piątek, 17 lutego 2017

Mamma mia - najlepszy film na każdą niepogodę

                     
                    Ostatnio mam pewną obsesję, z której nie potrafię się wyleczyć. Jest to jednak zdrowa obsesja, więc postanowiłam się z Wami nią podzielić. Wiecie, że do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Tak najwidoczniej ja musiałam dorosnąć do tego filmu. Kiedyś go widziałam i podobał mi się, jak to dobry musical musi się podobać, ale dopiero po paru latach zakochałam się w tym filmie naprawdę i szczerze, dokładnie tak jak na to zasługuje. Pewnie większość z Was go oglądała na pewnym etapie swojego życia, reszta na pewno o nim słyszała. Ale być może jest tu parę osób, które właśnie dorastają, tak jak ja, do pełnego zrozumienia tego filmu. Tym wpisem chcę przekonać tę garstkę osób do ponownego obejrzenia owego musicalu i przyjrzenia mu się tak jak na to zasługuje.
                     Kiedyś, kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Mamma Mia”, myślałam, że było o nim tak głośno wyłącznie dlatego, że reaktywowano w nim piosenki słynnego zespołu Abba. To przekonanie utrzymywało się we mnie także wtedy, gdy z głową pewną obaw zasiadałam do tego dzieła. Ach, jak ja nie cierpiałam Abby i piosenek lat 70! Tylko miłość do musicali wszelkiego rodzaju przekonała mnie, że i teraz powinnam spróbować. A kiedy już obejrzałam film, z lekkim sercem stwierdziłam, że ta Abba nie była wcale taka zła, a film bardzo mi się spodobał.
                     Jednak nie była to miłość tak silna, aby przetrwać wieki. Piosenki przebrzmiały, ja uśmiechnęłam się do siebie i wyłączyłam komputer, by wrócić do normalnego życia i obowiązków. W mojej głowie nie powstała żadna głębsza myśl. Nie stałam się miłośniczką lat 70 i największym fanem Abby. Ale zdobyłam się na to, aby skarcić siebie w duchu za uprzedzenia i przyznać kiedyś w rozmowie z przyjaciółmi, że film nie był taki zły jak myślałam, że będzie.
                     Możecie wieszać na mnie za to psy, ale taka już jest natura ludzka, a moja nie jest wyjątkiem. Natura zaś homo sapiens nie uwierzy, że coś jest takie, jak wszyscy mówią, że jest, póki tego sama nie sprawdzi. A mnie dodatkowo takie gromkie ogólne brawa zawsze odstręczają, bo ciągle udaję przed samą sobą, że jestem oryginalna i nie robię tego, co wszyscy. Jednak do filmów muzycznych miałam słabość od mojego pierwszego nastoletniego seansu z Patrickiem Swayze, gdy w rytm mambo i atmosferze wspaniałych lat 60-tych czarował mnie swoim ciałem ozdobionym czarnym podkoszulkiem i kurtką ze skóry, uśmiechem i przede wszystkim magicznym tańcem. Od tego czasu nawet Abba nie jest w stanie mnie odstręczyć od obejrzenia musicalu. Nie jest nawet w stanie zrobić tego polska produkcja, na którą zazwyczaj parskam jak niezadowolony kot. Gdy chodzi o polskie filmy reguła jest taka, że nie mam najmniejszej ochoty choćby zerknąć na taką produkcję. Gdy tylko widzę polskich aktorów, których spotykam w niezliczonych serialach o tym samym, od razu zaperzam się i nie chcę nawet spróbować obejrzeć kawałka polskiego filmu, bo z góry wiem, że to będzie klapa (chyba, że będzie to wyśmiewana przeze mnie zamerykanizowana produkcja, na którą czasem się skuszę, bo wówczas jedyną różnicą między polskim a amerykańskim filmem jest to, że nie muszę czytać napisów). Zatem tak, tym razem obejrzałam nawet „Kochaj i tańcz”, gdy tylko wszedł do kin i to bez żądnego kręcenia nosem, bo przecież ja kocham taniec, muzykę i piękne głosy. I tym właśnie była dla mnie „Mamma Mia”.
