środa, 20 grudnia 2017

Kreta okiem podróżnika Cz. 4 Jak podróżować na własną rękę

          Z każdym rokiem, gdy wyjeżdżam za granicę, przekonuję się coraz bardziej, że nie ma lepszego sposobu podróżowania nad ten zorganizowany na własną rękę. Jest trudniej, czasem bardziej stresująco, to prawda, ale wszystkie szczegóły zapadają głęboko w pamięć, a każdy taki wyjazd staje się wyjątkowy, nawet jeśli zdarzały się po drodze rzeczy nieprzewidziane, a nawet mniej przyjemne.

          Nigdy nie zapomnę, jak przypadkowo zorganizowałyśmy sobie z koleżanką pokój do spania we włoskim Turynie i żadna z nas nie zwróciła uwagi na opis pokoju, gdzie wyraźnie zaznaczona była informacja o posiadaniu przez właścicieli mieszkania kotów. Niby mała niedogodność, ale dla osoby uczulonej na kocią sierść sprawa staje się jak najbardziej poważna. Cóż, może i udałoby się rezerwację odwołać, ale że wszystko zorganizowane było praktycznie w dzień wyjazdu, a na zamawianie kolejnego pokoju zwyczajnie nie było nas stać, trzeba było stawić czoła przeciwnościom losu.

Ta szalona noc w Turynie pozostanie w mojej pamięci do późnej starości. Gorączkowe kombinowanie jak zaradzić dusznościom i ostrym napadom kaszlu, przynajmniej do rana, do momentu, gdy otworzą sklepy i będzie można kupić wapń, pomagający w przypadkach podobnych uczuleń. Ten strach, że będziemy musiały się wyprowadzić w środku nocy, bo koleżanka nie będzie mogła wytrzymać w takich warunkach ani jednej godziny. Jednocześnie kulanie się ze śmiechu z powodu własnej głupoty i nieodpowiedzialności. Prawdziwie niezapomniana noc pod dachem niczego nieświadomych gospodarzy. Do ostatniego dnia pobytu utrzymałyśmy w tajemnicy nasz mały sekret, nie chcąc wyjść na największe idiotki świata. Natomiast do dzisiaj jest to jedno z naszych ulubionych wspomnień z całego przecudownego magicznego wyjazdu.


            Z tym pierwszym całkowicie samodzielnym zagranicznym wyjazdem wiąże się wiele wspaniałych wspominek. To jak machałyśmy mężowi koleżanki na pożegnanie z okien pociągu, nie wiedząc, co nas czeka na miejscu, podekscytowane, a jednocześnie przestraszone, czy damy sobie radę same w obcym państwie, z jedynie niewielką znajomością języka. Ta świadomość, że jestem odpowiedzialna za drugą osobę i że w razie potrzeby będziemy miały tylko siebie i tylko my będziemy mogły sobie nawzajem pomóc. To wspaniałe uczucie, gdy wyszłyśmy z lotniska i po raz pierwszy ujrzałyśmy na horyzoncie zasypane śniegiem Alpy lśniące w pierwszych promieniach lutowego słońca, którego nie widziałyśmy od wielu dni, te zapierające dech w piersiach widoki i rosnąca ekscytacja. Oraz narastającą frustrację, gdy nie mogłyśmy znaleźć drogi do pociągu z Turynu do Lanzo, naszego miejsca przeznaczenia, bo znaki prowadzące z lotniska wywiodły nas w pole tak świetnie, że pociąg zdążył uciec, zanim wreszcie trafiłyśmy na stację, obładowane ciężkimi torbami.


             Ale nic tak naprawdę nie było ważne, wszystkie niedogodności stały się niewielkimi trudnościami, które łatwo można było pokonać. Liczyło się tylko to, że byłyśmy tam, z uśmiechniętymi twarzami, ogrzewając się w dawno niewidzianym słońcu, powtarzając sobie raz po raz czym sobie na to zasłużyłyśmy. I chociaż strach, czy sobie poradzimy, czy dogadamy się z naszymi gospodarzami po włosku, czy dogadamy się ze sobą nawzajem- pozostał, to i tak nasza radość z tego, że stoimy na włoskiej ziemi była nieograniczona.


               Jednak to było nic w porównaniu z radością, którą poczułyśmy, gdy okazało się, że nasza gospodyni świetnie mówi po polsku dzięki swoim korzeniom i że jest tak gadatliwa, że od razu powstała między nami nić przyjaźni, która sprawiła, że ten wyjazd stał się jeszcze bardziej wyjątkowy. Jednak największe szczęście poczułam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam nasz przestronny, jasny pokój z ogromnym łóżkiem, nakrytym kolorową, ręcznie robioną kapą (i kotem, sprawcą całego wcześniej wspomnianego zamieszania), z dużym balkonem, na którym przesiedziałyśmy całe przedpołudnie trzeciego dnia naszej wycieczki, gdy ból kolana uniemożliwił nam naszą wcześniej zaplanowaną przechadzką po Turynie. Doskonale pamiętam to uczucie spełnienia i radości (a było to dwa lata temu), gdy nie mogłam przestać pstrykać zdjęć klimatycznego widoku z naszego balkonu. Patrzyłyśmy na przepiękne stare kamienice naprzeciwko rozmarzonym wzrokiem, wygrzewając się w piżamach na słońcu jak kotki, nie mając ochoty nigdzie się ruszać. I wcale nie żałowałam, że nie udało nam się tego dnia zobaczyć Turynu, bo po południu tego samego dnia zwiedziłyśmy najbardziej magiczny park, jaki w swoim życiu widziałam. Wszystko tonęło w słońcu, a my z koleżanką co chwila przystawałyśmy, aby zrobić zdjęcia nad rzeką i sławnym pomostem z kamienia, który musi zobaczyć każdy, kto choć na chwilę zatrzyma się w swej podróży w Lanzo.




Z tym turyńskim pobytem wiąże się tak wiele wspomnień, że nie da się każdego wymienić. Ale w tym wszystkim górowała niesamowita radość. Radość z wolności, jaką czułyśmy obie z koleżanką, radość z tak małych rzeczy jak choćby przejażdżka nowoczesnym pociągiem z Lanzo do Turynu, gdy za oknem uciekały widoki tonących w słońcu obrazów włoskiej wsi. Było też zakłopotanie, gdy nie wiedziałyśmy gdzie wysiąść, zmuszone pytać łamanym włoskim o drogę. A to uczucie ciepła, gdy każdy, kogo pytałyśmy o pomoc czy drogę, starał się pomóc nam najlepiej jak umiał, było naprawdę czymś wspaniałym. Z podróżowaniem pociągiem związana jest również ta zabawna sytuacja, kiedy drugiego wieczoru wracałyśmy z Turynu do Lanzo, a cały pociąg wiedział już gdzie jedziemy i gdzie chcemy wysiąść, bo przemiły konduktor postanowił wszystkich podróżnych o tym powiadomić, aby każdy mógł dopilnować, abyśmy wysiadły na właściwym przystanku. Gdy myślę o tamtych lutowych wakacjach od razu przypomina mi się to uczucie irracjonalnego strachu, gdy wałęsałyśmy się po opustoszałych, wąskich uliczkach Balangero o zmroku, opowiadając sobie historie o wampirach, które zamieszkiwały mijane przez nas domy z przesłaniającymi niebo dachami z czerwoną dachówką. Zaraz po tym przychodzi wspomnienie zapierającego dech w piersiach widoku z najwyższego wzgórza Balangero, z panoramą na czerwone dachy, z dniem kładącym się spać pod nami, z ostatnimi trelami ptaków, które żegnały mijający dzień, my zadziwione otaczającym nas pięknem, podziwiając je z równoczesnym strachem w sercach, że nie zdążymy na ostatni pociąg do Lanzo i utkniemy w wampirzym miasteczku.


              Każda najmniejsza podróż po okolicznych miejscowościach, a nawet po samym Lanzo, była czymś niezwykłym. Czy to szwendałyśmy się po nocach po
2014
najmroczniejszych uliczkach Lanzo, czy bawiłyśmy się jak dzieci na placu zabaw, czy wtedy, gdy w nocy zgubiłyśmy drogę prowadzącą ze wzgórza i musiałyśmy przejść dodatkowe 2 kilometry, aby z tego wzgórza zejść, to wszystko stoi mi przed oczami, gdy tylko zacznę wspominać tamten niespodziewany trip, tak był on niesamowity i niezwykły. Mam tyle najwspanialszych wspomnień, że nie potrafię wybrać najlepszego. Stoją w mojej pamięci w kolejce, przepychając się jak niecierpliwi klienci na promocji, abym przypadkiem nie zapomniała o nich napisać. A ja boję się, że o nich nie wspomnę przez to, że się tak tłoczą.


Same place in 2017

             Ale na pewno nie zapomnę tego drugiego dnia, gdy za namową Lyuby  pojechałyśmy do Venarii, specjalnie po to, aby obejrzeć zamek królowej, który akurat tego dnia był zamknięty i przez przypadek trafiłyśmy na najpiękniejszy park z Alpami w tle i wiosennym słońcem, które grzało tak mocno, że musiałyśmy trzymać kurtki w ręku, by na końcu przesiedzieć godzinę pod nasłonecznioną ścianą uczelni, koło niewielkiego magicznego ogródka z drewnianym płotkiem, jedząc krakersy i ciesząc się tym, że słońce razi nas w oczy i nie musimy się nigdzie spieszyć, bo wszystko podczas tej wycieczki zależało od nas. Do tego ten piękny zachód słońca i zmierzch na ulicach Venarii- magia zamknięta w jednym miejscu.

           Wiecie, to wszystko by się nie wydarzyło, gdybyśmy nie odważyły się wziąć spraw w swoje ręce. Zawsze zdane na kogoś, mogące liczyć na pomoc naszych mężczyzn, naszych przewodników stada, nagle zostałyśmy same z naszą pomysłowością i zdolnościami przetrwania. A przede wszystkim z siłą wewnętrzną, która pchała nas ku przygodom i odwagą, aby stawić czoła wszystkiemu, co na nas czekało. Zorganizowanie sobie samemu wszystkiego, od A do Z wymaga nie lada odwagi. Zwłaszcza dla kogoś, kto zawsze chował się za plecami innych. Ale jak już raz przekroczy się próg strachu i niepewności, nie będzie już nas mogło nic zatrzymać. A wtedy możliwości staną się nieograniczone.



W samodzielnej organizacji wycieczki najważniejsza jest właśnie odwaga. Cała reszta ułoży się sama. Gdy pierwszy raz zamawiałam bilety lotnicze, byłam w tym temacie kompletnie zielona. Nie ukrywałam tego i prosiłam o pomoc na infolinii, co okazało się dobrym rozwiązaniem, bo na stronie i tak coś nie działało. Ze strony Airbnb też nie umiałam korzystać i wyszłam na idiotkę, gdy próbowałam wymienić się numerem telefonu z naszą gospodynią przed zapłaceniem za pobyt, bo nie miałam czasu poczytać o tym, że strona pozwala wymieniać dane dopiero po zaakceptowaniu transakcji, dla bezpieczeństwa obu stron. Gdy znalazłam się już na włoskiej ziemi pokazanie się ze strony zagubionego turysty zaowocowało tym, że każdy spieszył nam na pomoc jak tylko umiał, mimo przeszkód językowych. Dzięki tej przygodzie turyńskiej poznałam nie tylko wspaniałych ludzi, ale także swoje własne możliwości i umiejętności, o które siebie nie podejrzewałam. Dlatego, mimo iż Turyn był pierwszym moim całkowicie samodzielnie zorganizowanym wyjazdem, od czatowania na tanie bilety, przez wybór miejsca, w którym miałam spędzić swoje niespodziewane ferie, aż do kupienia biletu na pociąg w dniu poprzedzającym wyjazd, nie wahałam się ani chwili aby podjąć to wyzwanie, bo czułam wewnętrzny pęd ku przygodzie. Z tego powodu nie bałam się, że mi się nie powiedzie, a to, że właściwie wszystko było robione w dniu poprzedzającym wyjazd, tylko mi pomogło, bo nie miałam czasu rozważać wszystkich za i przeciw, jak to zawsze robię. Zamiast tego dzień wcześniej spędziłam na rozważaniu, jak bardzo tego chcę oraz na myśleniu nad krajem, który chciałam odwiedzić. Zaczęło się od Barcelony, przez moment stanęło na Sztokholmie, by ostatecznie zakończyć się piękną Italią.
           Po co o tym piszę w kontekście mojego ostatniego wyjazdu na Kretę? Po to, żeby uświadomić Wam, że najlepsze rzeczy czekają na Was właśnie wtedy, gdy wyjdziecie poza swoją bezpieczną strefę komfortu, gdy zechcecie pozmagać się ze swoimi słabościami, gdy sami przejmiecie ster i gdy wyjdziecie poza to, co oferują Wam najprostsze rozwiązania. Bo najprostsze nie zawsze oznacza najlepsze.




Gdybym się nie zmieniła od czasu pierwszej zagranicznej wycieczki na Teneryfę, podejrzewam, że przestałabym podróżować w ogóle, a już przynajmniej nie wyszłabym poza hotel i nie poznała ludzi, kultur, krajobrazów i tak naprawdę świata. Jaki jest sens w podróżowaniu, gdy ograniczamy się do gotowych pakietów all inclusive, które są zaprogramowane tak, żeby w ogóle nie opuszczać hotelu? Czy na tym polega odpoczywanie? Ten, kto nigdy nie zaznał niczego innego powie „tak, tak właśnie wygląda relaks, tego właśnie oczekuję po roku tyrania”. Natomiast ci, którzy przełamali tę złudną regułę, dowiedzieli się, że umysł najlepiej odpoczywa, gdy musi zmierzyć się z łamigłówkami życia i gdy nic go nie ogranicza. Ani strach, ani kuszące pójście na łatwiznę. Gdy damy sobie swobodę wychodzenia poza to, co dostajemy na tacy, otworzymy się na wszystko, co oferuje nam świat. I będziemy z tego zadowoleni, mimo że w chwili obecnej nie wyobrażamy sobie spędzać czasu na szukaniu mieszkań, przeglądaniu map i siedzeniu w samochodzie czy tramwaju, albo nawet łapaniu stopa, gdy jesteśmy na długo wyczekiwanych wakacjach. A prawda jest taka, że właśnie podejście, iż nie boimy się wyzwań, spowoduje, że wbrew temu co może się wydawać, właśnie wtedy najbardziej się zrelaksujemy. Wtedy, gdy będziemy musieli pokonywać przeszkody i pokażemy samym sobie, że stać nas na wszystko. Gdy umysł odpoczywa, odpoczywa całe ciało. A gdy dajemy umysłowi zadania do rozwiązania, które są inne niż te, z którymi musimy się mierzyć codziennie w życiu, wówczas wszystko będzie dla niego świeże i ekscytujące, a cały wyjazd stanie się jedną wielką i niezapomnianą przygodą, a nasze ciało odpocznie najbardziej, mimo wszelkich wspinaczek, biegania na autobus i innych przewidywanych życiowych niespodzianek.

            Kiedy decydujemy się skorzystać ze wszystkich dogodności, jakie oferuje nam świat, tak naprawdę nie zaznajemy nic i wiele rzeczy ucieka nam sprzed nosa. Gdybyśmy my, ja i mój mąż,  cały czas szli na łatwiznę, nie byłoby Turynu i tych wszystkich zagranicznych wycieczek. Skończyłoby się na miesiącu miodowym na Teneryfie, gdzie już po dwóch dniach nudziliśmy się jak mopsy, bo mieliśmy do dyspozycji wszelkie dogodności hotelu, łącznie z całodziennymi posiłkami i oprócz tego nic więcej. Jedno małe, typowo turystyczne i tym sposobem sztuczne miasteczko i jedna śliczna czarna plaża, z której było mało pożytku, gdy zaczęło padać. Byliśmy na wyspie 7 dni a tak naprawdę nie zwiedziliśmy niczego. Nic nie wiedziałam o tej wulkanicznej wyspie oprócz tego, że czułam do niej antypatię, o czym szeroko rozpisywałam się zaraz po powrocie, całkowicie zawiedziona moim pierwszym w życiu zagranicznym wypadem.



Dopiero rok temu, gdy na zaproszenie koleżanki, z wielkim ociąganiem udaliśmy się na sąsiednią wyspę, Lanzarote, otworzyły mi się oczy co do porażki tamtego wyjazdu. A to za sprawą tego, że tym razem mieliśmy do dyspozycji samochód, a co za tym idzie, całą wyspę, najdalsze jej zakątki, czasem tak dobrze ukryte przed turystami, że trzeba było szukać w Internecie wskazówek dojścia. Zanim zdecydowaliśmy się na ten szalony krok powrotu w hiszpańskie strony, które swego czasu przywitały nas obco i wstrzemięźliwie, byliśmy już do cna zakochani w Grecji i żaden inny kraj nie liczył się dla nas (no, może za wyjątkiem przepięknych Włoch dla mnie). Dlatego pamiętając doskonale uczucie zawodu z Teneryfy, prześwietliliśmy Lanzarote na satelitarnej mapie google wzdłuż i wszerz, szukając wskazówek czego możemy się po niej spodziewać. Mapa była bezlitosna, pokazywała pustkę i jednostajność wszędzie, gdzie nie spojrzeliśmy. Mimo to zdecydowaliśmy się skorzystać z zaproszenia ze zwykłej oszczędności. Mogliśmy spędzić 2 tygodnie wakacji praktycznie za darmo, bo nie musieliśmy płacić za mieszkanie, potem się okazało, że również za paliwo. Każdy zdroworozsądkowy człowiek skorzystałby z takiej okazji mimo pewnych uprzedzeń, które miał w głowie. Poza tym stęskniłam się za koleżanką i stwierdziłam, że nawet jak będę nudzić się jak mops, to zawsze będę miała ją i moje książki.



Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Koleżanka przekonywała mnie mailowo, że Lanzarote jest piękne w swojej prostocie i wcale nie jednostajne. Szybko okazało się, że miała rację, a ja już po pierwszej całodniowej wycieczce całkowicie przepadłam. Zakochałam się w Lanzarote na zabój. W jej majestatycznym spokoju, przepięknych odcieniach kolorów ziemi, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. W jej zatoczkach i wulkanach. I w jej czarnej ziemi. I gdyby nie to, że mieliśmy do dyspozycji samochód i osobę, która mogła nam pokazać wszystkie tajemnice, które sama odkryła po paru miesiącach życia na wyspie, a także poznawać z nami nowe, wróciłabym pewnie z wyspy tak samo zawiedziona jak z Teneryfy. Tymczasem spotkała mnie tam przygoda, przyjaźni ludzie i fascynacja wyspą.


Gdy zaś wróciłam z Lanzarote, zaczęłam szukać informacji o Teneryfie, bo nie mogłam wyjść z podziwu że dwie sąsiadujące ze sobą wyspy mogą być tak różne i przynosić tak odmienne wspomnienia i odczucia. Szybko okazało się, że tak naprawdę nie poznaliśmy prawdziwej Teneryfy, a to, co ukrywała po swojej północno-wschodniej stronie, zapierało dech w piersiach. Niestety dla mnie było już za późno, straciłam szansę poznania prawdziwej Teneryfy i jej urokliwych zakątków, bo wtedy, pięć lat temu, dostałam w prezencie  gotową wycieczkę ze wszystkimi udogodnieniami, w których zabrakło tego, co najbardziej cenię- wyzwania i przygody. To ostatnie mogłam oglądać tylko na zdjęciach u innych osób, które wzięły samochód i pojechały przed siebie, aby poznać to, co leży poza typowo turystycznymi miejscowościami. A ja żałowałam, że również nie miałam takiej sposobności, że przez bycie wygodnym straciłam możliwości, które miałam przed nosem.


Oczywiście ktoś może się bronić mówiąc, że wypożyczenie samochodu to droga rzecz. To prawda, muszę się z tym zgodzić. Ale muszę również stwierdzić, że to najbardziej wygodna wymówka, jaką człowiek może wymyślić- pieniądze. Przecież nikt nie każe Wam wydawać ogromnych ilości pieniędzy, żeby dostać to, co często łatwo zdobyć bez posiadania dużej ilości gotówki. Trzeba tylko wyjść ze strefy komfortu i zacząć szukać tańszych rozwiązań.




To prawda, że mogłam z koleżanką wynająć w Lanzo samodzielny apartament, w którym mieszkałybyśmy jak księżniczki. Ale wtedy nie poznałybyśmy Lyuby i jej cudownego męża, który gotowy był nas zawieźć do sąsiedniego miasteczka tylko po to, żebyśmy mogły kupić sobie pamiątki. Nie miałby nam kto gotować pysznych obiadów niespodzianek, nie miałybyśmy własnego prywatnego przewodnika, który z największą cierpliwością objaśniał nam na mapie, gdzie warto pójść i co zobaczyć. Musiałybyśmy same ogarnąć rozkład jazdy pociągów i nigdy, przenigdy nie dowiedziałybyśmy się jak smakuje piemoncki sos bagna cauda, który specjalnie dla nas Lyuba gotowała cztery godziny. Nikt by nam nie zrobił na pożegnanie przepysznego tiramisu i przede wszystkim nikt by nam nie dotrzymywał towarzystwa wieczorami. U Lyuby czułyśmy się jak część rodziny, o którą się dba nawet, gdy samemu nie ma się wiele do zaoferowania, nie zaś jak klientki, które zapłaciły za dach nad głową.





Mogłyśmy równie dobrze znaleźć sobie jakieś zamieszkanie w samym Turynie, żeby nie jeździć pociągami i nie wydawać pieniędzy na bilety. Ale wtedy nie dowiedziałybyśmy się jaką frajdę może dać podróżowanie pociągiem, bycie w centrum uwagi podróżnych, gdy tylko odezwałyśmy się po angielsku i nie poznałybyśmy przemiłych pracowników stacji w Lanzo oraz opiekuńczych konduktorów obsługujących linię relacji Lanzo-Turyn, którzy stawali na rzęsach, aby ich podopieczne bezpiecznie dojechały do celu.

Nikt nie powiedział, że mieliśmy wypożyczyć auto na Teneryfie i w ten sposób zwiedzić każdy jej zakątek. Owszem, tak bylibyśmy najbardziej niezależni, ale nam wystarczyło, żeby zobaczyć cokolwiek więcej niż okolice Puerto de Santiago, w którym mieszkaliśmy jak książęta, lecz niezadowoleni książęta. Jedni powiedzą, że nam się w dupach poprzewracało, inni zrozumieją, że podróżnika nie da się zamknąć w hotelu i oczekiwać, że będzie szalał z radości. Podróżnikowi nie są potrzebne wygody, tylko przygody. I właśnie taką przygodę czuliśmy, gdy musieliśmy wrócić do naszego miasteczka z (zdaje się) Santa Cruz de Tenerife autobusem. To była dopiero przygoda! Najpierw trzeba było się zorientować, która linia autobusowa zawiezie nas na miejsce, a potem modlić się, że przypadkowo spotkana osoba, która nam podpowiedziała tę linię, nie pomyliła się, a przede wszystkim zrozumiała, o co pytaliśmy po angielsku, zwłaszcza, że była w podeszłym wieku i mogła nie znać dobrze języka.


Do dzisiaj pamiętam jak pędziliśmy wieczorem autobusem po krętych drogach Teneryfy, nie zwalniając specjalnie nad przepaściami, mijając pustkowia i niekończące się plantacje bananów, pytając się trzy razy kierowcy, czy na pewno jedzie do Puerto de Santiago, gdy podróż powrotna przeciągała się do półtorej godziny, podczas kiedy w drugą stronę trwała 1/3 mniej. Wydaliśmy wtedy na bilety jakieś 6 euro. Nie zbankrutowaliśmy przez tę transakcję, a poczucie przygody jechało z nami całe dwie godziny, dopóki z uczuciem ulgi nie wysiedliśmy w naszym miasteczku, stwierdzając w duchu, że jednak kierowca nas nie oszukiwał, kiedy potakiwał w odpowiedzi na nasze natrętne pytania o Puerto de Santiago.



Jak widzicie wcale nie trzeba dużych kwot, aby zobaczyć więcej. Dlaczego nie wybraliśmy się ponownie na taką zwariowaną autobusową wycieczkę będąc 5 lat temu na Teneryfie? Naprawdę nie wiem. Może dlatego, że dopiero poznawaliśmy siebie i swoje potrzeby oraz granice naszych możliwości? Częściowo pewnie przez niesprzyjającą pogodę, a częściowo dzięki zaplanowanym w ramach prezentu ślubnego atrakcjom, wykupionym przez teścia. I znowu- mieliśmy wszystko podane na tacy, przyjeżdżano po nas pod hotel, odwożono na miejsce (za wyjątkiem tego jednego razu, gdy zdecydowaliśmy się zostać w mieście dłużej i wrócić autobusem), przez co połowę dnia mieliśmy zawsze zajętą. Ale pozostawały popołudnia, gdzie nie było co robić i deszczowe dni, kiedy odwoływano zorganizowane wycieczki z powodu złych warunków na drogach. Gdybyśmy wtedy znaleźli w sobie odwagę, by znowu wsiąść w autobus i wyjść ze swojej bezpiecznej nory, poznalibyśmy piękno wyspy, nawet w deszczowe dni i wrócili z zupełnie innymi wspomnieniami.

            Gdy pierwszy raz polecieliśmy do Grecji w gotowym formacie pack holidays, też nieomal nie wpadliśmy w tę samą pułapkę. Gdyby nie mój mąż i jego wrodzona ciekawość, wrócilibyśmy z Krety z nosami na kwintę, znudzeni swoim rajem już po tygodniu. Tam też mieliśmy wszystko- jedzenie, napoje, basen z animacjami od południa do samego wieczora, hotelowy autobus, który dwa razy dziennie woził i przywoził hotelowych gości na pobliską plażę. Niby było tam wszystko, a jednak czegoś brakowało. Dlatego po tygodniu takich luksusów tęskniłam powoli do domu.


                Wtedy nie widziałam, co się ze mną dzieje i myślałam, że po prostu jestem tak mocno związana z Polską, że żaden inny kraj nie jest w stanie mnie zadowolić. Teraz, gdy znam siebie lepiej od czasu, gdy zaczęłam przekraczać swoje własne granice, wiem, dlaczego tak się wtedy czułam. Po prostu w tym dostatku nie czułam się wolna. Trzymały mnie godziny podawania posiłków i wygoda. Nawet gdy decydowaliśmy się pójść w inną stronę niż wszyscy, chcąc zobaczyć co kryje się za pewnym wzgórzem, czuliśmy się w obowiązku wrócić na obiad, bo w przeciwnym wypadku moglibyśmy pozostać bez jedzenia.


Było to błędne koło i błędne myślenie, bo przecież pory posiłków były tak rozłożone, że nawet gdyby ominął nas jeden, za godzinę lub dwie zaczynała się pora przekąsek. Tę dziwną zależność i umysłowe związanie oraz myślenie w zamkniętych strukturach podsumował idealnie przypadkiem spotkany mieszkaniec wioski, w której mieszkaliśmy. Gdy wybraliśmy się na poszukiwanie nowych, nieznanych nam zakątków, spotkaliśmy przy jednej z dwóch plaż, które mieliśmy w zasięgu hotelu, miejscowego Greka. Zapytaliśmy się go o drogę na wzgórze, które widzieliśmy z tarasu hotelu, bo za nim spostrzegliśmy nieznaną nam plażę i postanowiliśmy ją zdobyć. Gdy człowiek ten zapytał nas, po co chcemy iść na to wzgórze i usłyszał, że poszukujemy tej trzeciej plaży, zapytał nas z autentycznym zdziwieniem: „Po co? Przecież macie tutaj dwie!”.

            Tego dnia nie posłuchaliśmy głosu rozsądku i udaliśmy się wbrew wszelkiemu rozumowaniu na naszą wycieczkę jak Krzysztof Kolumb, zdobywca Nowego Świata i wtedy pierwszy raz powstała w nas radość z pokonywania własnych słabości, gdy w lejącym się z nieba żarze słonecznym, z lichą półlitrową butelką wody, wspinaliśmy się na wzgórze tylko po to, żeby zobaczyć, co się za nim znajduje. Ta radość szybko przekształciła się w potrzebę podróżowania, wychodzenia poza utarte schematy i granice wyznaczane nam przez nasz własny rozum.


Moją granicą wtedy były pieniądze i gdy mąż zaproponował następnego dnia, abyśmy wynajęli hotelowy samochód na jeden dzień i wyjechali poza okolice Agii Pelagii, naszego urokliwego miasteczka, wydanie 35 euro na samo wynajęcie auta było dla mnie nie do pomyślenia, zwłaszcza że jedyne pieniądze jakie wzięliśmy ze sobą składały się na marną kwotę 100 euro na dwa tygodnie wakacji.


Do teraz nie wiem jak to się stało, że dałam się wreszcie przekonać, ale była to moja najlepsza decyzja w życiu. Bo od niej wszystko się zaczęło. Gdy człowiek pierwszy raz przeskoczy postawioną przez siebie granicę, nic go już nie powstrzyma, a świat stanie otworem.

Dwa dni później, gdy mąż zaproponował, aby wydać resztę pieniędzy na kolejny dzień wynajmu samochodu, nie wahałam się ani chwili, bo miałam przed oczami wolność, którą czułam, gdy mknęliśmy z mężem naszą żółtą pandą z wadliwą skrzynią biegów przez wąwozy otoczone majestatycznymi górami, mijając śliczne miasteczka i piękne plaże. Gdybyśmy wówczas nie wynajęli tego samochodu, nie pokochalibyśmy Grecji tak jak to się stało i wrócilibyśmy niezadowoleni i znudzeni. A tak, dzięki wariackiej decyzji, zobaczyłam najpiękniejsze zakątki Kato Moni Preveli, zrobiłam najwspanialsze zdjęcia w cieniu zboczy górskich w tle, dzięki czemu nawet moje dodatkowe kilogramy nie przeszkodziły mi ładnie wyglądać na tych fotografiach. Pływałam na opuszczonych kamienistych plażach spotykanych po drodze jak i na mulistych plażach Bali, przez co dowiedziałam się nieco o różnorodności greckich plaż.



Dzięki tej wycieczce mam dziesiątki zdjęć pstrykanych w szale ekscytacji z okien samochodu. Mam też świetne zdjęcie na tle białych grzyw na wzburzonym morzu w drodze do Rethymno. Mogłam wałęsać się po klimatycznych uliczkach tego miasta, a także ruchliwych ulicach Heraklionu. A przede wszystkim mogłam zakochać się w Grecji.


Ta pierwsza próba w kierunku organizowania samodzielnie wyjazdów otworzyła nam oczy na świat i na piękno greckich wysp. Po tym nie było już odwrotu- co roku musieliśmy wylecieć do tego pięknego kraju, czasem nawet dwa razy w roku. Było zielone Korfu, było turystyczne Rodos jak i spokojna i dzika Samos, a z każdej wyspy przywieźliśmy tysiące wspomnień. Za każdym zaś razem wynajmowaliśmy samochód na coraz dłuższe terminy. Doszło do tego, że na lotnisko na Korfu wracaliśmy „własnym” autem, zaoszczędzając 3 godziny tłuczenia się po hotelach i zbierania wszystkich podróżnych, aby na końcu umęczeni podróżą czekać kolejne dwie godziny na odprawę, jak to się stało gdy przybyliśmy na wyspę. Tych monotonnych godzin spędzonych w autobusie nikt nam już nie odda.

Tamten zaoszczędzony czas natomiast wykorzystaliśmy na mojej ulubionej plaży, z której mogłam pożegnać się z Korfu i zapamiętać jak najwięcej na kolejny rok oczekiwania. Pamiętam, że pływałam wówczas bitą godzinę, chłonąc oczami białe domki odbijające światło słoneczne na tle zielonych wzgórz otaczających Ipsos, czyniąc postanowienia na najbliższe miesiące i ciesząc się tymi chwilami kompletnego zapomnienia. A gdy nadszedł czas powrotu pozbieraliśmy wszystko, spakowaliśmy resztę rzeczy w bagaż podręczny i znaleźliśmy jeszcze czas na szybkie zakupy spożywcze w Lidlu. Już wtedy wiedziałam, że zawsze będziemy wynajmować samochód będąc za granicą, bo to poczucie wolności jest warte wydanych kwot i całorocznego oszczędzania.


Gdyby nie to ustalenie priorytetów, prawdopodobnie nie zobaczyłabym double beach na Korfu, nie spędziłabym tylu cudownych i leniwych chwil na plaży w Ipsos, nie pojechałabym w góry i nie dotarłabym do tych wszystkich pięknych miejsc na Korfu, które decydują o jej wyjątkowości. Nie spędziłabym też tylu nerwowych chwil wypatrując dziur na drogach i zastanawiając się, czy nie uszkodziliśmy nieubezpieczonego podwozia, gdy raz czy dwa razy naprawdę mocno wjechaliśmy w wyłaniającą się nagle głęboko dziurę, czyhającą na nieświadomych niczego kierowców, oślepionych dodatkowo słońcem. To prawda, należało te chwile zaliczyć do nieprzyjemnych, ale one także złożyły się na wyjątkowość tamtego wyjazdu i pomogły mi go lepiej zapamiętać, bo z każdej takiej kraksy później mogliśmy się śmiać jak dzieci, które nabroiły i którym udało się uniknąć kary.




A przede wszystkim nie przejechałabym najpiękniejszej wyspy greckiej- Samos- wzdłuż i wszerz. Nie zrobiłabym sobie tego pełnego wspomnień zdjęcia przed różowym domkiem, znalezionego przypadkowo w ukrytej pośród wzgórz wiosce. Nie zobaczyłabym plaż Seitani, choćby z daleka (muszę tam wrócić i stanąć na ich brzegu), nie znalazłabym Livadaki, nie pływałabym w przeczystej wodzie w samotni Asprochorti, nie sprawdziłabym, że najcieplejsza woda, idealna do dryfowania, jest w Mouritii, a najwięcej cienia pod drzewami Kerveli. I nigdy nie zdobyłabym wodospadu Karlovassi. A gdybym miała więcej czasu, aby wydobyć aparat, może nawet zrobiłabym zdjęcie warte umieszczenia go w National Geographic. Niestety w pracy fotografa najtrudniejsze są momenty, gdy widzisz okazję, a nie możesz z niej skorzystać, bo stoisz po pas w wodzie, a aparat znajduje się w bagażu, który niesiesz nad głową, chroniąc go od zamoczenia. Ale to nieważne, ważne jest to, że noszę to niewykorzystane ujęcie ze sobą we wspomnieniach.


Z Samos posiadam wiele pięknych wspomnień, uważam, że jest to najlepszy okres mojego życia i najpiękniejsza z wysp greckich, które do tej pory zobaczyłam. Mam do niej największy sentyment i wiem, że nic z tego nie byłoby możliwe, gdybyśmy nie przeznaczyli połowy naszych środków na samochód i paliwo. Wiem to, bo przez parę dni na początku i na końcu wakacji byliśmy uwięzieni w okolicach hotelu stojącego na uboczu i wieczorami nie mielibyśmy za bardzo co robić, gdyby nie przepiękna burza któregoś wieczoru, hipnotyzujący śpiew szakali, w który się wsłuchiwaliśmy co noc i przejażdżki hotelowym minibusem do Pythagorio.


Podczas tych wycieczek to zawsze samochód dawał nam poczucie wolności i przygody. To wyjście z hotelu i powroty wyłącznie na spanie pozwoliły nam poznać tylu ciekawych ludzi i porobić zdjęcia w najbardziej zapierających dech w piersiach okolicach. To właśnie dzięki poszukiwaniu nieturystycznych miejsc przeżyliśmy naszą pierwszą wodną przygodę na Korfu, gdy w burzy i deszczu płynęliśmy na ukrytą w skałach plażę, ciągnąc za sobą szczelną torbę z ubraniami i aparatem, jak rozbitkowie. Wszystkie najpiękniejsze wspomnienia łączą się z porzuceniem wygód i niewielką dozą ryzyka. I nieważne czy kończyło nam się jedzenie w środku niczego, czy brakowało nam wody gdy wspinaliśmy się po górach, czy też gubiliśmy drogę w najwyższych rejonach gór, które dzieliliśmy tylko z kozami i wychudzonymi psami, zawsze towarzyszyło nam uczucie, że nie jesteśmy turystami, tylko podróżnikami, zdobywcami nowych krain. I to dlatego tak zawsze uwielbiałam pisać o moich wycieczkach. Bo podczas tamtych podróży pokonywałam trudności i własne słabości, aby zobaczyć to, czego inni nie widzieli i móc to później opisać dla innych przyszłych podróżników.



Tak też było na Krecie w tym roku. Wydaliśmy pieniądze, to prawda. Do dzisiaj spłacam zeszłoroczny łączony wypad na Lanzarote i Kretę, ale to wszystko jest nieważne. Przywiozłam ze sobą miłość do Hiszpanii z Lanzarote i nowe doświadczenia z Krety, mimo że byłam tam już trzeci raz. Niesamowite jest to, że gdy porzucimy naszą strefę komfortu, nasze typowe wybory i spróbujemy czegoś nowego, możemy z tych samych miejsc i sytuacji wynieść nowe wnioski, zobaczyć rzeczy, których do tej pory nie widzieliśmy, doświadczyć nowych rzeczy, a nawet poznać siebie lepiej.

Wiecie, na początku swojej przygody z wyjazdami zagranicznymi, nie wiedziałam jaki świat jest piękny. Jacy ludzie mogą być wspaniali. Jak ciekawe są inne kultury. Teraz to wszystko wiem bo zdecydowałam się zobaczyć, co jest poza zasłoną, którą sama narzuciłam na swoją wyobraźnię. A gdy już raz za nią zajrzałam, raz na zawsze ją odsunęłam i szeroko otworzyłam oka na świat. Postanowiłam doświadczyć tyle ile się da i jeszcze tej decyzji nie pożałowałam, a podjęłam ją 5 lat temu.

W dodatku wiem, że nigdy jej nie pożałuję. Bo gdybym tego nie zrobiła, wszystkie te wspomnienia nie istniałyby. A są to wspomnienia piękne, piękniejsze niż zdjęcia, które nigdy nie oddadzą tego, co widzą oczy i co czuje serce, gdy ich doświadcza. A ja tak wiele piękna ostatnio doświadczyłam, a to wszystko pomogło mi przetrwać różne chwile zwątpienia, jakie przewinęły się w moim 35 letnim istnieniu. I wiem, że te wspomnienia będą mi dalej pomagać w uporaniu się z życiem. Wystarczy że przypomnę sobie jak cicho było w gaju oliwnym, gdy próbowałam odnaleźć ścieżkę do plaż Seitani na Samos, widząc jak światło słoneczne odbija się w wodzie gdzieś tam na dole, między drzewami. Albo jak wspaniale się czułam czekając na hotelowy bus, siedząc sobie na odrapanej ławeczce w Pythagorio. Lub gdy siedziałam pod płaczącymi drzewami, nie mogąc się nadziwić, że te same drzewa za dnia są suche jak patyki. Gdy przypomnę sobie jak wchodziłam do rzeki, zanurzając się coraz głębiej w jej wodach, aby zobaczyć ten słynny wodospad w Karlovassi, nagle znowu staję się Krzysztofem Kolumbem pełnym nadziei na zdobycie nowego świata.


Nikt nie odbierze mi tego uczucia satysfakcji, gdy po godzinnej wspinaczce na Risco de Famara na Lanzarote mogłam spojrzeć na roztaczającą się pode mną plażę Famara, która jest tak zmienna jak kobieta, raz przyjazna i uśmiechnięta, innym razem wzburzona i rzucająca piaskiem po oczach. Albo gdy wreszcie udało nam się znaleźć wejście na wygasły wulkan Corona w okolicy miasteczka Yé. Jak wspaniale było zajrzeć w czeluść wulkanu, gdy za nami majaczyły w oddali małe białe domku skulone u nasady zbocza, na które się wspinaliśmy. Pamiętam wiatr mierzwiący włosy i chłodzący rozgrzane wspinaczką ciała. I tę chwilę, gdy trzeba było podjąć decyzję, schodzimy na dno wulkanu czy nie. Do tego słodkie winogrona podkradzione w drodze powrotnej z wulkanu.

I tylko ja mogę opisać jak wspaniale się czułam, gdy na Krecie wjechaliśmy na masyw górski Ida (w sąsiedztwie Psiloritis) ze swoją jaskinią idajską i spotkaliśmy na szczycie jedynie ciszę, hulający wiatr, wspaniałe widoki na szczyty górskie i stada owiec i kóz, przekraczających leniwie pustą ulicę tuż przed maską naszego samochodu.  Albo wtedy gdy chodząc po Matali znaleźliśmy małą kapliczkę, zaraz obok której zaczynał się ganek domu, na którym suszyły się na lince ubrania. Właśnie wtedy byłam w stanie zerknąć choć na chwilę na grecki styl życia, który wiele razy podczas takich samotnych wycieczek mignął mi zupełnie przypadkiem i całkowicie niespodziewanie jak rzadki klejnot.


Takie jest właśnie życie podróżnika. Pełne przygód i nieoczekiwanych spotkań. Napawanie się widokami, przystawanie, aby uwiecznić na fotografii niesamowite chwile. Poznawanie nowych ludzi, zdobywanie nowych terenów, czy to na lądzie czy pod wodą. Zmęczenie, drżące mięśnie i radość. Wiatr we włosach po mozolnej wspinaczce. Wspomnienia, które ma się przed oczami, jakby właśnie były przeżywane. Satysfakcja i radość z pokonywania barier. I ogólne szczęście.

Jeśli tak wygląda dla Was życie, to dla Was są te rady. Jeśli nie jesteście do końca przekonani, jakimi charakterami jesteście, wówczas właśnie Wy powinniście je wypróbować. Jeśli zaś jesteście pewni, że nigdzie nie będziecie się lepiej czuć jak otoczeni luksusami w hotelowym pokoju, to także powinniście podjąć taką próbę, choćby tylko raz. Bo może drzemie w Was siła, której nie jesteście świadomi. Spróbujcie małymi krokami, a może za rok czy dwa odkryjecie w sobie uśpionego podróżnika, który zmieni całe Wasze postrzeganie na świat i tym samym całe życie. Tak było ze mną, tak może być z Wami. Wystarczy tylko spróbować.
P.S. Wszystkie zdjęcia pochodzą z Krety z tegorocznej wycieczki

Brak komentarzy: