With_The_Books pisze...

Bardzo dziękuję za poradę :) Wezmę ja sobie do serca więc proszę, przestań już się tak denerwować, bo naprawdę nie warto :)

Gone_With_The_Books pisze...

Jeszcze jedno mnie zaniepokoiło w Twoim komentarzu. Naprawdę uważasz kobiety za pokojówki, kucharki i sprzątaczki w jednym? W końcu piszesz, że mój nadziany facet będzie płacił innym za to, co powinnam ja robić. Straszne...