                   Nagle po latach stwierdziłam, że chcę obejrzeć sobie ten film jeszcze raz. Już nie pamiętam, czy chodziło mi o Meryl Streep, której grę aktorską uwielbiam, czy o Grecję, za którą tęskniłam i tym urywkiem z wyspy Kalokairi, którym mogłam nacieszyć oczy przed następnym planowanym urlopem. A może chciałam po prostu obejrzeć jakiś film muzyczny, który mi się dobrze kojarzył. Naprawdę nie pamiętam czym się wówczas kierowałam.
                  Ale właśnie tak pamiętam ten film. Jako dobrze kojarzący się kawałek zabawy przy dźwiękach nielubianej muzyki. Ale dziś urósł do rangi ulubionego filmu na każdą pogodę i każdy humor. Niesamowita odmiana dokonała się w trzy dni. Pierwszy to dzień obejrzenia filmu po raz drugi. Trzeci to dzień, w którym śpiewałam piosenki z filmu codziennie, w pracy, w domu, na spacerze. W środku natomiast można umieścić dzień, kiedy obejrzałam film po raz trzeci, dwa dni po pierwszym razie. Jakoś było mi tak nijako, pamiętałam jeszcze te słoneczne kolory i piękną Sophie z jeszcze piękniejszym głosem i pomyślałam, że czemu nie, nikt przecież nie musi wiedzieć, że oglądam ten sam film raz po raz (teraz wszyscy już to wiedzą).
                    Od tamtego pamiętnego tygodnia minęły kolejne dwa, a ja wciąż wracam do tego filmu, do ścieżki dźwiękowej i do nucenia „Slipping through my fingers…” Nie mogę przestać myśleć o filmie i o piosenkach, które tak świetnie zostały wciśnięte w może niezbyt wyszukaną historię, ale przepięknie odegraną. I skoro jest to obecnie mój film numer jeden, należy mu się całkiem osobny wpis.
                      Wiecie, nie znam się na sztuce filmowej, ale wydaje mi się, że ten film odniósł sukces (bo odniósł, prawda?) dzięki swojemu przesłaniu, że wszystko będzie dobrze, jeśli nie pozwolisz, aby smutek wygrał w Tobie. Czy takie przesłanie w ogóle istnieje? Możliwe, że sobie je tylko wymyśliłam, ale tak właśnie odczytałam ten film. Za każdym razem gdy go włączam, już na pierwsze dźwięki delikatnego głosu Sophie, płynącej łódką na pocztę pod osłoną nocy, czuję niewyobrażalną radość. Przepiękna wyspa na tle bezchmurnego nieba, wyłaniająca się w poświacie księżycowej i łagodne dźwięki „I have a dream” wprawiają mnie w taką lekkość ducha, której nie potrafię odwzorować przy czymkolwiek innym. Ten film napawa nadzieją już od pierwszych minut, a z każdymi następnymi jest coraz radośniej, przyjemniej i cudowniej.
                       Tyle w tym filmie jest pamiętnych scen, z których można się pośmiać jak w najlepszej komedii, mimo że nie jest to komedia a musical. Uśmiech sam wykwita na twarzy, gdy Sophie czyta koleżankom pamiętnik matki, a scena, w której mówi: „kropka, kropka, kropka, tak to wtedy robili” sprawia, że śmieję się do siebie na głos, nieważne ile razy oglądam ten urywek. A gdy Donna przyjeżdża po swoje chórzystki, aby zawieźć je do hotelu, od razu się w niej zakochuję, bo czuję od pierwszego momentu, że jest to bratnia dusza, która nie ugina się przed niczym, bo ma poczucie humoru, które pomaga jej w najtrudniejszych chwilach. Donna jest szalona i niepokonana, potrafi bawić się tak samo jak 30 lat wcześniej, gdy prowadziła zespół i nie miała jeszcze nieślubnego dziecka, które musiała sama wychować, jednocześnie prowadząc zrujnowany hotel. Nawet jeśli ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do tego, jakim człowiekiem jest Donna, pozbywa się ich w chwili, gdy w kobiecie pękają hamulce pod wpływem śpiewu koleżanek, które chcą ją zwrócić z drogi rozpaczy i skacze na łóżku jak rozbrykana nastolatka. Któż by nie chciał takiej matki, z którą można o wszystkim pogadać i która zawsze jest radosna, choćby wszystko się wokół niej waliło?
Myślę, że pokochałam ten film nie tylko z powodu przecudownych widoków, odnowionych (i dużo lepszych i weselszych) piosenek Abby oraz ogólnej radości, jaką reżyser starał się tchnąć w każdą z postaci, ale przede wszystkim dzięki kreacji Meryl Streep. Widziałam już wiele jej filmów, ale myślę, że właśnie w tym sięgnęła szczytu. Jest tak świetna, do tego piękna i radosna, że mam stuprocentową pewność, że podczas kręcenia tego filmu bawiła się tak doskonale jak my, gdy go oglądamy.                                       Wcześniej nie pamiętam też, abym się tak bardzo wsłuchiwała w piosenki z tego filmu, ale teraz widzę, że Meryl Streep ma też wspaniały głos i często jestem zszokowana, że tak dobrze potrafiła wykonać niejeden trudny utwór Abby. Meryl w tym filmie jest tak prawdziwa, jakby grała samą siebie. Nie znam jej, ale przez ten film mam wrażenie, że mogę poznać kawałek jej prawdziwej osobowości. Osobowości, która przyjmie każde wyzwanie (bo gra w takim filmie jest nie lada wyzwaniem) i będzie się cieszyć każdą jego chwilą.

                    Przez cały czas trwania tego filmu nie mogę się nadziwić, że Meryl Streep mogła mnie jeszcze tak bardzo zaskoczyć. Nie sądziłam, że jest aż tak bardzo utalentowana. Ze wszystkich osób, które występują w tym filmie, najbardziej lubię ją, taką nieskrępowaną, wolną i pełną swobody. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby przy następnym seansie wyskoczyła z mojego ekranu i porwała mnie w tę przygodę, do której się sama zgłosiła, tak bardzo wydaje się żywa i namacalna dzięki swojej mistrzowskiej grze aktorskiej. Nawet teraz, siedząc przed komputerem, uśmiecham się do siebie, bo widzę, jak skacze do wody na bombę zaraz po genialnym występie jako „Dancing Quinn”, jak śpiewa z radością „Super Trouper” wciśnięta w kostium z lat świetności swojego zespołu, czy jak odpowiada z urażoną miną na propozycję małżeństwa, twierdząc że nie jest bigamistką, chociaż całą swoją postacią mówi, że bardzo chce powiedzieć „tak” i chętnie by tą bigamistką została, byle tylko być z mężczyzną swoich marzeń. Naprawdę jest to najlepsza jej kreacja i dzięki niej zawsze, czy to gdy obejrzę cały film, czy tylko ulubione urywki, uśmiecham się do siebie jak lunatyczka jeszcze przez następna godzinę od wyłączenia „Mamma Mia”. A wewnętrzna radość ducha utrzymuje się przez parę następnych dni i mam wtedy wrażenie, że nic mnie nie może złamać, bo przecież jestem „Dancing Quinn”!
                     Jest to film przynoszący radość i nadzieję. Wszystkie smutki znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i zastanawiacie się nagle, o co się tak martwiliście, zanim obejrzeliście ten film. Nic nie wydaje się już tak straszne czy przytłaczające, macie wrażenie, że dacie sobie ze wszystkim radę, choćby nie wiadomo jak trudne było przedsięwzięcie, do którego się zabieracie. Ten film nada się na każdy humor, wesołych jeszcze bardziej rozweseli, smutnym powie, wstań i walcz, a wszystko będzie dobrze. Dzięki nim uwierzycie, że jest piękno na świecie i że nic nie jest takie straszne, dopóki na świecie istnieje muzyka.
                      „Mamma Mia” to doskonały poprawiacz humoru i idealnie się sprawdzi na każdą okazję, czy na samotny wieczór czy rodzinne spotkanie, czy piątkowe imprezy z przyjaciółmi. A jeśli nie wiecie jaki film wybrać na randkę, żeby nie zanudzić na śmierć potencjalnego przyszłego męża, zabierajcie go na „Mamma Mia”. Nikt się przy tym filmie nie będzie nudzić, a po skończonym seansie nawet najbardziej zażarta kłótnia stanie się błaha, a Wy ze swoim partnerem znowu będziecie sobie spoglądać łagodnie w oczy, z uśmiechem błąkającym się na ustach. Gwarantuję, że po tym sensie każda para wtuli się w siebie, żeby zachować jak najdłużej ten radosny nastrój, który tchnie z całego filmu.
                        Nawet jeśli widzieliście go już wcześniej, włączcie go ponownie, bo nawet jeśli nie odnajdziecie w nim żadnych nowych wartości, odegna on smutki i zostawi Was z niesamowitą lekkością serca. A nawet gdy znacie każdą minutę filmu na pamięć, dajcie się ponieść jego historii po raz kolejny, a muzyka uniesie Wasze serca tak jak za pierwszym razem, a może nawet wyżej. Z moim mężem zawsze śmiejemy się w tych samych momentach. On zawsze się do mnie dosiądzie, jak wraca z pracy i mnie przyłapuje na oglądaniu tego filmu.  A gdy się dosiądzie, dotrzymuje mi towarzystwa aż do końca i widzę, że jest autentycznie wciągnięty, więc nie wciskam Wam kitu. Ten film jest po prostu magiczny.

                     Za każdym razem chce mi się śmiać na głos, krzyczeć z radości, tańczyć szaleńczo po pokoju, śpiewać w głos, budząc sąsiadów, tak w trakcie seansu jak i po. Jestem szczęśliwa do granic możliwości, nic mnie nie może dotknąć, moje serce przepełnia radość, która przestaje się w nim mieścić i wylewa się fałszowanymi piosenkami lub skromnym nuceniem w obecności męża, który nawet sobie nie wyobraża, jaką śpiewaczkę ma w domu. Po tym filmie mogłabym się pogodzić nawet z kaktusem, który mnie ukłuł bez żadnego powodu.
                    Film może kiczowaty (naprawdę taki jest? Nie znam się na tym, ale dużo ludzi tak mówi, więc i ja chciałam sprawiać wrażenie znawczyni tematu. W końcu jako dziecko chciałam zostać recenzentem filmowym, żeby mieć w ten sposób możliwość oglądania filmów za darmo) ale przynoszący pokój i radość i można go oglądać bez znudzenia wiele razy. Odczuwam głęboki szacunek do osób, które nad nim pracowały, które wymyśliły cały koncept i tak wspaniale go przeprowadzili. Z kiczu zrobili arcydzieło i musical wszechczasów, przebijający nawet „Chicago”, mimo o wiele uboższej choreografii.
                    Wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania, nie da się przy tym filmie siedzieć spokojnie, ani nie pokochać od razu każdego z osobna. Zaś nad nimi wszystkimi króluje Donna, zatroskana matka, która potrafi czerpać z życia wszystko, co w nim najlepsze, mimo wielu niepowodzeń, jakie przeżyła i ograniczonej poglądach matki, która wyrzuciła ją na bruk z ciążą. Genialna kreacja, chylę czoła przed nią i przed scenarzystą, który wymyślił dla niej tę postać. Doprawdy, jest to majstersztyk. Nic dziwnego, że próbowano wskrzesić tamtego ducha w filmie „Ricky and the Flash” (nie oglądałam, ale z pewnością to zrobię! Nie przepuszczę żadnego filmu z tą genialną aktorką).

                     Jednak myślę, że nic nie jest w stanie powtórzyć tamtego sukcesu, zbyt wiele czynników się na niego złożyło. Muzyka, świetnie unowocześniona głosami zwyczajnych aktorów, biel i błękit Grecji, świetna gra aktorska wszystkich po kolei, klimat radości i ogólnego szczęścia, wolność drzemiąca w duszy Donny, uśpiona trudnościami codziennego życia, niemożliwa do znienawidzenia Sophie ze swoim pięknym uśmiechem, która byłaby w stanie pogodzić największych wrogów i ta prosta historia przedstawiona w tak niezwykły sposób.
                    Ach, mam ochotę rzucić wszystko i znowu obejrzeć ten film, ale muszę się trzymać resztek zdrowego rozsądku, przecież obejrzałam go zaledwie dwa dni temu. Na mojej twarzy błąka się uśmieszek ilekroć wspomnę te wszystkie najbardziej radosne sceny: Donnę skaczącą po łóżku, obudzoną wreszcie ze swojego snu, Greczynkę, która odrzuca niesione na plecach gałęzie, aby poczuć się znowu jak Dancing Quinn (genialna scena!), Donnę opowiadającą śpiewem jak ciężko pracuje na utrzymanie swoje i córki czy ta scena na dachu domku dla kóz, kiedy ta stateczna matka próbuje się oprzeć pokusie zajrzenia do środka, gdzie czekali na nią jej mężczyźni z przeszłości, z przeszłości która wydawała się już tylko przeszłością, a tak naprawdę drzemała w niej czekając na przebudzenie. Tych niepowtarzalnych scen jest całe mnóstwo! Przypomnijcie sobie tylko Sophie czytającą pamiętnik matki, Donnę bawiącą się w najlepsze na wieczorze panieńskim córki, mimo to wciąż czujną na najmniejszą oznakę smutku na twarzy Sophie, matkę i córkę żegnającą się ze sobą na chwilę przed ślubem i ta niepowtarzalna scena, w której Sam oświadcza się Donnie. I robi to w tak doskonały sposób, że każda powiedziałaby „I do”.
                    Ach, mogłabym oglądać tę scenę w kościele raz po raz, tak jest radosna i piękna! Pomimo wszystkich złych recenzji na temat jego śpiewania (które wg mnie wcale nie było takie złe, poza tym trzeba mieć ogromne jaja, żeby zdecydować się zagrać w filmie muzycznym, wiedząc, że nie posiada się talentu!), widać od razu, że tylko Sam mógł wygrać serce Donny. Tylko on ją naprawdę rozumiał i on jeden pasował do niej charakterem, bo był spontaniczny i miał otwarty umysł. Kolejna genialna kreacja. W tym filmie zupełnie zapomina się o tym, że Pierce Brosnan był kiedyś Jamesem Bondem. Tego aktora nie można zaszufladkować, wydaje mi się, że jest on na to zbyt różnorodny. I to właśnie było widać wyraźnie w jego kreacji jako Sam Carmichael.
Wydaje mi się, że ten film wyciągnął ze wszystkich aktorów wszystko to, co w nich najlepsze. Czy to zasługa reżysera czy historii, nie potrafię powiedzieć. Dość, że uwielbiam ich wszystkich (no, może oprócz tej małej chórzystki Donny, nawet nie chce mi się sprawdzać jej nazwiska - chociaż teksty miała świetne :)), a śpiew Donny, którym uzewnętrznia swoje uczucia, postawiłby na nogi nawet umarłego.

                      Jest to doprawdy coś wspaniałego. Żaden z aktorów nie potrafi tak dobrze przekazywać swoich uczuć za pomocą śpiewów. Meryl Streep zdecydowanie umie wyrazić każde uczucie nie tylko słowami, ale ciałem i głosem. Kiedy śpiewa o ogniu w duszy, nie ma wątpliwości, jakie targają nią emocje, a kiedy śpiewa do Sama, że nie chce rozmawiać o tym co było, czujemy ogrom jej rozpaczy i nie dziwimy się, że zaraz po tym występie ucieka od Sama, wspinając się na obcasach po stromych schodach prowadzących do kościoła, gdzie miała oddać swoją córkę w ramiona przyszłego męża, żegnając na zawsze to, co było dla niej najważniejsze w życiu, namacalny dowód miłości do Sama.
Przepiękne uczucia towarzyszą całej historii, a najważniejsze z nich zawsze były wyśpiewane w tak radosny sposób, że stawały się prawdziwą częścią historii, a nie tylko muzyką towarzyszącą scenariuszowi. Chwała i za to wszystkim, którzy pracowali przy tym filmie. Wszystko krąży wokół muzyki, nie da się tego oddzielić, tak jak w przypadku wielu musicali.
                     Koniecznie trzeba się wsłuchać w słowa, ponieważ opowiadają one kolejny kawałek historii, nie da się tylko słuchać miłej muzyki, bo na tych słowach opiera się cała historia. Nie zapomnijcie o tym i słuchajcie uważnie, a jeśli nie znacie angielskiego, zadbajcie o napisy, nie urońcie ani słowa. Dzięki temu najpiękniejsze sceny tego filmu zyskają dla Was znaczenie dokładnie takie, jakie było zamiarem twórców filmu.
                     Scena, w której Sophie spędza czas ze swoimi potencjalnymi ojcami na łódce, kiedy każdy z nich opowiada swoją historię sprzed lat, pokazując jak ważna dla każdego z nich była Donna, będzie przez Was silniej przeżywana i dzięki muzyce wyraźniej zobaczycie, jak tej małej osóbce udaje się stworzyć silną więź między czterema obcymi sobie do tej pory osobami. Dzięki tekstom piosenek zrozumiecie, jak bardzo Donna obawia się, że straci córkę na zawsze jak tylko ślub dobiegnie końca. Albo moment, w którym Sophie za pomocą piosenki „Honey Honey” zdradza jak wielką nadzieję pokłada w spotkaniu z ojcem.
                     To wszystko, te wszystkie uczucia, nadzieje i obawy ukrywają się w piosenkach i trzeba ich dokładnie wysłuchać, aby zrozumieć bohaterów. Nie wystarczy tylko czytać języka ich ciała, który, trzeba tu zaznaczyć, jest znakomity.
                      W ogóle kto by pomyślał, że tak wielu z aktorów, zatrudnionych przy tej produkcji, będzie miało tak wspaniałe głosy. Mała Amanda Seyfried ze swoim wybijającym się ponad inne głosem, gdy gra Sophie i jej delikatnie drżące nuty, gdy śpiewa. Silny głos Donny śpiewającej o tym, co by mogła zrobić, gdyby miała dużo pieniędzy, nie da się przy niej zachować spokoju, trzeba śpiewać razem z nią. W mojej duszy zaczyna płonąć niemożliwy do ugaszenia ogień, gdy odczuwam podniecenie, jakie odczuwa Donna na widok mężczyzn, których myślała, że już nigdy nie zobaczy. Wtedy mamy pewność, że mimo zapewnień Donny, że skończyła już z „tymi” rzeczami, tak naprawdę tęskniła za nimi tak, jak każdy zdrowy człowiek by tęsknił, nawet taki, zakopany od lat na małej greckiej wyspie. Ta scena pokazuje nam, że nie da się uciec przed światem, ani tym bardziej przed samym sobą, i nigdy, przenigdy nie nauczymy się na własnych błędach, gdy w grę wchodzą uczucia.
                    Cóż, ten film jest prawdziwym dziełem dzięki ciężkiej pracy i poświęceniu wielu osób. Myślę, że niewiele takich filmów powstanie, bo trzeba mieć prawdziwą wizję i wyczucie, aby stworzyć tak spójny twór.
                     Jeśli mi nie wierzycie, sprawdźcie sami. Tylko potem nie miejcie do mnie pretensji, że się wygłupiliście przed znajomymi, bo nagle zaczęliście śpiewać w głos i tańczyć po całym pokoju w przypływie szalonego uniesienia. Przecież ostrzegałam, że ten film wyniesie Was na wyżyny. Tak moi drodzy mężczyźni, Was też. „Mamma Mia” to nie jakaś tam ckliwa produkcja, wyciskacz łez, ani typowy film taneczno-muzyczny. To radość sama w sobie, świetna gra aktorska, szalona historia i zabawna, przykuwająca od pierwszych nut „I have a dream” do ostatniej piosenki.


                       Przy tym filmie nie da się siedzieć naburmuszonym, smutnym czy złym. Każdy będzie przeżywał przy nim „the time of your life” i każdy będzie chciał „Get the Chance”, a już na pewno każdy będzie uśmiechał się do siebie, gdy zobaczy jak mała Sophie jednoczy wszystkich dookoła przy wtórze piosenki „Our Last Summer”. A całej historii będzie towarzyszyło absolutnie doskonałe wykonanie każdej piosenki Abby. Ich nowe wykonanie poderwie każdego z fotela, a zwłaszcza te śpiewane w chórze. Ach, coś niesamowitego, musicie tego spróbować. Nie na darmo tyle się o tym filmie mówiło, gdy wyszedł na ekrany kin. Jeśli Wy jeszcze go nie znacie, umawiajcie się z przyjaciółmi, Waszymi facetami, przyjaciółkami i dajcie się porwać produkcji Phyllidy Lloyd. A jeśli znacie ten film jak zawartość własnej torebki, zagubcie się w nim ponownie, bo zbliża się weekend i trzeba go dobrze rozpocząć!

P.S. Jeśli potrzebujecie listy filmów na każdą okazję to znajdziecie ją po prawej stronie, na stronie głównej, pod archiwum bloga. Aktualizuję ją co jakiś czas, jak znajdę coś, co spodoba się każdemu. Mało tego, ale ciężko znaleźć dobry film na każdą niepogodę.

Brak komentarzy: