piątek, 3 lutego 2017

Girl nearly 16: Absolute Torture/ Sue Limb


Zdobycie chłopaka to nie wszystko. Utrzymanie go i wiara w jego uczucie to dla kobiety prawdziwa tortura. Dopiero wtedy zaczyna się prawdziwe życie i o tym powinny być romantyczne filmy, a nie o drodze, jaką musimy przejść, by zdobyć prawdziwą miłość. To jest pryszcz w porównaniu ze znojem wprowadzania w życie słów „I żyli długo i szczęśliwie”. I o tym właśnie jest kolejna część serii o Jess Jordan pt. „Girl nearly 16: Absolute Torture”. To właśnie tu Jess na własnej skórze dowiaduje się, jak ciężko przenieść w prawdziwe życie ów wspomniany wyżej tekst z baśni. Zwłaszcza gdy trzeba zostawić zdobytego w trudzie Rycerza w srebrnej zbroi samemu sobie, pośród czających się wszędzie pokus i Flory, która przecież zagięła na niego parol, by pojechać z mamą i babcią na wakacje, których ostatecznym celem jest uroczystość pogrzebowa dla prochów dziadka. Zaufanie, gdy dzielą nas kilometry, to ciężka sprawa, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Jess, osoby z bujną wyobraźnią, która to wyobraźnia ochoczo podsuwa pod nos nieprzyjemne obrazy, a jedynym sposobem kontaktu z Rycerzem jest telefon, źródło jakże wielu nieporozumień.
Ta część jest dużo lepsza od „Flirting for England”, gdyż była typową  kontynuacją „Girl 15”, z jej błyskotliwymi żartami i epickimi wręcz tekstami, z których można się głośno pośmiać. Poczucie humor Sue Limb oceniam na najwyższym poziomie, jest inteligentny i zabawny. Nie znajdziemy w tej książce ani jednego słabego dialogu, ani jednego słownego zgrzytu. Sama chciałabym prowadzić narrację tak żywo jak Sue. Wówczas nie musiałabym rezygnować z wymarzonej za młodu kariery pisarskiej. Dodatkowo z szacunkiem patrzę na zdolności autorki do posługiwania się językiem nastolatków, który chłonie od swojej nastoletniej córki. Dzięki temu książka jest bardzo spójna i prawdziwa. Gdy czytam o przygodach Jess czuję się sama jak prawdziwa nastolatka. I jest to bardzo fajne uczucie. Bo w końcu któż nie chciałby być znowu młody? Seria Sue Limb odmładza nie tylko mnie, ale i moje spojrzenie na świat. Myślę, że dlatego, że mam otwarty umysł, lepiej czuję się w świecie nastolatków i dwudziestoparolatków niż w sztywnym, nudnym, irytującym i niezrozumiałym dla mnie świecie dorosłych.
Bardzo lubię książki, które są w stanie przenieść mnie w przeszłość i cenię wysoko autorów, którzy posiadają zdolności rodem z wehikułu czasu. I wygląda na to, że jest to rzadka cecha u osoby dorosłej, wnioskując ze zdziwionej miny mojej koleżanki, która dojrzała książkę Sue Limb podczas jednej z wizyt. Była prawdziwie zaskoczona, że czytam książkę o nastolatkach, natomiast ja była głęboko i szczerze zdumiona, że ktoś mógł zdobyć się na taki komentarz. Wydawało się jej niezrozumiałe, że taki stary koń jak ja lubi czytać młodzieżową literaturę. Cóż, wygląda na to, że jednak są na tym świecie ludzie, którzy nie pragną być znowu młodzi.
Ale myślę, że wynikło to także z tego, że ona sama nie sięga po książki nie dopasowane do jej rozwoju intelektualnego, a co za tym idzie, nie wie, że są wśród nas autorzy, którzy potrafią odwzorować naszą przeszłość tak doskonale, że nagle zaczynamy za nią tęsknić, mimo iż wcześniej nie uświadamialiśmy sobie, że kryjemy w sobie takie potrzeby. Widocznie nie ma pojęcia, że są autorzy, którzy są tak zabawni, że nie ma znaczenia, czy piszą książki dla dzieci czy dla naszych dziadków, skoro potrafią zabawić jednych i drugich. Sue Limb jest jedną z takich autorów. Potrafi ona włożyć rozsądne i jednocześnie zabawne słowa w usta nastolatki, babci czy matki, czyli praktycznie w całe pokolenie. Myślę, że to właśnie dlatego tak dobrze się czyta jej książki. Są wielopokoleniowe, noszą sporą dawkę inteligentnego humoru, który doceni każdy, bez względu na wiek, do tego są ciekawie oraz spójnie napisane. Nic nie wydaje się włożone na siłę, zdarzenia świetnie się ze sobą przenikają, a bohaterowie nie są płascy i ciągle mamy wrażenie, jakbyśmy byli wśród nich. Jedyna rzecz, która mnie razi w tej serii, jest to uparte przestrzeganie czytelnika, że za chwilę coś się wydarzy, a także czasem występujące złe (lub po prostu niepotrzebne) przedzielenie jednego wątku na dwa rozdziały. Pierwsze psuje spójność książki i wydaje mi się zbędne dla tego rodzaju literatury, drugie sprawia, że zaczynam myśleć, iż autorka robi coś na siłę. A nie lubię tak myśleć o swoich ulubionych autorach. Jednak obie te rzeczy są do zniesienia, a ich ważkość blednie na tle dowcipu Sue.
Jak pamiętacie, porównywałam kiedyś Sue Limb do Louise Renninson pod względem dowcipu. Jednak po trzeciej części „Girl 15” muszę szczerze przyznać, że Louise jest dużo lepsza niż Sue. Jej dowcip jest bardziej szalony, jej bohaterka, Georgia Nicolson, bardziej zwariowana, a jej książki czyta się jednym tchem, podczas gdy Sue można odłożyć na kilka dni i nie tęsknić, gdy w tym samym czasie po przeczytaniu Georgii zawsze odczuwałam ogromny niedosyt. I mimo iż podchodząc ponownie do serii Sue Limb po kilkudniowej przerwie dajemy się wciągnąć w problemy Jess bez najmniejszych trudności, to jednak z Georgią czujemy dużo większą więź, która wywołuje tęsknotę gdy tylko musimy odłożyć książkę choćby na chwilę. Ale mimo iż Renninson bezwzględnie wygrywa ten wyścig, to pamiętajcie, że Limb jest godną jej następczynią i słusznie zasłużyła sobie na miejsce zaraz po mistrzyni tego gatunku.
 Myślę, że większość tych, którzy mieli do czynienia z obiema autorkami, przyznają mi rację. Jednak po namyśle stwierdzam, że ci czytelnicy, którzy są prawdziwie dorośli (czasem mam wrażenie, że mimo moich trzydziestu paru lat nie zmieniłam się w środku ani na jotę i wciąż jestem takim samym dzieciakiem, jakim byłam dwadzieścia lat temu) i lubią spędzać czas wyłącznie z równolatkami, mogą bardziej docenić Sue Limb. Jej dowcip jest bardziej subtelny, przez co może bardziej przypaść do gustu dorosłym. Natomiast osobom bardziej zwariowanym polecam Louise na pierwszym miejscu.
Co do samej książki, ubawicie się z Jess stuprocentowo. Jeśli byłyście już w związku, odnajdziecie się w problemach Jess doskonale, jeśli zaś jeszcze tego nie przeżyłyście, dowiecie się od bohaterki Sue Limb co Was czeka. Niepewność, poczucie zagubienia, zazdrość, potrzebę kontroli, miłość, radość i zazdrość. Tak, zdecydowanie to uczucie wygrywa w związku, zwłaszcza na jego początku, kiedy związek dopiero kwitnie. A z zazdrości wynikają nieporozumienia, a w tym Jess jest przecież najlepsza. W kreowaniu problemów, które istnieją tylko w jej wyobraźni.
W tej części Jess dowie się, że posiadanie chłopaka to istna tortura, zwłaszcza gdy dowiaduje się znienacka, że tenże chłopak pojechał bez niej na kilkudniowy festiwal, na który wybrała się również Flora. Przetrwanie wakacji z matką, która nie tylko fascynuje się ogrodami i nieżyjącymi ludźmi i ich starymi zamczyskami, lecz dodatkowo na oczach Jess flirtuje beztrosko i żenująco z napotkanymi na swojej drodze mężczyznami oraz w towarzystwie babci, targającej wszędzie prochy dziadka, podczas gdy Fred ma ciągle wyłączony telefon, będzie największą męczarnią. Jedynym światełkiem nadziei w tym ciemnym tunelu udręk jest długo wyczekiwana wizyta u ojca w jego domu w St Ives. Tylko dlaczego jej rozwiedzeni rodzice zachowują się tak dziwnie, jakby ukrywali przed nią jakiś mroczny sekret? Czyżby ojciec stworzył nową rodzinę, z nową kobietą i nowym dzieckiem? I jak powiedzieć feministycznie nastawionej matce o tym, że Fred jest jej chłopakiem? Tak, zdecydowanie te wakacje będą godne zapamiętania.
Tak, jak w „Flirting for England” nie działo się praktycznie nic, tak „Absolute Torture” będzie obfitował w wydarzenia, nawet jeśli będzie opowiadał o nudnej i niechcianej wycieczce śladem umarłych poetów. Tej wycieczki Jess nigdy nie zapomni. A nam dane będzie jej w tej przygodzie towarzyszyć. Będzie zabawnie, obiecuję.
P.S. Tych, którzy są już zmęczeni moim ciągłym wspominaniem Georgii Nicolson podczas pisania postów o Jess Jordan szczerze przepraszam, ale te porównania towarzyszyły mi niekontrolowanie od pierwszych rozdziałów serii Sue Limb, ponieważ obie książki są bardzo podobne i niosą te same wartości przeszmuglowane między dowcipnym słownictwem. I mimo iż jedna jest lepsza od drugiej, obie panie są według mojej oceny przodownikami gatunku, jeśli mogę się tak wyrazić wzorem epickich tekstów z PRL-u. Pozdrawiam.


Brak komentarzy: