poniedziałek, 24 lipca 2017

Stephanie Zia/ Keeping mum





Ostatnio przeczytałam dziwną książkę. Tak dziwną, że nawet nie potrafię sobie przypomnieć tytułu, ani autora. Mój mózg uznał prawdopodobnie, że są to informacje niegodne zapamiętania. Nie dziwię mu się, pewnie oboje doszliśmy do tego samego wniosku, mianowicie, że autorka nie miała kompletnie pomysłu na swoją książkę.
Miała ona być bardzo zabawna, według tego, co przeczytałam na odwrocie książki, ale szczerze mówiąc tematyka nie bardzo nadawała się na strojenie sobie żartów. Problemy małżeńskie i zdrada,  opisane w najbardziej humorystyczny sposób, jakoś tak godzą w moralny system człowieka, zabraniając mu się śmiać. A co dopiero, gdy książka nie ma polotu i jest napisana tyle o ile, aby coś stworzyć? Wówczas naprawdę nie ma o czym mówić. Jako dramat- ten pomysł wydawał się sensowny. Ale z drugiej strony pisać książkę bez zakończenia, to chyba też nie ma większego sensu. Bo moim zdaniem zabierając się za pisanie, musimy mieć jakiś przekaz do opowiedzenia. Inaczej jest nudno i bez sensu. Gdy do tego wpleciemy pojawiające się i znikające dzieciaki, które nie wiadomo po co kręcą się wokół wszystkich postaci, robi się prawdziwa gmatwanina wiejąca nudą. Czy trzeba było aż tak często wprowadzać maluchy na scenę, aby podkreślić, że bohaterka ma dzieci i żyje życiem niepracującej matki i wspierającej męża wiernej żony?
Może miało to sens, ale potrzeba prawdziwego kunsztu, aby opisać to życie w taki sposób, aby nie zanudzić czytających osób na śmierć. Choć być może taki był tego cel- aby pokazać, jak nudne życie miała bohaterka i jak bardzo dawało jej to prawo zboczyć z dawno obranego kursu, aby dać upust narastającej przez lata frustracji. Nawet jeśli było to słuszne, to i tak przekazane nieumiejętnie. Marzyłam, aby te wtrącenia o dzieciach skończyły się, a one jak na złość wlekły się niemiłosiernie przez całą opowieść, jakby chciały podkreślić, że dokonałam złego wyboru, decydując się na tę książkę.
Mimo tych wszystkich negatywnych słów na początku, muszę podkreślić, że książka nie była tragiczna. Owszem, często wiało nudą, brak pomysłu uwidocznił się na końcu opowieści, a źle podany morał zmuszał człowieka do zastanawiania się, po co w ogóle ta książka powstała, ale mimo tego wszystkiego temat był dobry i ciekawy, zabrakło tylko pomysłu, co z nim zrobić.
O czym jest książka? W skrócie- o życiu małżeńskim. O tym jak nasze życie zawodowe wpływa na to, jakimi jesteśmy partnerami. O tym, jak życie naszych przyjaciół wpływa na nasze własne. I wreszcie o tym jak poświęcenie dla partnera wpływa na nas samych, a co za tym idzie- na wszystko inne.
Carla, główna bohaterka, matka dwójki dzieci, żona odnoszącego sukcesy kreatora designerskich krzeseł, od lat żyje w swoim ustabilizowanym życiu. Wspiera dzieci w rozwoju, a także stoi murem za mężem, którego podziwia i kocha całym sercem. A jednak na ich idealnym życiu pojawia się rysa, kiedy pewna lokalna gazeta postanawia opisać dom, w którym mieszka Carla z rodziną. Dom, który oboje z mężem wyremontowali z takim gustem, że aż zasłużyli na wyróżnienie w prasie. Kiedy pojawia się na planie reporterka i usilnie próbuje wmówić wszystkim, że za obraz całości odpowiada Tom, mąż Carli, po raz pierwszy widzimy, jak bardzo kobieta zrezygnowała z siebie na rzecz kariery swojego męża. Mimo frustracji, jaką odczuwa, gdy słyszy jak pomijany jest jej wkład w stworzenie domu, usuwa się w cień, rzucając tylko od czasu do czasu uwagi do reporterki i męża, przypominając im o swojej obecności i dokonaniach na polu dekorowania wnętrz.
Również później zauważamy, że Carla pozwala mężowi grać pierwsze skrzypce w sprawach mogących mieć wpływ na życie całej rodziny. Mimo iż jest niezadowolona z tego, jak mąż prowadzi interesy, pozwala mu ostatecznie podejmować ważne decyzje tak, jak tego chce Tom. Pozwala mu także narzucać swoje zdanie w sprawie sprzedaży ukochanego domu w razie gdyby sprawy z interesami nie poszły tak, jak było zaplanowane. Wreszcie pozwala Tomowi na flirtowanie z ekstrawagancką Danielle na jej oczach, nie mówiąc ani słowa tylko dlatego, że Tom zaraz się obrusza i gniewa parę dni, jeśli Carla zwróci mu uwagę na jego złe zachowanie. Do tego dochodzi rozpad związku przyjaciół, którzy po paru latach małżeństwa decydują się na dziwny rodzaj separacji, w którym każde z nich miało mieć osobne życie seksualne, mimo iż dalej mieszkali razem dla dobra dzieci i nadal okazyjnie uprawiali seks ze sobą. Ta ostatnia sprawa tak bardzo absorbuje Carlę, że za wszelką cenę pragnie się ona dowiedzieć, co było przyczyną tak dziwnej decyzji, z której oboje przyjaciół wydaje się być zadowolonych. Carla czuje, że jeśli się tego nie dowie, jej pielęgnowany od lat pogląd na życie małżeńskie legnie w gruzach i co za tym idzie, całe jej życie.
Wreszcie pod wpływem rozmyślań nad sensem bycia w związku oraz nad sensem swojego ułożonego życia, coś w Carli pęka i pod wpływem alkoholu decyduje się na zdradę, szybki skok w bok, którego potem żałuje do końca książki i waha się z decyzją, czy powiedzieć o tym mężowi, czy nie.
Tematyka jest bardzo ciekawa, do tego wyjęta z życia, co jeszcze dodaje pieprzyku historii. Czytelnik przeżywa z bohaterką jej rozterki, zastanawiając się razem z nią co się właściwie przyczyniło do zdrady i czy słuszne jest pozbycie się ciężaru z serca, aby tylko móc znowu oddychać swobodnie. Nic nie jest czarno-białe i to powoduje, że te urywki czyta się bardzo dobrze, dopóki nie zostają przerwane życiem szkolnym dzieci Carli i jej kręgu znajomych i wszystkim, co jest z tym związane.
Rozterki Carli są najciekawszym wątkiem tej książki. Można zaobserwować jak dochodzi do zdrady, jakie czynniki na to wpływają i jak sama zdrada wpływa na nas. Natomiast wszystkie wybory już po zdradzie wydają się złe. A jednak trzeba coś wybrać i to kładzie się cieniem na całe nasze życie. Bo ukrycie zdrady i uciekanie od konsekwencji własnych działań może popchnąć do kolejnych głupich kroków i w efekcie rozpadu związku, natomiast przyznanie się niemal gwarantuje rozpad związku, ale i komfort czystego sumienia, do którego dąży człowiek pchany narzuconymi przez społeczeństwo normami.
Czytelnik nie wie, co ma począć i razem z Carlą prowadzony jest przez autorkę po drodze przez piekło. Z jednej strony wszyscy czujemy, że prawo Carli do odegrania się na mężu jest święte, z drugiej nie możemy słuchać przyjaciółki Carli, która z jednej strony namawia ją na ciągnięcie romansu dla wyzwolenia własnej duszy, a z drugiej wypomina jej lekkomyślność, gdy Carla okazuje choćby cień zazdrości o swojego męża. Z jednej strony zgadzamy się z tą przyjaciółką, że Carla zbyt długo musiała w milczeniu cierpieć z powodu swojego męża i braku własnego życia, z drugiej nasz system moralny buntuje się przeciw kłamstwu. Jednak podjąć decyzję jest coraz trudniej, zwłaszcza gdy widzimy coraz więcej ukrywanych do tej pory przez Carlę skaz na jej małżeństwie. Kobieca natura buntuje się przeciw temu, czego dowiaduje się o Tomie i przez co musiała przechodzić Carla, z drugiej strony czepiamy się ślepo braku dowodów, przekonania o tym czym jest miłość oraz tego, jak powinna zachowywać się kobieta szanująca się i kochająca swojego mężą. Nic nie jest proste, nic nie jest jasne, a im więcej się o tym myśli, tym sprawa wydaje się coraz bardziej zagmatwana. Jedno jest pewne, szybko przekonujemy się, że Carla wcale nie jest zadowolona ze swojego życia, bo widzimy, że czegoś  jej w nim brakuje i że cały ten biznes ze zdradą nigdy by się nie wydarzył, gdyby kobieta nie zrezygnowała ze swoich potrzeb z miłości do człowieka, który wydaje się coraz mniej na tę miłość zasługiwać.
Czytelnik jest trzymany w pewnym napięciu, co jest najsilniejszą stroną tej książki, i ciągle się zastanawia, co z tego wszystkiego wyniknie. I wiecie co dostaje na koniec? Nic. Zero odpowiedzi. Jedynie frustrację i gniew na samego siebie, że oczekiwał odpowiedzi na trudne życiowe tematy z literatury przeznaczonej na poprawienie nam humoru.
Wiem, że naiwne było to z mojej strony oczekiwać odpowiedzi na tak fundamentalne pytania z takiej książki, ale pomyślałam, że skoro już autorka zabrała się za ten trudny temat, to ma dla mnie jakąś odpowiedź, może wziętą z własnego doświadczenia. Że dowiem się czegoś ważnego, co pomoże mi zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Tymczasem nie otrzymałam żadnej odpowiedzi prócz zapewnienia, że jak będziesz siedzieć cicho, to wszystko się samo ułoży i że Twój partner nagle zrozumie, jaki skarb ma przy sobie.
No cóż, przyznam że bardzo się zawiodłam. Nie spodziewałam się rozwiązania wszystkich swoich życiowych problemów, jednak spodziewałam się znaleźć chociaż parę odpowiedzi. Tymczasem książka jest jedną wielką pochwałą zdrady i podsumowaniem, które można by nazwać happy endem, bez rozwiązania problemów oraz ich źródeł. A co za tym idzie, nie ma ona zbyt wielkiej wartości w moich oczach. Można przeczytać, ale dla relaksu, jeśli w ogóle można się zrelaksować przy prawdziwych problemach. Może nie jest to książka dla kobiet? Może to taki przewodnik dla mężczyzn o kobietach, aby uświadomić im, że kobiety też zdradzają i że zdrada zupełnie nie wpływa na ludzkie życie? No nie wiem. Naprawdę nie rozumiem tej książki ani całego zamysłu. Pozostaje Wam zdać się na własną opinię. Przeczytajcie i zobaczcie sami. Mi się książka nie podobała. Dla Was może być świetna. Ale mimo to nie spodziewajcie się, że będziecie pękać ze śmiechu lub że na Waszych ustach będzie igrać wesoły uśmiech przez całą lekturę, jak nas zapewnia wydawca. Nie, tego na pewno nie będzie. A na jakie uczucia możecie liczyć podczas lektury? Cóż, zobaczcie sami.

piątek, 14 lipca 2017

Miłosna układanka/ David Nicholls

Dawno w moim kufrze z używanymi książkami nie ukrywał się tak dobry i ambitny tytuł. Mam tam pełno pośrednich i słabych autorów, romansidła i obyczajówki, słabsze i gorsze i czasem sama się zastanawiam, dlaczego panuje tam taka różnorodność i jednocześnie jednakowość? Wygląda na to, że instynktownie sięgam po te same historie, zwabiona kolorowymi okładkami i obietnicą miłości, do której ciągnę jak mucha na lep. Przez to często książki, o których piszę, są na pewnym poziomie, ale nie są wyjątkowe i czasem ciężko jest o nich opowiedzieć, bo są do siebie bardzo podobne.
Jednak czasami trafiam na coś wyjątkowego lub głębszego od reszty i wówczas cieszę się jak dziecko, które znalazło lizaka ukrytego w plecaku i dawno zapomnianego. Bardzo lubię te wyjątkowe chwile spędzane z książkami i każda perełka sprawia, że ten czas jest jeszcze milszy.
Ciekawe jest to, że książka o której chcę napisać, w pierwszej chwili nie wzbudziła we mnie żadnych pozytywnych uczuć. Próbowałam przeczytać jeden rozdział i nie mogłam, bo wydawał mi się nudny i pełen chaosu. Nie wiem co się wówczas stało, ale myślę, że nie byłam odpowiednio skupiona i nie rozumiałam o czym tak naprawdę czytam, język wydawał mi się za trudny (czytałam w oryginale).
Za drugim podejściem wszystko zmieniło się diametralnie. Wcześniejszy bełkot zmienił się w wyważony dobór słów i od pierwszej strony zrozumiałam, że to nie będzie zwykła lekka książka o perypetiach miłosnych jakiejś pary, coś na kształt komedii romantycznej, pomieszanej z obyczajówką. Styl opowiadania Davida Nichollsa, autora książki, zapowiadał od pierwszych stron coś głębszego, nad czym trzeba będzie się zastanowić. Nie było w tej książce zwykłych zabawnych dialogów cechujących komedie romantyczno-obyczajowe, za to wszędzie czyhał inteligentny i głęboki męski humor. Pisany w pierwszej osobie przypominał nieco „Chłopców z ferajny” i tym podobne historie, które czyta się lub ogląda wielokrotnie, nawet po latach. Nicholls nie zawiódł mnie na żadnym etapie swojego opowiadania, a jego styl bardzo przypadł mi do gustu, mimo iż jego bohater już nie tak bardzo. Ale to zwykłe rozdarcie między światem mężczyzn i kobiet sprawia, że Brian Jackson nigdy nie będzie moim idolem, gdyż zachowuje się jak typowy facet. Jak widać wszyscy są tacy sami niezależnie od wieku i tego czy istnieją czy też są wytworem czyjejś wyobraźni (męskiej w tym wypadku, co pozwala wiele zrozumieć J).
Do końca nie wiedziałam czym tak naprawdę była ta historia- obyczajówką, dramatem, romansem? Myślę, że wszystkim po trochu. Może dlatego tak mi się ją dobrze czytało, bo nie dało się jej zaszufladkować? Bo była głębsza niż parę poprzednich książek wyłowionych z kufra? Wiecie, ja bardzo lubię historie o nastolatkach, bo nie są one tak płaskie jak historie opowiadające o dorosłym życiu. Wydaje się, że dużo łatwiej napisać dobrą książkę o ludziach, którzy dopiero kształtują swoje osobowości w miarę pogłębiania wiedzy o życiu. Takie książki częściej są ciekawe, a tematyka w nich poruszana jest głębsza i bardziej zróżnicowana. A przynajmniej taka była książka „Miłosna układanka” („Starter for ten” w oryginale) Davida Nichollsa.
Tematem książki są perypetie Briana Jacksona, chłopaka z klasy robotniczej, który opuszcza małe rodzinne miasto i kolegów, z którymi spędził młodość, aby studiować na prestiżowym uniwersytecie. Według Briana w życiu najbardziej liczy się wiedza, więc studia były dla niego naturalną koleją rzeczy, mimo że jego koledzy nie podzielali jego entuzjazmu.
Brian zamierza porządnie przyłożyć się do studiów, jednak gdy przybywa na uniwersytet, wszystkie jego plany spełzają na panewce za sprawą pochodzącej ze średniej klasy Alice Harbinson, w której zakochuje się bez pamięci. Piękna Alice jest odzwierciedleniem marzeń Briana o miłości, mimo iż prócz swego piękna zewnętrznego dziewczyna jest głupia jak but i skupiona wyłącznie na sobie i swoich potrzebach. Do tego prowadzi bogate życie seksualne i ma bardzo dziwne podejście do życia (jak i cała jej rodzina). Jednak to wszystko Brianowi wcale nie przeszkadza i ugania się za nią jak pies, mimo iż na pierwszy rzut oka widać, że nie ma żadnych szans i że dziewczyna bawi się nim jak każdym innym facetem.
Niestety mężczyźni są ślepi i nie widzą co jest dla nich dobre i Brian jest doskonałym tego przykładem. Zaślepienie pięknem Alice nie pozwala mu spostrzec prawdziwego piękna wrażliwej intelektualistki Rebecci Epstein. I mimo iż Brian stara się zasłużyć na względy Rebecci, tak jakby czuł, że oboje do siebie pasują, to jednak niszczy wszystko swoją pogonią za niedoścignionym, psując  nie tylko swoje stosunki z Rebeccą, ale także wszelkie swoje szanse na ukończenie studiów.
Ogólnie książka jest bardzo interesująca i dobrze się ją czyta. Charaktery wszystkich bohaterów są ostre i wyraźne, widać, że autor ma w sobie talent, a jego książki mają to głębokie coś, co odróżnia je od chłamu pisanego pod publikę. Jednak będąc dziewczyną, nie da się nie czuć rozdrażnienia skierowanego w stronę Briana. Jego postępowanie wobec Rebecci oraz niesamowita ślepota sprawiają, że chce się nim wstrząsnąć i krzyknąć- „Obudź się!”. I mimo iż wiem, że to dobrze świadczy o autorze i książce, to jednak wolałabym mieć możliwość aby bardziej polubić głównego bohatera. Tymczasem mogłam czuć wyłącznie irytację na cały męski rodzaj za to, jak faceci potrafią być niesamowicie głupi. Jeśli o to chodziło autorowi- udało się, gratulacje J
Myślę, że książka nada się dla obu płci i każdego wieku powyżej dwudziestki. Młodsza część naszego społeczeństwa może nie zrozumieć przesłania książki i widzieć w niej tylko dobrą i zabawną historię o nastolatkach. Tymczasem jest to coś więcej niż umilacz czasu i tak należy tę książkę odbierać. Jest to jakby nie patrzeć dramat i cały czas myślę o filmie „American Beauty” gdy myślę o książce Davida Nichollsa. To jest ten sam poziom, tylko historia nieco inna. Ale tak samo hipnotyzująca i tak samo nie możemy się od niej oderwać, ciekawi co będzie dalej. Myślę, że na odbiór książki znacząco wpłynęło to, że jest pisana w pierwszej osobie. Możemy dzięki niej poznać wszystkie, nawet te najbardziej płytkie, myśli głównego bohatera. Dzięki temu poznajemy kunszt autora, jak i lepiej widzimy to, kim naprawdę jest Brian Jackson- chłopakiem z klasy robotniczej, którego nie zmieni nawet najlepszy uniwersytet.

Jestem ciekawa następnego tytułu Davida Nichollsa i jeśli przyjdzie mi jeszcze się z tym autorem spotkać, nie zawaham się i z radością sięgnę po kolejne jego dzieła. I Wam polecam zrobić to samo.

wtorek, 6 czerwca 2017

Debbie Macomber/ A mother's gift

         

          Ostatnio zaczęłam grzebać w kufrze z książkami i wyciągnęłam jedną na chybił trafił. Autorka nieznana, tytuł nic nie mówił, krótkie streszczenie wspominało o miłości, okładka była radosna, miła dla oka i z różowymi akcentami. Cóż więcej chcieć od książki dla kobiety, która marzyła o odrobinie relaksu? Zresztą wszystkie książki z kufra i tak kiedyś zostaną przeczytane, więc dlaczego by nie wybrać właśnie tej, właśnie tego dnia?
          Cóż, książka, a raczej pisarka, nie zawiodła mnie, ale szczerze mówiąc liczyłam na coś zupełnie innego. Widocznie zwiódł mnie opis na okładce. Spodziewałam się lekkiej obyczajówki, z miłością w tle, otrzymałam zbiór opowieści (jeśli zbiorem można nazwać dwie historie) rodem z harlequin.
Wiecie, kiedyś czytałam taki rodzaj książek całkiem namiętnie, przez co zapewne mam nieco wypaczony pogląd na świat i miłość. Ale teraz dorosłam nieco i taki rodzaj literatury nie jest mi już bliski. Jest zbyt fantastyczny, aby mógł być chociaż zbliżony do życia. Lubię czasem zapomnieć jak okrutny jest świat, ale romanse pod egidą harlequina przedstawiają świat tak wymyślny, że aż nieprawdopodobny. A gdy chcę poczytać o czymś nieprawdopodobnym, obecnie wolę sięgnąć po sci-fi niż po typowy romans, w którym wszyscy żyją szczęśliwie po kres swoich dni. Oczywiście przedtem przechodząc jakąś gehennę, straszliwe przeżycie, które sprawia, że na nowo muszą nauczyć się kochać, by na końcu odnaleźć miłość swojego życia. No cóż, już z tego wyrosłam i świadomie omijam taki rodzaj literatury, bo szczerze mówiąc- nudzi mnie niemiłosiernie.
             Dwie opowieści, które znalazłam w książce „A mother’s gift” (niestety nie udało mi się znaleźć polskiego tytułu, ale książki tej pisarki są dostępne w polskich tłumaczeniach), były dokładnie takie, jak opisałam wyżej, czyli miały dokładnie taki sam szkielet jak wszystkie opowieści harlequin. Gdy to stwierdziłam, poczułam się troszkę zawiedziona. Ale ja zawsze, daję szansę każdej książce, dopóki mnie nie zacznie zanudzać na śmierć.
             Debbie Macomber nie zamordowała mnie swoimi opowieściami, ale też nie zachwyciła. Fakt, pierwszą z opowieści, „Ślub z ogłoszenia” (widzicie to? Nawet tytuł brzmi jak wyjęty z harlequinowych opowieści), czytało mi się lekko i nawet wyczuwałam napięcie między bohaterami, ale mimo to nad opowieścią cały czas krążyła, niczym sęp nad padłym zwierzęciem, stygma typowego romansu harlequin. I mimo że przeczytałam ją jednym haustem, musicie pamiętać, że wychowałam się na romansach i dlatego „Ślub z ogłoszenia” mi się całkiem spodobał. Ktoś z wyższym stopniem inteligencji emocjonalnej może te książki odrzucić z niechęcią już po pierwszym rozdziale. Ja powiem, że „Ślub z ogłoszenia” nadaje się na książkę, którą wrzucamy do koszyka rowerowego, udając się na piknik, czy do torby plażowej, zmierzając z ręcznikiem pod pachą nad morze. Umili Wam też podróż w autobusie, pod warunkiem, że nie wstydzicie się, że jesteście czytelnikami literatury niższych lotów. Jeśli jednak lubicie czytać o idealnej miłości i nie macie nic przeciwko temu, że otaczają Was ludzie z Times pod ręką (choć w polskich warunkach byłaby to pewnie Gazeta Wyborcza), to akurat ta opowieść uprzyjemni Wam te cenne chwile, które czasem kradniemy dla siebie.

            Druga z powieści, „Zdobyć serce Carol”, niestety była dużo słabsza. Stworzona na tej samej zasadzie, była jednak nudniejsza i szczerze mówiąc nic się w niej nie działo. Tak jak w pierwszej historii między bohaterami dało się wyczuć iskry (typowo harlequinowe, ale jednak), tak tu nie było niczego. Byłam znudzona od początku do końca, ale nie tak straszliwie, żeby odłożyć książkę, nie kończąc jej. Jednak nie miałam większej przyjemności w jej czytaniu i właśnie wtedy stwierdziłam, że Debbie Macomber nie jest pisarką dla mnie. Może kiedyś byłoby inaczej. Dziś jestem już zbyt dojrzała na taką literaturę i nie zamierzam z wypiekami na twarzy szukać kolejnych tytułów tej autorki. Tym bardziej, że zraziła mnie do siebie budowaniem swoich książek na tej samej podstawie, przez co miałam wrażenie, że czytam jedną i tą samą książkę (mimo iż podejście bohaterów się różniło i jedna była ciekawa, a druga nudna). No ale czasem już się tak w życiu zdarza, że to, co wybieramy przypadkiem, staje się sukcesem, a to, co poddajemy procesowi starannej selekcji- klapą. Nie ma co się zrażać i trzeba próbować po raz kolejny. Ja czuję, że następna książka wyciągnięta z kufra spotka się z bardziej przychylną recenzją. Przecież nie można ciągle źle wybierać, prawda?

niedziela, 21 maja 2017

50 twarzy Greya/ Ciemniejsza strona Greya- film


Gdy pisałam recenzję głośnej książki „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, w podsumowaniu stwierdziłam, że jestem otwarta na film o tym samym tytule, nad którym właśnie pracowano. Byłam ciekawa jak udało się scenarzystom przenieść tak śmiały pomysł z kart książki na duży ekran. W końcu był to dość odważny erotyk, przeniesienie go do kin mogło wywołać sporo kontrowersji. Film był jednym z najbardziej oczekiwanych premier ostatnich kilku lat, jednak stanąć oko w oko z oryginałem i nie zepsuć go- to było ogromne wyzwanie. Adaptacja mogła być zarówno wielkim sukcesem jak i wielką klapą. Szczerze mówiąc obawiałam się tego filmu, tego, że gdy go obejrzę, zepsuje mi on sposób w jaki zapamiętałam bohaterów, jak i całą historię. Bałam się, że aktorzy wszystko zepsują swoją złą interpretacją obrazów, które miałam w głowie.
Powoli zaczęłam się zamykać na ten pomysł. Potem obejrzałam nieciekawie stworzony trailer, który nie zachęcał do obejrzenia filmu (ktoś powinien za to beknąć, naprawdę; tak złej reklamy filmu dawno nie widziałam). Zderzyło się to z recenzją znajomej, której film się nie spodobał. Usłyszałam to, co chciałam usłyszeć, potwierdziły się moje obawy i postanowiłam nie sprawdzać na własne oczy jak się sprawy mają. Uprzedzona od pewnego czasu do całego pomysłu zapomniałam o jednej ważnej rzeczy- o tym, że ile jest ludzi, tyle jest gustów. I zawsze, ale to zawsze, powinniśmy sami sprawdzić fakty, które ktoś nam podaje na tacy.
Minęły dwa lata, a ja wciąż czułam dziwną awersję do tego filmu. Ilekroć o nim słyszałam, cieszyłam się, że go nie obejrzałam. Teraz wiem, że wszystkiemu był winien strach. Nikt nie chce, żeby jego bohaterowie, których sobie wymarzył, obrócili się w proch. Nikt nie lubi, gdy świat, który stworzył w głowie, został im brutalnie zabrany.
Wiem, że to może dziwnie brzmieć, gdy mówi się o wymyślonych bohaterach, a nie o żywych ludziach i namacalnych sprawach, ale myślę, że ta teza dotyczy wszystkiego co nas otacza. A nasze wyobrażenia stanowią dużą cząstkę nas. Dlatego tak łatwo zakochujemy się w kimś, kogo nie widzieliśmy na oczy, a tylko z nim piszemy. To dlatego po paru miesiącach związku nagle czujemy się odarci ze wszystkiego, co ważne, bo pierwsze zauroczenie mija i nie potrafimy sobie poradzić z konfrontacją wyobrażeń z prawdziwym życiem.
Dla mnie książki są częścią życia, są czymś prawdziwym i namacalnym. Nigdy nie staram się przypominać sobie, że to, co właśnie czytam, to tylko książka. Nawet jak całkowicie daję się ponieść emocjom podczas czytania, zawsze w głębi duszy wiem, że to, co czytam, to nieprawda. I to mi wystarczy. Gdy czytam, czuję się szczęśliwa z moimi wyobrażeniami i to mi wystarcza. Życie wówczas staje się ciekawsze i łatwiejsze do zniesienia. Nie chcę, aby ktoś mi to zabierał, tylko dlatego, że jest to świat nierzeczywisty. Wiadomo, że kiedyś trzeba będzie się obudzić, ale chcę, aby była to moja decyzja. I obudzę się, kiedy będę na to gotowa, a nie wtedy, gdy ktoś włączy mi budzik bez mojej wiedzy i zgody.
Tak właśnie było z tym filmem. Spostrzegałam go jak taki niechciany budzik. Dlatego pogodziłam się z myślą, że nie obejrzę adaptacji książki E.L. James i za każdym razem, gdy o niej pomyślałam, czułam irracjonalną, ale silną niechęć.
Aż tu nagle obudziło się we mnie dawno pogrzebane zainteresowanie za sprawą gorącej i nabrzmiałej emocjami recenzji youtuberki Kasi z loveandgreatshoes. Jej relacja wzbudziła we mnie niesamowitą ciekawość i pewnego dnia zebrałam się na odwagę i stwierdziłam, że czas skonfrontować swoje obawy z rzeczywistością. I to było właśnie coś, czego potrzebowałam. Dzięki Kasi miałam okazję obejrzeć kawał naprawdę dobrej adaptacji i jestem jej za to wdzięczna. To będzie dla mnie nauczka, żeby nigdy nie zamykać się na nowe doświadczenia z powodu irracjonalnych lęków.
Zdaję sobie sprawę, że na temat tego filmu krążą skrajne opinie, ale mi naprawdę się spodobał. Do tego stopnia, że przewijałam dialogi i ważne dla historii sceny po kilka razy. Co więcej, obejrzałam pierwszą część dwa razy w ciągu tygodnia. Aż wstyd się do tego przyznawać, ale całkiem się w tym filmie zagubiłam. Zauroczył mnie Grey, co było całkiem oczywiste i oczekiwane, ale także Anastasia, co mnie już kompletnie zaskoczyło. Bo do książkowej Any musiałam się odrobinę dłużej przekonywać, podczas gdy filmowa Anastasia okazała się strzałem w dziesiątkę. Oboje bohaterowie wprowadzili historię wymyśloną przez E.L. James na całkiem inny poziom, wyższy poziom. Wprawdzie końcówka pierwszego tomu książki bardziej mną wstrząsnęła niż film, a moment, w którym Christian przestraszył się, że ponownie straci Anę był w drugim tomie bardziej chwytający za serce, to jednak myślę, że jest to wynik tego, że to, co sobie wyobrazimy zawsze działa na nas bardziej niż to, co widzimy.
Jednak pomimo tego uważam, że film, i to obie części, był lepszy niż książka. Rzadko się to zdarza w moim świecie wykreowanym przez wyobraźnię, dlatego jeszcze raz podkreślam, że nie należy się bać takich konfrontacji, bo może z nich wyniknąć coś dobrego. (Aczkolwiek pewnie sama sobie będę musiała przypomnieć te słowa, gdy trzeba będzie skonfrontować inną książkę ;)).
W tym filmie wszyscy stanęli na wysokości zadania, mimo iż poprzeczka było ustawiona wysoko. Scenariusz był świetny, pozostawiono w nim najważniejsze wątki i wycięto niepotrzebną gadaninę. Reżyseria trzymała w napięciu przez cały film, a aktorzy ani na moment nie zapomnieli z czym się mierzą. Do tego świetnie dobrana muzyka i wybrane sceny erotyczne spowodowały, że historia trudnej relacji między skrzywdzonym Christianem i niewinną Anastasią była jednocześnie podniecająca i głęboka. Od samego początku rodziło się oczekiwanie, że Ana całkowicie zmieni życie Greya i wyprowadzi go z ciemnej otchłani, w jakiej do tej pory żył. I mimo tej pewności, że Anastasia jest kimś niezwykłym, jednocześnie zaserwowana nam była pewność, że droga do serca Greya będzie niebywale trudna i pełna poświęceń. A kiedy zraniona Ana wyszła z fortecy Christiana, wierząc że już go nigdy więcej nie zobaczy, cała postać Greya mówiła nam jak wstrząśnięty jest Christian jej odejściem oraz wszystkim, co się między nimi wydarzyło.
Bardzo spodobało mi się samo zakończenie. Też czułam się wstrząśnięta, gdy drzwi windy zamknęły się za Aną, bo mimo iż znałam dobrze historię, nie mogłam uwierzyć, że zdobyła się ona na to, aby zostawić człowieka, którego pokochała tak mocno, aby dla niego zmierzyć się ze swoimi lękami. I jakże inne były ich emocje od czasu, gdy się pierwszy raz spotkali i gdy drzwi windy zamykały się za Anastasią, poruszoną do głębi swoją pierwszą rozmową z Christianem Greyem i napięciem, jakie się między nimi wytworzyło od podczas krótkiego wywiadu. Reżyser zadał sobie również spory trud, aby zachęcić do obejrzenia kolejnej części, pokazując na samym końcu krótkie urywki z życia osamotnionych bohaterów, by na końcu zwiększyć napięcie o 100%, gdy Christian nagle wstaje od stołu bez słowa wyjaśnienia i opuszcza firmowe spotkanie ze zdecydowanym spojrzeniem. Wówczas wiemy, do kogo się tak spieszy i nie ma już siły, abyśmy nie poszli do kina, aby zobaczyć, co z tego wyniknie.
Być może fani trylogii o Greyu będą mieli za złe reżyserowi skupienie się bardziej na relacji wewnętrznej między bohaterami, na tym, co działo się w ich głowach i na uczuciach, jakie nimi targały, niż na samym seksie, ale dla mnie to był strzał w dziesiątkę. Po pierwsze w kinie nie można pokazać wszystkiego, a po drugie, ta książka tak naprawdę była o miłości, a seks był tylko przykrywką i sposobem na przyciągnięcie czytelnika. W filmie pozostawiono najważniejsze erotyczne sceny i pokazano je ze smakiem, nie zabijając jednak w nich erotyzmu. Seksu było tyle, ile było trzeba, a skupienie się na relacji między bohaterami i trudnej walce o duszę Christiana spowodowało, że film był dużo lepszy, niż tego oczekiwałam. I ani przez minutę nie czułam się znudzona czy znużona, bo napięcie między bohaterami było tak wyczuwalne, że można by je było krajać nożem.
Doskonałe wyważenie seksu i uczuć sprawiło, że zakochałam się w tym filmie za zabój. I w tym Christianie, którego stworzył scenarzysta, reżyser i sam aktor. Zakochałam się w jego oddaniu do Any, jego gotowości do poświęceń dla niej i tego, że nie odpuścił, mimo iż ostatni jego błąd był tak brzemienny w skutkach. Zakochałam się w też w Anastasji, w jej upartym charakterze i otwartości jej umysłu. W tym, że nie dała się sprowadzić Christianowi do roli, której oboje tak naprawdę nie chcieli. Polubiłam ją za siłę i za to, że potrafiła odejść, gdy Christian przekroczył jej granice. I za to, że się nie poddawała, mimo że miała naprzeciw siebie trudnego przeciwnika. Ana z filmu była od początku pokazana jako osoba silna, co nieco odbiegało od książkowej wersji, ale taką ją bardziej wolałam. I Christian chyba też, mimo że nie potrafił tego przyznać przed samym sobą.
Film jest bardziej dramatem niż erotykiem, ale mi to jak najbardziej odpowiadało. Myślę, że to dlatego zakochałam się w nim od pierwszego spotkania bohaterów w nieskazitelnym biurze Christiana Greya. I pewnie dlatego nie mogłam się doczekać, aż znajdę czas, aby obejrzeć drugą część. I też pewnie dlatego oglądałam ją dwa razy dłużej, przewijając najważniejsze momenty, zwłaszcza te, gdzie bohaterowie zadają sobie nawzajem ból, który miał ich otworzyć na siebie nawzajem.
Druga część również trzymała mnie w napięciu, zwłaszcza że na scenę weszła Pani Robinson, do której Ana czuła prawdziwą odrazę i która próbowała przekonać ją, że Christian szybko się nią znudzi, bo nie zna jego prawdziwego oblicza. Lub po prostu nie chce go znać. Te momenty, w których Ana musi walczyć z Panią Robinson o Greya, były najciekawszymi momentami, przy których napięcie rosło, a szanse Any na zdobycie całego Christiana malały. Te przepychanki, których świadkiem był rozdarty Grey, świetnie budowały napięcie i pokazywały, jak bardzo Christian jest zagubiony w swoim szarym świecie i jak bardzo potrzebował on kogoś takiego jak Ana, kto mógł pokazać mu jak fałszywy był świat wykreowany dla niego przez Elenę Lincoln, czyli Panią Robinson. Sceny te uświadamiały nam, z jak trudną sprawą musi się zmierzyć Anastasia i nie pozwalały przysnąć ani na moment. Samo zakończenie nie było już tak ciekawe i właściwie w ogóle nie zachęcało do obejrzenia ostatniej części, ale ja myślę, że zmierzę się ze swoimi uprzedzeniami i znajdę jeszcze trochę czasu dla Greya i Any.
Ale to, co chciałam powiedzieć, to że mimo tego, iż druga część również bardzo mi się podobała, to jednak najbardziej dopracowana i znacząca była część pierwsza. Zapewne dlatego, że jest naładowana walką dwóch silnych osobowości i ta walka jest łatwo wyczuwalna. Człowiek od pierwszych minut zaczyna kibicować Anastasji, która od początku musi walczyć przeciwko potrzebie kontroli i dominacji Christiana, przeciwko czemuś, czego jej serce nie mogło znieść, mimo zapewnień Christiana, że rezygnacja z własnej woli uczyni ją wolną i szczęśliwą.

Ta walka, która może zakończyć się utratą Christiana jest kluczowym elementem pierwszej części i powoduje, że na własne oczy widzimy drobne zmiany, które zachodzą w zamkniętym w sobie Greyu i to nas wciąga powoli i nieustannie jak ruchome piaski. I myślę, że to jest kluczem sukcesu „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. W „Ciemniejszej stronie Greya” te zmiany są już znaczące i czujemy, że szala wygranej przechyla się na stronę Any i mimo iż Christian boi się, że Ana znowu od niego odejdzie, nie mogąc zaakceptować jego prawdziwego oblicza, my tak naprawdę czujemy, że to się nie stanie, że ci dwoje są sobie pisani. To powoduje, że napięcie nie jest aż tak silne jak w pierwszej części. Ale mimo to zachęcam do jej obejrzenia ze względu na piękno tego filmu i oczywiście ze względu na demoniczną Panią Robinson, zagraną w świetny sposób przez Kim Basinger. Ja na pewno obejrzę tę część jeszcze raz, jak tylko trochę ochłonę. Na razie potrzebuję dużej dawki snu, bo przez Greya nie spałam do 1 w nocy. Ale jak się ma Greya pod ręką, sen jest ostatnią rzeczą, która przychodzi do głowy ;)

środa, 26 kwietnia 2017

Szkockie historie czyli o tym czy Szkocja jest fajna

W tym roku nieoczekiwanie znalazłam się w Szkocji. Szybka decyzja podjęta w minutę i już następnego dnia leciałam do Glasgow. Zainteresowanie
tym kierunkiem mogę zawdzięczać głównie Riennaherze, która żyła w Glasgow przez okres studiów i wreszcie przekonała mnie, że Szkocja też może być ciekawym kierunkiem, pomimo swojej niesławnej pogody. Po Włochach, Hiszpanii i Grecji, słonecznych i ciekawych kulturowo miejscach ostatecznie przekonałam się, że muszę sprawdzić na własne oczy, czy wietrzny i deszczowy kraj, który do tej pory znajdował się nisko na liście miejsc do zobaczenia, znajdzie jakieś miejsce w moim sercu.
Chciałam na własne oczy zobaczyć Glasgow, które do tej pory widywałam jedynie na zdjęciach. Zaczęłam marzyć o tym, żeby zagubić się w klimatycznych uliczkach z szarej i czerwone cegły, zobaczyć owce pasące się na zielonych pastwiskach i na własne oczy przekonać się, czy zieleń Szkocji naprawdę jest taka szmaragdowa. Przyciągały mnie widoki, nie kultura i ludzie. Zamierzałam zaglądać w oświetlone okna mieszkańców Szkocji- nie jestem w stanie oprzeć się takiej pokusie- ale tak naprawdę leciałam tam dla pejzaży.
Ostatecznie nie zobaczyłam Glasgow, przejechałam przez nie tylko obwodnicą. Zdążyłam jedynie zauważyć, że to miasto jest ogromne, ale bardziej przemysłowe i z wieloma brzydkimi budynkami, przypominającymi polskie bloki. Tylko, że szarość tych budynków była bardziej przygnębiająca niż w Polsce, bo nie okraszona słońcem. Szkocja przywitała nas mżawką i szarością, a to- jak ostrzegła mnie sąsiadka w samolocie- było dla Szkocji rzeczą normalną. Przemknęłam więc tylko przez to miasto, które sprawiło, że w ogóle tu przyleciałam. Ale szczerze mówiąc nie wyglądało zachwycająco, nawet z daleka.

Za to mogłam napawać oczy widokami szmaragdowego morza zieleni z białymi punkcikami owczej wełny i uroczymi drewnianymi i kamiennymi płotkami oddzielającymi poszczególne pola.
Zobaczyłam to wszystko z daleka, nie dane mi było hasać po tych polach z owcami, ani uchwycić choćby jednego klimatycznego zdjęcia. Jednak udało mi się pobiegać po sawannach rezerwatu Seafield, wdrapać się na najwyższe wzniesienie tego rezerwatu, aby z zachwytem w sercu, smaganym nieustającym szkockim wiatrem, spoglądać na połacie zieleni pode mną i majaczące w oddali miasteczka. Udało mi się przemykać nocą uliczkami miasteczka Blackburn, żeby jak tajniak zaglądać chyłkiem w nieosłonięte niczym okna szkockich rodzin. 
A okna te były naprawdę ogromne, więc doprawdy miałam co robić. Zapewne krótko po moim odlocie pojawiły się w gazetach wzmianki o tajemniczej zakapturzonej postaci biegającej wieczorem po ulicach i zaglądającej niczym złodziej w okna szanowanych obywateli Blackburn. Bo wierzcie mi, tylko mnie zdawało się ciekawić to, jak żyją miastowi Szkoci, nikt inny nie był zainteresowany, żeby sprawdzić, jak to się u sąsiadów żyje, mimo kuszących ogromnych okien.
Być może dlatego, że każdy zdaje się żyć tak samo, tym samym utartym tempem i kierunkiem. A kierunek ten jest bardzo prosty: praca-dom-telewizor, może jakiś spacer wieczorny z psem. Szkoci, przynajmniej ci zamieszkujący miasta, wyglądali dla mnie, jakby nie mieli głębszego życia, jakby to ich życie było płaskie i pozbawione radości, którą przynosi obcowanie z kulturą. Być może się mylę, bo nie rozmawiałam z nikim innym prócz mojej polskiej rodziny.
Ale z moich licznych spacerów o różnych porach dnia wynika, że jedynym elementem przełamującym tę utartą drogę, jest wyjście do baru, pubu czy innego miejsca, gdzie można się spotkać z innymi ludźmi. A i tak dotyczy to głównie młodych ludzi. Czy ci ludzie w ogóle czytają książki, chodzą do teatru, wyjeżdżają w podróże zagraniczne aby poznać inne kultury? Czy jak wyjeżdżają to tylko po to, żeby pobyć w innym miejscu, nie starając się nawet zatrzymać na chwilę, aby zastanowić się nad tym, jak żyją inni? Czy życie jest dla nich aż tak obojętne? Tak przynajmniej odczytałam to, co widziałam.

Ktoś z rodziny powiedział mi, że Szkoci zaraz po szkole idą do pracy i zarabiają pieniądze. Szybko dorabiają się rzeczy materialnych, domów, samochodów, wszechobecnych dużych telewizorów z płaskim ekranem, przed którym ślęczą codziennie, jeśli nie wychodzą do baru. Wydaje mi się, że to właśnie przez tę wyznaczoną przez pokolenia rutynę życie szkockie jest takie płaskie. Przez zrezygnowanie z kulturalnej części, na którą składa się życie w Polsce. Przez naturalną, praktykowaną przez pokolenie pogoń za pieniądzem.
To wyjaśniałoby dlaczego dzieciaki w ogóle nie dbają o swoje zabawki, które niszczeją rzucone od niechcenia na ogród, walające się wszędzie śmieci i potopione w rzekach wózki sklepowe. Te wózki wydają się być główną rozrywką młodzieży, na równi z wypadami na piwo. Podejrzewam, że większość z nich zapomina, jak wygląda książka, gdy tylko opuszcza szkołę, a jedynym słowem pisanym są tablice ogłoszeniowe, rachunki i gazety niskich lotów.
Znowu, być może krzywdzę tych ludzi swoimi opiniami. Jeśli tak, mam nadzieję, że mi wybaczą. Ale tygodniowy wypad wystarczył mi, aby z całym sercem powiedzieć, że to nie jest kraj dla mnie. Ludzie są mało interesujący, wydają się przewijać przez życie jak puste skorupy czy zombie. Sądzę, że nawet gdyby język szkocki nie był tak skomplikowany, że nie da się go zrozumieć uczęszczając na kursy języka angielskiego, to i tak nie miałabym o czym z tymi ludźmi porozmawiać. Tak jak w Grecji chętnie lgnę do ludzi i ich historii, tak w Szkocji wolałam być odludkiem, błąkającym się samotnie po ulicach i polach.
Patrząc na życie Szkotów z punktu widzenia mieszkańców Blackburn, muszę stwierdzić, że nie ma w Szkocji zbyt wiele zachwycających rzeczy. Na pewno są to rozległe wiejskie krajobrazy. Na pewno morze widziane z daleka z góry Artura w Edynburgu. Niezaprzeczalnie jest to stara część Edynburga i jego przepiękne budynki i pałace. Przyklejone do siebie małe wille i domki z ogródkami. Jednak więcej jest rzeczy odpychających.
 Jest to brak głębi życia i nieczułość na kulturę. Jest to pogoda, która oferuje tak niewiele słońca i taki ogrom wietrznych i zimnych dni. Jest to okropne jedzenie, które przywodzi połowę społeczeństwa (a może więcej?) do sporej otyłości i problemów z poruszaniem się.
Są to góry różnorodnych śmieci. Zdecydowanie Szkocja nie wie, jak radzić sobie ze śmieciami. Pod każdym krzakiem leży mnóstwo odpadów, które wyglądają jakby nie były sprzątane od lat. Śmieci walające się nawet w rezerwacie, woreczki z psimi odchodami porzucane nawet na górze Artura, jednej z najbardziej znanych atrakcji Edynburga. Są to śmieci w przydomowych ogródkach, porzucanych niefrasobliwie razem z hulajnogami i dziecięcymi rowerkami.
Jest to wreszcie brak smaku przy dekorowaniu mieszkań i ogródków. W wielu przypadkach ogrody wydawały się być miejscem jakiejś szalonej futurystycznej wystawy artysty zbieracza odpadów i niechcianych zabawek. Ściany w domach i mieszkaniach kojarzyły mi się z PRL-owską jednostajnością i brakiem wyobraźni (często widziałam ciemno pomalowane ściany, pomieszane kolory i szlaki rodem z korytarzy polskich blokowisk za czasów PRL-u). 
Wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale chcę tu tylko powiedzieć, że Szkoci najwyraźniej nie dbają o pozory i chętnie pokazują, że nic prócz pracy, jedzenia i picia się nie liczy.

Także pod względem ubierania się muszę stwierdzić, że Szkoci, a zwłaszcza Szkotki, nie mają smaku. Przerysowane dziewczyny w zbyt małych ubraniach, krótkich spódniczkach i sandałach nałożonych na gołe nogi przy
temperaturach bliskich zeru, grupki wałęsających się krzykliwych dziewczyn, powystrajanych w kiecki, które u nas wypada założyć tylko na specjalne okazje- to wszystko jest w Szkocji codziennością. Na tym wyjeździe usłyszałam, że w Edynburgu możesz być kim chcesz. Ja jednak wolałabym być nikim niż wielokrotną kopią tego samego, niezbyt atrakcyjnego „kogoś”. Mam wrażenie, że Szkoci nie mają w domach luster. Ale być może ten okropny krzykliwy gust jest winą braku wykształcenia (w Polsce studia często są źle zorganizowane, ale przynajmniej uczą obejścia i przebywania z ludźmi z różnych środowisk- w Szkocji mam wrażenie że istnieją tylko dwa środowiska- trochę biedniejszych i trochę bogatszych, ale oprócz pieniędzy nic ich od siebie nie różni).

Gdy wałęsałam się po Blackburn, niewielkim miasteczku położonym 20 km od Edynburga, nie miałam poczucia bezpieczeństwa. Mijani przechodnie nie wydawali się przyjaźni, raczej surowi w obejściu i lubiący się kisić wyłącznie w
swoim sosie. Gdy tak samo wałęsałam się po Lanzarote, czułam się jak u siebie w domu i bałam się tylko karaluchów. Obcy ludzie witali się ze mną na ulicy jakbym była jedną z nich. We Włoszech niemal zostałam zmuszona, żeby zobaczyć wnętrze makaroniarni przez samego właściciela, tylko dlatego, że spotkaliśmy się przypadkiem drugi raz i się z nim przywitałam. W Grecji otrzymałam zaproszenie do zamieszkania w domu sprzedawcy wina, tylko dlatego, że parę razy zajrzałam do niego z mężem i porozmawiałam o życiu. Tutaj natomiast były tylko puste twarze, nieznany język i napastliwe dzieciaki, które nie uszanowały nawet tego, że szłam z wózkiem, w którym spało małe dziecko.
Poczucie zagrożenia gubiłam gdzieś tylko w bogatszej dzielnicy Blackburn, bliżej Hathage. Nie wiem, czego się bałam, nie wiem czy miałam podstawy do tego, aby się bać. Jednak mimo wszystko irracjonalny strach towarzyszył mi na moich przechadzkach bardzo często. Miasteczko Blackburn nie wydawało się przyjaźnie do mnie nastawione, czułam się tam jak intruz, którym najpewniej byłam. Czy to wina jakichś historycznych zaszłości czy braku obycia kulturalnego, nie wiem. Wiem tylko tyle, że niechętnie tam wrócę, jeśli w ogóle.
Edynburg- widok z góry Artura


Być może zbyt wcześnie skazuję Szkocję na zapomnienie. W końcu co ja tam znowu widziałam? Glasgow w przelocie, Edynburg za dnia i w nocy i Blackburn, niewielkie miasteczko, które powstało, aby biedni robotnicy mieli gdzie mieszkać (stąd poczucie, które towarzyszyło mi podczas spacerów, że mieszkam w wiosce rybackiej, wszystkie domki zdawały się być takie same, opuszczone, nad którymi krążą tylko mewy i hulający wiatr) i Livingstone w przelocie, podczas zakupów.


Ale to, co zobaczyłam wystarczyło mi, aby na jakiś czas zapomnieć o podróżach do Szkocji. Obecnie nie pociąga mnie nawet Anglia. Nie pociąga mnie poczucie obcości, a właśnie to uczucie towarzyszyło mi przez cały szkocki tydzień. I cały ten czas tęskniłam za wolnością, jaką czułam w Grecji oraz za jej gościnnością. Myślę, że jeszcze długo nie będzie wpisu: Szkockie historie-part 2.