niedziela, 27 stycznia 2013

Zdrada - czy da się z nią żyć?

      Co właściwie oznacza to złowrogie słowo? Przede wszystkim to zawiedzenie czyjegoś zaufania i narażenie drugiej osoby na straty moralne. Gdy się spojrzy na definicję zdrady wydaje się ona niczym strasznym. Przecież codziennie ktoś nadużywa naszego zaufania i to nie tylko w relacjach partnerskich. Może być to koleżanka w pracy, która podpisała się pod naszym projektem i dzięki temu dostała awans, może to być kolega, któremu się zwierzyliśmy z naszych największych sekretów i teraz za sprawą jego gadulstwa nie możemy odnaleźć spokoju w firmie. Zdradzić może nas przyjaciel, członek rodziny i czasami wystarczy jakaś drobnostka, żebyśmy poczuli się zdradzeni. Wystarczy, że poczujemy, że druga osoba zawiodła zaufanie, którym ją obdarzyliśmy. Jednak są takie zdrady, które silnie wpływają nie tylko na nasze emocje, charakter, ale i na całe nasze życie.
Mówię o zdradzie partnerskiej. Nieważny jest tu staż związku, pierścionki ani obrączki. To zawsze boli tak samo. I boli w momencie odkrycia zdrady, a także po czasie, kiedy pozornie przebaczamy partnerowi jego potknięcie, boli też po latach, bo nie da się wyrzucić tak wielkiego zranienia z umysłu, a czas jedynie pozwala nie myśleć o tym codziennie. Jednak w tym przypadku nie można powiedzieć, że czas goi rany, bo taka rana nigdy się nie zagoi i osoba zdradzona już nigdy nie będzie mogła w pełni zaufać swojemu partnerowi, czy to temu, któremu zostały winy "przebaczone", czy też każdemu następnemu. Kiedy znajdujemy partnera, z którym się wiążemy, obdarzamy go tak wielkim zaufaniem, jakie możemy spotkać tylko pomiędzy dwojgiem ludzi. Gdy druga osoba zawiedzie to zaufanie, niszczy bezpowrotnie nasz stosunek do niej, czasem nawet do całego gatunku. Zdradę boleśnie przeżywamy nawet wtedy, gdy z drugą osobą nie łączy nas wielkie szczere uczucie, nazywane miłością. Oczywiście jeśli dwoje ludzi łączy miłość, zdrada staje się tym boleśniejsza, im większa miłość i więcej nadziei, pokładanych w partnerze. Ale nawet jeśli dwoje ludzi łączy tylko pasja i namiętność i nie mają wobec siebie szczególnych planów na przyszłość, to nawet w takim związku zdrada boli. Nie lubimy przegrywać, a utrata partnera na rzecz innej osoby nie może zostać pominięta obojętnością. Jesteśmy dla siebie samych największym skarbem. Kiedy dotyka nas zdrada , jest to jednocześnie cios w samoświadomość. Zdrada godzi w naszą pewność siebie. Czujemy się gorsi od osoby, z którą przegraliśmy.  Nasza samoocena obniża się gwałtownie i cierpimy z tego powodu coraz bardziej. Przestajemy wierzyć, że jesteśmy coś warci, czujemy się jak nikomu niepotrzebne śmieci, które ktoś wyrzucił bez żadnych skrupułów. Nikt nie jest w stanie bez bólu spojrzeć prawdzie w oczy: że zostaliśmy wymienieni na lepszy model. Oczywiście w naszym mniemaniu jesteśmy gorszym modelem, a prawda jest w rzeczywistości taka, że zostaliśmy wymienieni na inny model, który wcale nie musi być lepszy. Po prostu w pewnym momencie nasz partner zaczął sobie zdawać sprawę, że tamta/tamten jest zupełnie inna/ inny od nas i bardziej odpowiada jego potrzebom. Taki już jest człowiek, ciągle wydaje mu się, że za rogiem czeka go coś lepszego. Dlatego bez opamiętania rzuca się na coś, co wydaje mu się inne niż to, do czego przywykł. A nierzadko zdarza się, że po jakimś czasie nagle dostrzega, że to co go olśniło, jest dokładnie tym samym, co miał. Wtedy albo czuje wyrzuty sumienia i stara się wyprosić wybaczenie osoby, którą zranił, albo postanawia być z tą drugą osobą, do czasu, aż inny diament olśni go blaskiem, który wydaje się inny i bardziej lśniący od dotychczasowego. Człowiek jest niezwykły. Można by go porównać do poszukiwacza. Ciągle szuka czegoś lepszego. Nawet jeśli się do tego nie przyznaje nawet przed samym sobą, to uważa się za bardzo wartościowego człowieka, który zasługuje na najlepsze. Dlaczego tak często narzeka na to co ma, bo przecież należy mu się znacznie więcej.  Człowiek ma duże wymagania, w każdej dziedzinie życia oczekuje najlepszych gratyfikacji za to, że jest jaki jest, czyli wspaniały.
To ciągłe poszukiwanie lepszego ciągnie nas do zdrady i wtedy nie patrzymy na konsekwencje naszych czynów. Czasem, jeśli nie jesteśmy zbyt zaślepieni w siebie, wreszcie zauważymy, że skrzywdziliśmy. Jednak najczęściej przemy do przodu nie patrząc ile się za nami trupów sieje. Te trupy to wiara, nadzieja, zaufanie, pewność, samoocena. Jest ich dużo więcej, ale te bolą najbardziej. Osoba, która raz straci zaufanie, może go już nigdy nie odzyskać. A ciężko żyć bez zaufania. Tak samo z brakiem pewności siebie, bez wiary i nadziei na przyszłość. Zdrada może zniszczyć drugiego człowieka bezpowrotnie. Szkoda, że nasi partnerzy tak rzadko o tym pamiętają.  Jeśli jednak spojrzeć na to wszystko bez emocji, to trudno im się dziwić. Kiedy spotkamy kogoś, kto lśni zupełnie innym blaskiem niż nasz dotychczasowy diament (oczywiście w naszych własnych wyobrażeniach), przestajemy raptownie liczyć się z drugą osobą. Liczymy się tylko my i nasze osobiste pragnienie szczęścia. Nagle nasze dotychczasowe życie wydaje się bezbarwne i bez blasku. Teraz już widzimy, że wcale nie byliśmy szczęśliwi, i że nasze dotychczasowe życie było wegetacją. Raptem uświadamiamy sobie, że całe życie czekaliśmy na ten blask bijący od tej osoby, którą obdarzyliśmy palmą pierwszeństwa, odbierając ją naszemu dotychczasowemu partnerowi. W takim momencie przestajemy myśleć o partnerze i zatrzymujemy się wyłącznie na swoich potrzebach. Stawiamy je na piedestale i dążymy do nich nie patrząc na szkody, uczynione przez nas samych. Nie zdając sobie z tego sprawy zaczynamy się tłumaczyć sami przed sobą, że całe życie czekaliśmy właśnie na tę nową osobę i przecież nie możemy się nagle odwrócić od prawdziwego szczęścia, które los zsyła nam tak późno. A skoro los nam je zsyła, to naszym obowiązkiem jest porzucić dotychczasowe kajdany i brać od życia to, co ono nam daje. Tłumaczymy sobie, że to także dla dobra naszego partnera, bo przecież teraz, kiedy już wiemy czym jest prawdziwe szczęście i gdzie leży, będziemy tylko ranić partnera, pozostając z nim w tym pustym związku bez prawdziwych uczuć. Im szybciej więc odejdziemy, tym będzie lepiej dla wszystkich. Jesteśmy wręcz pewni, że nasi partnerzy nam kiedyś podziękują, znajdując takie samo szczęście w ramionach innej kobiety czy mężczyzny. Dzieci też oczywiście jakoś sobie poradzą, bo przecież będziemy je odwiedzać i kochać tak samo.
Czasami zdarza się, że człowiek nie jest na tyle odważny, by od razu zostawić partnera i rzucić się w nowe szczęście. Albo nie jest do końca przekonany, czy to już na pewno to, próbuje więc nowego szczęścia po trochu, po kryjomu, a kiedy okazuje się, że diament szybko stracił blask, cieszy się ze swojej ostrożności. Czasami nawet nie ma wyrzutów sumienia, bo przecież tylko sprawdzał, czy aby szczęście nie leży gdzie indziej. A skoro już się okazało, że tam gdzie szukał przed chwilą, wcale nie ma szczęścia, żyje dalej z dotychczasowym partnerem, mając nadzieję, że  jego skok w bok nigdy się nie wyda. I wcale nie ma ochoty mówić o tym drugiej osobie. Po pierwsze boi się konsekwencji własnych działań, bo nagle to, co miał a co tak bezmyślnie naraził na zepsucie, wydaje mu się  najcenniejsze, po drugie uważa, że gdy pojawia się okazja na szczęśnie, to należy ją sprawdzić, po trzecie wreszcie nie chce drugiej osoby zranić, mimo że jeszcze kilka dni temu w ogóle się tym nie przejmował. Często jednak jego występek wychodzi na światło dzienne, bo nie zachował wystarczającej ostrożności, ktoś go zobaczył lub pod wpływem nagłych wyrzutów sumienia i strachu przed karą stał się inny, cichszy, może bardziej nerwowy i jego partner to wyczuwa. A czasem już na etapie zalotów do nagle odnalezionego prawdziwego szczęścia tak bardzo się zapomina, że daje swojemu partnerowi tak wyraźne znaki ostrzegawcze, że niepotrzebnie tylko wydłuża jego udrękę niepewności. A kiedy wszystko wychodzi na światło dzienne, dzieje się prawdziwy dramat, spowodowany jego bezmyślnością.
Czy się przyznać czy nie? Na to każdy musi sobie sam odpowiedzieć. Nie warto tłumaczyć sobie, że niewiedza jest lepsza od wiedzy, ponieważ jest duże prawdopodobieństwo, że wszystko i tak prędzej czy później się wyda. Ja jestem zdania, że należy ponosić konsekwencje własnych działań. Gdy byliśmy dziećmi i coś zbroiliśmy, staraliśmy się ukrywać własne występki, by uniknąć kary. Kara zaś zawsze była dotkliwa. Wiek dziecięcy jest czasem największej nauki. Z tego okresu wynosimy najwięcej informacji. Dzięki temu okresowi prób i błędów wiemy, że każdy wybryk będzie ukarany i najlepszym sposobem aby tego uniknąć jest milczenie do samego końca, wypieranie się dopóki nie przedstawi się wobec nas dowodów. Jednak uważam, że jako ludzie dorośli jesteśmy na tyle myślący, że potrafimy rozróżnić co jest dobre, a co złe. Kiedy więc decydujemy się na zło, powinniśmy to robić z pełną świadomością konsekwencji i pochylić pod nie głowy. Skok w bok to nie tylko narażanie partnera na zabijające go emocje, ale też igranie z jego zdrowiem. Jeśli już więc wyobrażamy sobie, że osoba, która nagle staje nam na drodze i wydaje się diamentem, jest tą jedyną osobą, która może dać nam szczęście, powiedzmy o tym swojemu partnerowi. I tak będzie cierpiał, jak się dowie prawdy po latach, lepiej więc od razu przedstawić sprawy jak dorosły z dorosłym i dać wybór. Oczywiście najprawdopodobniej nasz partner sam odejdzie, ale dajmy mu szansę na podjęcie decyzji. Nie bądźmy egoistami do końca. Łatwiej znieść  słowa, niż zdradę. Jeśli zaczynamy myśleć o kimś innym, powiedzmy to partnerowi. Niech ma szansę o nas powalczyć, lub przynajmniej o spokój swojego sumienia. Pozwólmy jej/ jemu odejść, zanim zranimy tę drugą osobę jeszcze bardziej.
A czy zdrada to jedynie niewierność, która polega na stosunku cielesnym? Byłoby wtedy dużo prościej. Niestety, wiele zależy od płci. Dla  wielu mężczyzn zbliżenie cielesne ich kobiet jest największą zdradą. A to dlatego, że tak właśnie pojmują oni zdradę. Dla nich cielesność liczy się najbardziej, zatem kiedy kobieta dzieli się swoją cielesnością z innymi, jest to dla jej stałego partnera zniewaga nie do zniesienia. Dla kobiety natomiast zdrada znaczy dużo więcej. Zdrada duchowa i fizyczna bolą ją tak samo, a dla wielu kobiet zdrada duchowa jest boleśniejsza. Bo to oznacza dla kobiety przegraną na każdym froncie. Straciła nie tylko ciało swojego mężczyzny, ale i duszę. Straciła jego miłość, bo oto on zakochał się w innej.
Dla różnych kobiet różne oblicza zdrady bolą mniej lub bardziej. Dla mnie zdradą jest choćby myśl o innej kobiecie. Przytulenie innej, usadowienie na jej twarzy pocałunku, oglądanie się za inną kobietą, ciągłe myślenie o niej- to wszystko prowadzi do zdrady. A także jest samą zdradą. Mając jedną kobietę, nie powinno się myśleć o drugiej. Kiedy ja kocham, inni mężczyźni dla mnie nie istnieją. Tego samego oczekuję od mojego mężczyzny. Nie dajmy się oszukać. Kiedy mężczyzna zaczyna zwracać swoje myśli ku innej kobiecie, zawsze ma to jakiś cel. Lepiej więc zdusić w zarodku kiełkujące zainteresowanie. Kiedy wydaje nam się, że nasz mężczyzna zaczyna wykazywać niezdrowe zainteresowanie drugą kobietą, najpewniej mamy się czego obawiać. Zresztą każda kobieta, znając swego mężczyznę wie, kiedy jego zainteresowanie zaczyna mieć poważniejsze zamiary. Zresztą wystarczy przypomnieć sobie jak nasz mężczyzna zachowywał się kiedy starał się o nas. Na pewno startując do innej kobiety będzie zachowywał się dokładnie tak samo. Jeśli więc już zauważymy takie akcje naszego mężczyzny w stosunku do innej kobiety, najpewniej będzie to prowadziło do zdrady. Od nas tylko zależy czy od razu podejmiemy walkę czy pozwolimy na rozwinięcie się tego kiełkującego uczucia. Oczywiście z obawy przed utratą partnera kobiety często pozwalają im na zbyt wiele, ale kiedy już jego uczucie względem innej kobiety osiągnie wysokie stadium, ostatecznie on może i tak odejść. Czasem warto więc postawić wszystko na jednej szali i od razu rozpocząć walkę i nie czekać na konsekwencje swojego  tchórzostwa.
Co nas, kobiety, bardziej boli? Fizyczna czy duchowa zdrada? Myślę, że obie bolą podobnie. Ale chyba jednak zdrada duchowa bardziej niszczy kobietę, jej poczucie własnej wartości. Taka zdrada to osobista porażka, o której trudno zapomnieć. Zdrada zaufania pada cieniem na życie kobiety i zmienia ją właściwie do końca życia. Gdy bardzo kochamy i nagle dowiadujemy się, że nasz partner kocha inną, jesteśmy zdruzgotane. Okazuje się, że nie jesteśmy nic warte, że inna kobieta tak szybko odebrała nam kogoś, kto był całym sensem naszego istnienia. Dla kobiety posiadanie mężczyzny, którego mogłaby kochać i założyć z nim rodzinę, jest najważniejszą rzeczą pod słońcem. Dlatego kiedy on zaczyna interesować się inną kobietą, grunt pod naszymi nogami zaczyna gwałtownie drżeć, aby wreszcie zapaść się razem z nami pod ziemię, kiedy partner opuszcza nas dla innej. Zaczynamy wmawiać sobie, że to wszystko nasza wina, że nie jesteśmy niczego warte, że nie zasługujemy na miłość. Nagle okazuje się, że nic nam nie zostało, czym mogłybyśmy się pocieszyć, bo często kiedy zdobywamy mężczyznę naszych marzeń, porzucamy swoje dotychczasowe zainteresowania, które miały nam umilić czas oczekiwania na księcia z bajki. Gdy książę znika z naszego horyzontu, zostaje czarna, ziejąca pustka, której nie ma czym wypełnić. A na pewno łatwiej byłoby wylizać rany mając czym zająć myśli. Jak tu jednak przekonać kochającą kobietę, że nie tylko mężczyzna liczy się w życiu, ale i jej zainteresowania, które ją kształtują. Szkoda, że tak wiele kobiet o tym zapomina i skupia się wyłącznie na krążeniu wokół mężczyzny.
O zdradzie wiele można by napisać. Ale co zrobić, gdy nasz mężczyzna zdradził a mimo to postanowił zostać przy nas? Wybaczyć czy nie? Zostać z nim czy odejść? Niestety nie ma złotego środka. Każda z nas musi sama odpowiedzieć sobie na to trudne pytanie. Jedno jest pewne- życie ze zdradą nie jest łatwe. Zawiedzione zaufanie nie potrafi zapomnieć. Nawet jeśli zdecydujemy się wybaczyć, jeśli będziemy potrafiły to zrobić, pamięć o zdarzeniach zostanie w nas na zawsze. Takie już są kobiety. Mogą wybaczyć, ale nie zapomną nigdy. Zwłaszcza, gdy zmuszone były na wszystko patrzeć. Łatwiej przeżyć coś, o czym się dowiedziało już po fakcie. Kiedy natomiast trzeba na to wszystko patrzeć w czasie teraźniejszym, straty są dużo bardziej bolesne i na zawsze wrzynają się w mózg. Kiedy decydujemy się zostać z mężczyzną, który zdradził, musimy zdawać sobie sprawę z trudności zadania, na jakie same się decydujemy. Wystawiamy się wtedy na naprawdę ciężką próbę, jeśli nie najcięższą w życiu. Jeśli przetrwamy pierwsze miesiąca po zdradzie bez codziennego przypominania partnerowi jaki jest podły, możemy pogratulować sobie siły. Jednak nigdy nie wolno stracić czujności. Bo zadra na zawsze zostanie w naszym sercu i zacznie wypływać w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy wyda nam się już, że prawie zapomniałyśmy o wydarzeniu, lub przynajmniej potrafimy z tym żyć, nie myśląc o tym codziennie, nagle jeden przypadkowy telefon, w którym słyszymy damski głos, jeden sms o późnej porze, jedno spóźnienie mężyczyny może pozbawić nas odzyskanej pewności siebie. Zaczynamy przypominać sobie wszystko ze zdwojoną siłą i nagle wszystko wydaje nam się podejrzane. Mamy ochotę śledzić każde poczynania partnera, ciągle pytamy kto dzwonił, rzucamy się pierwsze na telefon, zaglądamy mu przez ramię podczas wpisywania hasła na pocztę mailową, aby podczas jego nieobecności sprawdzić pocztę od A do Z. Zaczynamy czuć niepokój, który rzuca się cieniem na nasze życie. Podejrzenia powoli zaczynają niszczyć nas od środka, a my zaczynamy mimowolnie niszczyć nasz związek. Bo który mężczyzna wytrzyma długo ciągłe pytania? Jeśli myślicie, że on nie wie, dlaczego pytacie, jesteście w błędzie. Nawet jeśli jest niewinny, zaczyna czuć się winnym. Przypomina sobie to, co zrobił i przestaje czuć się dobrze w związku. Nikt nie lubi, aby przypominać mu jego grzechy. Chcemy czuć się dobrze z samym sobą, chcemy myśleć o sobie jak o nieskalanej tafli, kiedy więc ktoś nam burzy ten obraz, słusznie czy niezasłużenie, przestajemy czuć się swobodnie w swoim dotychczasowym życiu z partnerem. Łatwo jest zniszczyć coś, co się tak pieczołowicie odbudowywało.  Ciężko jest powściągnąć emocje, ale czasem tak trzeba, jeśli nie chcemy zniszczyć swojego związku. Jeśli więc nie czujemy się na siłach, lepiej po prostu od razu odejdźmy i nie silmy się na odwagę. Bo żeby zostać z partnerem, który nas zdradził, potrzeba wyjątkowej odwagi. I siły panowania nad własnymi emocjami i słowami, których nie da się cofnąć. Odgrzewanie starych przewinień niczemu nie służy, tylko zniszczeniu.
Jak więc żyć z zadrą zdrady? Nie jest to łatwe. Trzeba być przygotowanym na codzienną walkę. Trzeba wiedzieć, że nigdy nie będzie tak samo jak kiedyś, zaufania nie da się odbudować. Ciągłe myśli o zdradzie zburzą niejedną chwilę spokoju. Będzie to walka o duszę i zapomnienie. Zapomnienie czegoś, czego nie da się zapomnieć, a co można jedynie upchnąć jak najgłębiej w zakamarki wspomnień. Łatwiej jest odejść od razu i cierpieć przez jakiś czas niż zostać i cierpieć zawsze, codziennie. Tak więc życie ze zdradą to życie w ciągłym cierpieniu, bez zaufania i w kręgu powracających podejrzeń. Kto się na to zdecyduje, nie zazna już spokoju. Przede wszystkim trzeba uzbroić się w cierpliwość. Czas wreszcie rzuci łunę na wspomnienia, aż staną się one przyblakłe i mniej będą boleć. Ale zanim to się stanie, będziemy codziennie zastanawiały się jak to się stało, szukały u siebie powodów. Jednego dnia znajdziemy w sobie wiele winy, często wyimaginowanej i wtedy będziemy się czuły źle z powodu własnych słabości. Będziemy sobie obiecywać, że będziemy bardziej rozrywkowe, pomysłowe, że zburzymy rutynę związku i odzyskamy uczucie partnera. Innego dnia całą winę zrzucimy na niego, będziemy walczyły z nienawiścią do niego i  z myślami wartymi umieszczenia w celi więziennej, gdy nasza myśl powędruje do tej drugiej kobiety. Jeśli będziemy znały jej dane osobowe, będziemy starały się śledzić każdy jej krok w sieci i pilnować, czy jej słabość do naszego partnera nie powraca, zwłaszcza z wzajemnością. Tymi detektywistycznymi zapędami będziemy same sobie burzyły spokój, będziemy tego świadome, ale nie będziemy potrafiły przestać. Będziemy czuć zazdrość wobec tej kobiety, być może będziemy chciały być takie jak one, tak w zachowaniu, jak w wyglądzie zewnętrznym, mając nadzieję odzyskania dawnego ognia w swoim związku dzięki upodobnieniu się do tej kobiety, która bez wysiłku odebrała nam naszego mężczyznę. Codziennie będziemy się łapać na szukaniu dowodów jego wykroczeń przeciwko Waszemu uczuciu i z dużą dozą podejrzeń będziemy przeszukiwać mieszkanie w poszukiwaniu włosów, tajemniczych rachunków i Bóg wie czego jeszcze. Codziennie będą nam się cisnęły oskarżenia, pytania o tamten związek i tamtą kobietę, tym samym odgrzebując rany, które chcemy wyleczyć. Codziennie będziemy miały chęć przypominania partnerowi o jego zbrodni. 
Powstrzymajmy jednak wszystkie te zapędy. Jeśli chcemy się dowiedzieć całej historii tamtego związku i uczuć, które mu towarzyszyły, wypytajmy o wszystko co nas interesuje z najdrobniejszymi szczegółami od razu, jak się dowiemy o występku partnera. Powiedzmy mu jak bardzo nas zranił. Zarzućmy mu wszystko to, co chcemy mu zarzucić. Powiedzmy mu o swoim braku zaufania i możliwości jego nieodzyskania. Powiedzmy mu wszystko co nam leży na sercu. A potem zamknijmy ten rozdział. Od następnego dnia nie wracajmy już do tamtych wydarzeń. Być może będziemy myśleć, że jak nie będziemy partnera ranić codziennym przypominaniem mu jego przewin, to on pomyśli, że my już zapomniałyśmy, że mu wybaczyłyśmy. Ale on na pewno tak nie pomyśli. Będzie wiedział bądź wyczuwał, że droga do wybaczenia jest długa. Ale dla własnego spokoju nie rozdrapujcie swych ran. Myślenie, że skoro my cierpimy codziennie, to on też powinien, jest drogą błędną. Jeśli nasz partner wciąż nas kocha, będzie cierpiał bez względu na to, czy mu będziemy o tym przypominać czy nie. Jedyna różnica polega na tym, że rozdrapywanie ran spowoduje, że ucierpi Wasz związek, który po zdradzie potrzebuje spokoju, a nie negatywnych emocji. Bardzo trudno jest milczeć, gdy chce się krzyczeć, ale jedynie to może uratować resztkę tego, co zniszczył nasz partner. Jeśli już decydujemy się na ratowanie związku, zróbmy to z pełnym poświęceniem. Odrzućmy myśli, że to teraz on powinien się poświęcić, skoro już zrobił nam tak wielkie świństwo. Ale bądźmy pewne, że on czuje się winny i będzie się poświęcał bez względu na nasze przypomnienia. A to dlatego, że będzie widział naszą udrękę i będzie starał się naprawić to, co zepsuł. Jeśli natomiast nie zauważymy żadnych oznak jego cierpienia, żadnych starań z jego strony, jest to raczej znak, że nasz parnter nie czuje się winny i nie warto go zatrzymywać na siłe przy sobie. Być może i tak odejdzie raz zasmakowawszy zdrady, więc może lepiej będzie oszczędzić sobie podwójnej udręki.
Życie ze wspomnieniem zdrady jest chyba najtrudniejszą rzeczą na świecie. Dlatego zanim podejmie się tę ciężką walkę, trzeba się najpierw zastanowić czy ma się na to wystarczająco sił i czy nagroda za ciągłą udrękę jest tego warta. Bo nikt nie będzie w stanie nam zagwarantować, że przeszłość nie odnajdzie drogi powrotu w formie nowej kobiety w życiu naszego mężczyzny.

środa, 16 stycznia 2013

Życie Pi - Yann Martel

         Najwidoczniej miałam w niebie zapisane, że muszę tę książkę przeczytać. Pierwszy raz natknęłam się na "Życie Pi" w moim ulubionym i jednocześnie jedynym jaki odwiedzam second-handzie. Wynalazłam ją pośród stosu innych historii, z których każda chciała znaleźć swojego nowego właściciela. Nie pamiętam już okładki, ale zapewne to ona przyciągnęła mój wzrok do tej pozycji. "Life of Pi" - przeczytałam. Tytuł średnio interesujący. Dlatego zawsze odwracam książkę i czytam to, co jest napisane na odwrocie okładki. Był tam zlepek słów po angielsku, z których wyłowiłam niezgrabnie informację, że na łodzi, na środku oceanu, dryfowała łódź, a na niej rozbitkowie: chłopiec, hiena, zebra, orangutan i tygrys. I coś o walce o życie. Zdecydowanie opis ciekawszy niż sam tytuł. Zajrzałam więc do środka, próbując na szybko wyłapać jakieś ciekawe ustępy, które przekonałyby mnie, że powinnam tę książkę zabrać z przytuliska zwanego second-handem. Szukałam jakichś dialogów, opisów, które powiedziałyby mi, że w środku znajduje się ciekawa historia. Niestety do perfekcyjnego rozumienia języka angielskiego jeszcze dużo mi brakuje, zatem nigdzie nie mogłam znaleźć potwierdzenia swojej tezy, że to ciekawa książka. Nie było w niej w ogóle dialogów, a same opisy były niezrozumiałe. Spojrzałam więc jeszcze raz na odwrocie okładki, wczytując się ponownie w krótką recenzję, próbując wyłapać w niej więcej sensu w plątaninie angielskich słów. Książka nie była droga, kosztowała jakieś 5 czy 6 zł, a jednak stałam trzymając ją w ręku chyba z 10 minut, ostrożnie ważąc w myślach wartość moralną zakupu. Niestety książka przegrała. Wygrał rozsądek, podpowiadający, że bez sensu jest wyrzucać w błoto nawet tak małą kwotę na coś, co okaże się mało interesujące. Zostawiłam więc książkę na pastwę losu, nie wiedząc, że jest to poczytny bestseller.
    Dzisiaj już wiem, że dobrze wtedy postąpiłam. Była napisana zbyt trudnym językiem dla początkującego anglisty, jakim jestem i w zasadzie byłby to dla mnie zwykły bełkot. Rzucanie się na zbyt głęboką wodę skończyłoby się dla mnie marnie. Uznałabym wtedy, że książka nie jest warta nawet funta kłaków i nie przeczytałabym jej nigdy w polskim przekładzie. Pamiętam, że wyszłam wtedy ze sklepu bez żadnych zakupów. Zastanawiałam się jeszcze przez chwilę czy dobrze zrobiłam zaoszczędzając owego piątaka, po czym zapomniałam szybko o całym zajściu i o książce.

     Aż pewnego razu, siedząc przed telewizorem zauważyłam kinową zapowiedź filmu. Nie widziałam tej reklamy od początku, ale przykuła moją uwagę, bo coś w niej wydało mi się znajome. Zobaczyłam chłopca, który stał na małej łódce i wiosłem odganiał tygrysa. Nie zapaliła mi się od razu lampka w głowie, bo minęło już trochę czasu od mojej wizyty w ciucholandzie. Jednak film wydał mi się na tyle ciekawy, że obejrzałam zapowiedź do końca i gdy usłyszałam tytuł, wiedziałam już, że chodziło o ekranizację książki, którą kiedyś odrzuciłam. Od razu pożałowałam swojej decyzji, bo opowieść o chłopcu, który przepływa przez Ocean Spokojny na szalupie ratunkowej i musi walczyć o przetrwanie nie tylko z żywiołami natury i z czasem, ale także z tygrysem bengalskim, wydała mi się bardzo interesująca. Zwłaszcza, gdy usłyszałam, że na łodzi narodziła się przyjaźń między chłopcem a zwierzęciem. Chyba każdego zainteresowałby taki wstęp, a już na pewno mnie, która lubi niezwykłe zjawiska.

     Jak tylko z ekranu telewizora zniknęła reklama filmu, zaczęłam rozmyślać nad książką. Ciągle pytałam samą siebie dlaczego wtedy ją zostawiłam w sklepie. Myślałam że prawdopodobnie przeszła mi koło nosa jakaś naprawdę ciekawa historia. Tak byłam zaciekawiona, że aż ściągnęłam sobie e-booka. Nie cierpię czytać książek prosto z komputera, bo strasznie męczą mi się oczy, ale nie miałam innego wyjścia. Gdy zaczęłam czytać, zobaczyłam to o czym wspomniałam wcześniej, że angielska wersja byłaby dla mnie za trudna, ponieważ było tam zbyt dużo opisów i zbyt wiele słów, których bym nie zrozumiała. Jedynie żałowałam, że nie mam tej powieści w polskim przekładzie i w wersji papierowej.
 



     Książka składa się z trzech części. Pierwsza, zatytułowana „Toronto i Puttuczczeri” jest jakby wstępem. Rozwinięcie, czyli właściwa część opowieści znajduje się w kolejnym rozdziale pt. „Ocean Spokojny”. Ostatni rozdział „Lecznica Benito Juáreza, Tomatlán, Meksyk” jest najbardziej niepokojący. Jest to fragment rozmowy dwóch urzędników japońskiego Ministerstwa Transportu z jedynym ocalałym pasażerem japońskiego frachtowca „Tsimtsum”, który zatonął bez wieści 7 miesięcy wcześniej. Oczywiście chodzi tu o naszego bohatera Pi Patela, który miał pomóc urzędnikom wyjaśnić przyczynę tajemniczego zatonięcia statku, którym płynął wraz z rodziną i zwierzętami z zoo. Jest to krótka część, zaledwie 6 rozdziałów, czyli 21 stron, ale sprawiają one, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy pod wpływem tragicznych wydarzeń i miesięcy walki o życie w umyśle Pi Patela nie zaszły jakieś psychiczne zmiany, które kazały mu wymyśleć nieprawdopodobną, a wręcz fantastyczną historię, aby ukryć prawdziwy dramat, jaki rozegrał się na szalupie. Umysł ludzki bowiem jest niezwykły i potrafi zamaskować ludzką tragedię wymyślając na jej miejsce łatwiejszą do przyswojenia historię, w której to nie ludzie sieją zło, tylko zwierzęta. Wszyscy wiemy, że zwierzęta nie mają sumienia ani wyrzutów moralnych i zabijanie innych żywych istot jest u nich naturalne. Natomiast człowiek chce wierzyć w to, że ludzie mają w sobie hamulce, które nie pozwolą im podnieść ręki na drugiego człowieka. A kiedy już są świadkiem tragedii w wykonaniu ludzkiej istoty, ciężko jest im wytrzymać z taką wiedzą, burzy się ich cały światopogląd. Wtedy na pomoc przychodzi umysł ludzki. Wymyśla usprawiedliwienia, wyrzuca wspomnienia ze świadomości i spycha je głęboko w podświadomość, aby człowiek nie musiał żyć z takimi traumatycznymi wspomnieniami, albo zwyczajnie zastępuje je innymi, łatwiej znośnymi. Kiedy więc czytamy relację z rozmowy Pi Patela i japońskich urzędników, nie wiemy tak naprawdę, która z historii opowiedzianych przez chłopca jest prawdziwa. I to jest właśnie najbardziej interesujące w całej książce- owo zakończenie, które stawia całą historię wcześniej przeczytaną pod znakiem zapytania.
     Pierwszy rozdział „Życia Pi” poprzedza wstęp od autora, w którym wyjaśnia on jak poznał Pi i w jakich okolicznościach powstała książka. Ten krótki opis daje czytelnikowi wrażenie prawdy, faktu. Po przeczytaniu tego wstępu wkrada nam się do świadomości pytanie, czy to wszystko naprawdę się wydarzyło, czy jest tylko fikcją literacką. Być może był to bardzo przemyślany zabieg, który miał za zadanie przekonać czytelników o prawdziwości całej historii. Żebyśmy uwierzyli, że naprawdę istniał ktoś taki jak Pi Patel, który przeżył 7 miesięcy na szalupie z tygrysem bengalskim. Jeśli był to taktyczny zabieg, to uważam, że udał się znakomicie. Bo przeczytawszy książkę wciąż zastanawiałam się nie tylko nad tym, która z historii opowiedziana przez Pi jest tą prawdziwą, lecz również czy sam Pi jest prawdziwy.


      Rozdział ten to opis rodziny Patelów, ich codziennej pracy w zoo, opisy zachowań zwierząt i próba wyjaśnienia ich natury oraz przystosowania tej zwierzęcej natury do warunków życia w niewoli. Myślę, że był to ważny moment dla całej powieści, ponieważ pomógł w zrozumieniu zachowania tygrysa bengalskiego i innych zwierząt na łodzi oraz ich relacji z człowiekiem na bardzo małej przestrzeni. Jak się później okazało wielkość przestrzeni nie ma dużego znaczenia dla zwierząt jeśli chodzi o ich zachowanie. Ich instynkty działają tak samo w różnych warunkach, w różnym otoczeniu a przede wszystkim na różnych obszarach życiowych. Nie miało więc znaczenia czy zwierzę przebywało na wolności, na ogromnej przestrzeni, ponieważ ono z całej dostępnej przestrzeni nie korzystało, tylko z niewielkiego, wyciętego kawałka ziemi, który był jego domem i którego bronił przed napastnikami. Tak więc czy to na wolności, czy w klatce w zoo, czy na małej szalupie, zwierzęta zawsze zachowywały się tak samo, a ich wzajemne relacje opierały się na tym, kto jest silniejszy i potrafi podporządkować sobie resztę. Walka o terytorium między zwierzętami jest nieodzownym składnikiem ich życia. Słabszy umierał i stawał się posiłkiem silniejszego. Znajomość praw natury, wyuczona przez lata pracy w zoo pozwoliła chłopcowi przeżyć na łodzi z dzikim i groźnym kotem przez całe 7 miesięcy. Szczegółowe opisy zachowań zwierząt wydają się więc niezbędne dla dalszego rozumienia przyszłych wydarzeń na oceanie. W rozdziale tym możemy również poznać samego Pi oraz otwartość jego umysłu na istnienie Boga. Dowiadujemy się, że Pi starał się zrozumieć Boga na różne sposoby i to Boga widzianego oczami różnych religii. W ten oto sposób stał się jednocześnie chrześcijaninem, muzułmaninem i hindusem. Zgłębił tajniki tych trzech religii i mimo pierwszych wątpliwości, pokochał wkrótce Boga tak mocno, że nie był w stanie oddzielić od siebie jego poszczególnych obrazów w różnych religiach, które poznał, dlatego został wyznawcą wszystkich trzech religii naraz. Dla niego ważny był Bóg a nie to jak przedstawiają go religie. Ta głęboka wiara w Boga pomogła mu przetrwać w obliczu próby, na jaką wystawiło go życie.


     Gdy już poznaliśmy Piscine Molitor Patela, autor zgrabnie przechodzi do sedna sprawy, czyli do drugiego, głównego i najdłuższego rozdziału. Pod koniec pierwszego dowiadujemy się, że rodzina musi opuścić Indie z powodu politycznych niepokojów, jakie nawiedziły ten kraj w 1976 roku. W poszukiwaniu lepszego i spokojniejszego życia rodzina Pi postanowiła przenieść się do Kanady. Zwierzęta w zoo zostały sprzedane do ogrodów amerykańskich, część miała powędrować do kanadyjskich ogrodów zoologicznych. Zwierzęta miały popłynąć frachtowcem razem ze swoimi dotychczasowymi opiekunami, jako że ktoś musiał czuwać nad ich bezpieczeństwem i właściwą opieką. Właśnie dlatego cała rodzina Patelów znalazła się na japońskim statku, mającym przewieźć ich dobytek życia do nieznanego kraju. Niestety w trakcie rejsu rozpętała się burza, w nocy nastąpił wybuch, który prawdopodobnie był przyczyną katastrofy. Statek błyskawicznie zatonął, a Pi jako jedyny pasażer zdołał przeżyć. Jak się okazało, miał to być dopiero początek wielkiej przygody, jak i ciężkiej walki o przetrwanie. Walki z czasem, głodem, zwątpieniem a także walki z przypadkowymi współpasażerami. Bo szybko okazało się, że na szalupie oprócz zebry ze złamaną nogą, której skok ze statku i upadek widział Pi na własne oczy, znajduje się tu także samica orangutana, która przypłyneła na wyspie z bananów, powiązanych siatką oraz hiena. Na końcu zaś, ku swemu przerażeniu, Pi odkrył jeszcze jednego pasażera na gapę. Był to dorosły tygrys bengalski o imieniu Richard Parker. Własciwie Pi sam uratował tygrysa przed utonięciem, podając mu koło ratunkowe, potem jednak, gdy spostrzegł swój błąd, sam wyskoczył z łodzi. Gdy jednak okazało się, że w oceanie pływają rekiny, chłopiec wdrapał się ponownie na łódź, a nie widząc nigdzie tygrysa, uznał, że tygrys również wyskoczył do wody, nie chcąc dzielić niewielkiej przestrzeni z innym drapieżnikiem. Wkrótce jednak okazało się, że Richard Parker cały czas ukrywał się pod brezentem, trawiony chorobą morską, który to fakt uratował chłopcu życie w późniejszym czasie. Bowiem gdy na szalupie został już tylko on i tygrys, chłopiec wykorzystał chorobę morską zwierzęcia do tresowania go i wymuszenia posłuszeństwa wobec siebie.
       Pasażerów szybko na szalupie ubywało. Najpierw hiena rozprawiła się z zebrą, zjadając ją żywcem kawałek po kawałku, zaczynając od zranionej nogi. Potem zaatakowała orangutanicę Oranż i po krótkiej i z góry przesądzonej walce na szalupie została tylko niebezpieczna hiena i przerażony chłopiec. Kiedy Pi myśłał już, że zginie, odkrył niespodziewanego sprzymierzeńca w postaci tygrysa, który do tej pory ukrywał się pod brezentem, trawiony chorobą morską. To odkrycie było jednocześnie wybawieniem i przekleństwem. Ponieważ Pi wiedział, że jak tylko tygrys rozprawi się z hieną, on stanie się kolejnym posiłkiem. Było tak, jak przewidział. Wkrótce potem mordercza hiena stała się tylko złym wspomnieniem, a czas płynął nieubłagalnie, przybliżając rychłą śmierć chłopca. I kiedy zaczęło już go ograniać zwatpienie, z pomocą przyszła mu wola walki i znajomość zachowań zwierząt, których nauczył się pomagając ojcu w pracy w zoo. Wykorzystując swoją cenną wiedzę, spryt człowieka i siłę młodego działa, a także pomagając sobie zapasami i sprzętem znalezionym na szalupie, udowodnił sobie i światu, że na małym kawałeczku przestrzeni mogą współistnieć dwie wrogie sobie siły.
     Cała historia to jeden wielki opis cudu i tak też rozumiał to Pi. Już jako dorosły mężczyzna, kiedy po latach opowiadał swoją cudowną opowieść, był przekonany, że jest to dowód na to, że Bóg istnieje. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że tylko on się uratował? Czy tylko tym, że ma słaby sen i usłyszał odgłos wybuchu na holowniku, gdzie cały czas coś grzmiało i dudniło? Czy to, że załoga statku, chcąc się pozbyć hieny z jedynej szalupy ratunkowej, wyrzuciła chłopca za burtę, mając nadzieję, że ta wyskoczy z szalupy i go zaatakuje, a co w rzeczywistości uratowało mu życie, było tylko zwykłym zbiegiem okoliczności czy dowodem na to, że Bóg istnieje? Czy człowiek bez pomocy Boga przetrwałby ponad 270 dni, mając zapas żywności i pitnej wody na dużo krótszy okres niż te 7 miesięcy niedoli? Czy bez pomocy cudu przeżyłby na oceanie wśród rekinów i żywiołów, mając na pokładzie szalupy trzy niebezpieczne zwierzęta? 
      Kiedy Pi zorientował się, że ma niechcianych pasażerów, z których jeden był groźniejszy od drugiego, zaczęła się jego walka o życie. Czas upływał, a na szalupie rozgrywał się dramat, który miał trwać całe miesiące. Kiedy na szalupie został już tylko tygrys bengalski, Pi wiedział, że to już tylko kwestia czasu, kiedy wygłodniałe zwierzę rzuci się na niego i rozszarpie go na kawałki. Pozostało mu więc czekać albo się bronić. Kiedy opadły go wątpliwości i beznadzieja, instynkt przetrwania po raz kolejny uratował mu życie. Bo zamiast czekać na śmierć ze strony tygrysa, wymyślił plan jak uniknąć takiego strasznego końca. Jako że tygrys był silniejszy i bardziej wytrwały, zabicie go lub poczekanie aż umrze pierwszy, nie mając nic do jedzenia i picia, nie miałby szans powodzenia. Pi wykorzystał więc swoją znajomość zwierzęcej natury i postanowił, że jedynym wyjściem z całej sytuacji jest podporządkowanie sobie tygrysa, pokazanie mu, kto jest samcem alfa i podzielenie szalupy na dwa terytoria, z których jedno miało należeć niepodzielnie do chłopca. A żeby podporządkować sobie zwierzę, to trzeba je karmić i poić, używając przy tym gwizdka i stosując pozytywne i negatywne wzmocnienia. Tak więc Pi postanowił utrzymać tygrysa przy życiu, a tym samym podarować sobie życie.
     W rozdziale tym mamy okazję zobaczyć, jak silny psychicznie jest człowiek i jaką ma w sobie wolę przetrwania. Mamy tu prócz niezwykłego współżycia człowieka i dzikiego zwierzęcia, także typowe przygody rozbitka, który musi walczyć o swoje życie, a także o swoje człowieczeństwo. W obliczu tak wielkiej tragedii człowiek może utracić to, co odróżnia go od zwierzęcia. Widzimy więc człowieka zmuszonego do niskich, prawie zwierzęcych zachowań. Na końcu udręki można więc nawet stwierdzić upadek moralny Pi, kiedy to zjada on resztki człowieka, pozostałe po tajemniczym francuzie, zaatakowanym przez tygrysa. Francuz pojawia się w obu historiach, tej o szalupie pełnej zwierząt oraz w drugiej historii, którą poznajemy na końcu książki. W tej drugiej historii zamiast zwierząt mamy na szalupie francuskiego kucharza, matkę chłopca, samego Pi oraz tajwańskiego marynarza, który złamał nogę, zupełnie jak zebra z pierwszej opowieści, podczas skoku z frachtowca. Zatem kiedy w jednej i drugiej historii pojawia się francuz, jako ślepy rozbitek oraz kucharz, który morduje ludzi po to, aby przetrwać, wszystko składa się w jedną całość i zaczynamy mieć wątpliwości, czy na szalupie były zwierzęta czy ludzie. W obu historiach pojawia się też motyw zjadania ludzkiego ciała przez człowieka, co niepokoi jeszcze bardziej. Myślę, że każdy kto przeczyta książkę będzie musiał sam wybrać, w którą historię wierzy. Lub bardziej, w którą historię chce wierzyć. Bo czy człowiekowi łatwiej znieść fantastyczną opowieść czy też możliwą a jednocześnie zbyt straszną do uwierzenia historię?
      Na początku swojej siedmiomiesięcznej podróży Pi jest wegetarianinem i kiedy musi zabić po raz pierwszy, przeżywa straszne męki, mimo iż chodzi o zwykłą rybę. Każda następna zabita ryba czy żółw coraz bardziej przybliża do tego upadłego człowieka, który je odchody zwierzęcia, a na końcu ludzkie szczątki wespół z tygrysem. Z człowieka który żywi się tylko roślinami, zmienia się w kanibala. A wszystko to za sprawą woli przetrwania, która w człowieku jest tak silna, że przekracza wszelkie granice.
      Pomiędzy rozdziałami co jakiś czas pojawia się sam autor, który opisuje swoje spotkania z Patelem jako dorosłym mężczyzną, opowiadającym swoją nieprawdopodobną historię. Mamy dzięki temu okazję zobaczyć czy chłopiec zmienił się po traumatycznych przeżyciach. Przy okazji jest to ciąg dalszy zabiegu, który ma za zadanie przekonać nas, że historia opowiadana nam przez Pi Patela za pomocą książki Yanna Martela wydarzyła się naprawdę. Mamy w nią uwierzyć mimo wielu nieprawdopodobnych wydarzeń, jak choćby istnienie tajemniczej pływającej zielonej wyspy, która w dzień kryła swoją straszliwą tajemnicę, a w nocy odkrywała swoje prawdziwe oblicze.
      Wiem, że książka została nagrodzona w 2002 roku prestiżową nagrodą Bookera i to co będę pisać to herezje, ale niestety mam mieszane uczucia co do tej książki. Wiem, że każdy opis, każde zdanie, miało swoje znaczenie dla treści książki, ale muszę się przyznać, że ciężko mi stwierdzić, że książka była bardzo interesująca. Owszem, zapada w pamięć, w pewnych momentach wciąga, pozostawia po sobie niezatarte wrażenia i liczne pytania, ale zanim się ją weźmie do ręki należałoby się zastanowić, czego się od niej oczekuje. Jeśli akcji, to owszem, człowiek znajdzie tu wiele momentów akcji. Jeśli ma to być książka zmuszająca do refleksji, owszem, znajdzie tu również refleksję. Jeśli czytelnik oczekuje zaskakujących zwrotów akcji, znajdzie ich tu kilka. Nawet dla ludzi lubiących rozważania o Bogu znajdzie się coś dobrego. Ale najlepiej oczekiwać wszystkiego naraz, żeby maksymalnie cieszyć się tą pozycją. Bo inaczej można się trochę zawieźć.

      Ja oczekiwałam, że książka będzie ciekawa. A pierwszy rozdział omal mnie nie wykończył. Kilka razy chciałam odłożyć powieść i zacząć czytać co innego. Gdyby nie ciekawość tego, co będzie się działo na oceanie, już dawno porzuciłabym tę książkę. Także koniecznie trzeba się uzbroić w cierpliwość i przetrwać te trudne chwile pierwszego rozdziału. Na pewno pozwoli to trochę lepiej zrozumieć samego Pi oraz zależności panujące na szalupie, ale i bez tego można by było spokojnie książkę przeczytać. Potem robi się coraz bardziej interesująco, a ostatnie rozdziały pozostawiają w człowieku dziwny niepokój, który towarzyszy jeszcze przez kilka dni po przeczytaniu powieści.
      Jak już wspomniałam na samym początku, na podstawie książki nakręcono film pod tym samym tytułem i właśnie wszedł on do polskich kin. Reklamuje się go jako drugi „Avatar”, ale ja myślę, że to lekka przesada. Znam „Avatar” Camerona, znam książkę Yanna Martela i wiem, że ciężko z niej zrobić film z takim rozmachem jak film Camerona. Historia Pi bardziej przypomina Robinsona Cruzoe  i jego przygody niż przygody Jake’a w „Avatarze”. Nie zamierzam iść na „Życie Pi” do kina, ponieważ historię już dobrze znam i nie zawładnęła ona moimi myślami na tyle, żeby wydawać pieniążki na wyprawę do kina. Może kiedyś będzie w telewizji, to wtedy chętnie zobaczę co takiego wymyślił reżyser. Jednak gdy zobaczyłam reklamę filmu, rzuciło mi się w oczy to, że przedstawia się relację chłopca i tygrysa jako przyjaźń. W książce tej przyjaźni nigdy nie było. Nigdy Pi nie pogłaskał tygrysa, tak jak to widziałam w trailerze, tylko raz go dotknął, gdy tygrys leżał chory i osłabiony i nie widział, że ktoś go dotyka. O przyjaźni między nimi również nie można mówić, ponieważ była to tylko swego rodzaju zależność. Tygrys potrzebował chłopca do przeżycia, bo nie miał możliwości zdobyć sam dla siebie pokarmu. Natomiast chłopiec musiał pokazać tygrysowi, że to on rządzi na szalupie i wyznaczył wyraźną granicę swojego terytorium, na które zwierzę nie mogło wkraczać. Jako, że tygrys był jedynym towarzyszem Pi, ten po pewnym czasie zaczął się cieszyć z tego towarzystwa, bo przynajmniej miał zajęte myśli ciągłym dbaniem o siebie i tygrysa i nie miał czasu roztrząsać tego co się wydarzyło, nie myślał dużo o śmierci swoich najbliższych, miał się do kogo odezwać, mimo że zwierzę nie mogło mu odpowiedzieć, nie miał czasu popaść w beznadzieję, która niechybnie by go zabiła, bo zabiłaby w nim ducha walki i wolę przetrwania. Ostatecznie, kiedy dobijają do brzegu i tygrys znika w zaroślach, Pi czuje żal, że zwierzę nawet się nie odwróciło, nie popatrzyło na swojego wybawiciela, nie pożegnało się, mimo ze spędzili razem tyle dni. Tylko dzięki tygrysowi i jego towarzystwu Pi nie zwariował i jakoś sobie poradził, zdziwiony był więc, że tygrys nie poczuł z nim żadnej więzi. A tak jak chłopiec chciał być po prostu nie mogło, bo przecież dzikie zwierzę nie ma zakodowanego przyjaźnienia się z ludźmi. Dla niego człowiek jest niczym innym jak kolejnym zwierzęciem, z którym trzeba walczyć o teren i pożywienie. W swoich wspomnieniach Pi nawet wspomina o miłości do zwierzęcia. Można by tę relację porównać do syndromu sztokholmskiego. Osobę, która nam początkowo zagraża w pewnym momencie obdarzamy sympatią i utożsamiamy się z nią. Podobnych relacji doświadczyć może rozbitek. Kiedy spędzamy z kimś lub z czymś wiele dni i jest to jedyna rzecz, która dzieli nas od szaleństwa samotności, to po pewnym czasie ta osoba lub przedmiot staje się nam najdroższa, zaczynamy ją lubić, cenić, kochać, utożsamiać się z nią. Wystarczy sobie przypomnieć ekranizację "Robinsona Kruzoe" z Tomem Hanksem w roli głównej. Rozbitek w piłce firmy Wilson zaczyna widzieć jedynego towarzysza, a w końcu człowieka. Tom w roli rozbitka zaczyna tracić poczucie rzeczywistości i kiedy podczas sztormu piłka wypada za brzeg, mężczyzna czuje się zagubiony i odczuwa stratę piłki jak stratę najlepszego przyjaciela. A wracając do filmu o życiu Pi Patela, zauważyć można kilka zmian w koncepcji opowieści, napisanej przez Martela. Jednak z tym i innymi ewentualnymi zmianami dokonanymi przez reżysera filmu "Życie Pi" po prostu trzeba się pogodzić.

     Jeśli ktoś ma ochotę przeczytać książkę i obejrzeć film, musi być przygotowany na większe lub mniejsze odstępstwa, a jeśli nie lubicie mieszać historii to zastanówcie się: chcecie fantastycznej opowieści w stylu „Avatara” czy opowieści o człowieku zmagającym się z prawami natury i własnymi słabościami. W pierwszym wypadku polecam wypad do kina, w drugim zagłębienie się w powieści Yanna Martela.

piątek, 11 stycznia 2013

Opowieści z Narnii/ C.S.Lewis/ Lew, Czarownica i stara szafa

      Pewnego razu czworo rodzeństwa, Łucję, Edmunda, Zuzannę i Piotra wysłano z Londynu na wieś, aby uchronić je przed wojennym zgiełkiem. Zamieszkały w wielkim starym domu u pewnego Profesora. Dzieci nie były zachwycone tym pomysłem, ale nie mogły nic zrobić, ponieważ były dziećmi i zawsze dorośli decydowali za nich. Następnego dnia zaczął padać deszcz i dzieci, aby zająć czymś czas, zdecydowały się na zwiedzanie ogromnego domu. W pewnym momencie znaleźli się w wielkim, pustym pokoju, gdzie stała tylko wielka, stara szafa. Prócz niej i martwej muchy, nie było tu nic ciekawego. A że dzieci interesują się tylko ciekawymi rzeczami, to szybko opuściły pokój w poszukiwaniu przygód gdzie indziej. Została tylko Łucja, która chciała sprawdzić, czy drzwi szafy dadzą się otworzyć. Okazało się, że ustąpiły pod naporem jej małych paluszków bez większego problemu. Znalazła w niej futra i czym prędzej się w nich zanurzyła, ponieważ bardzo lubiła zapach i dotyk futer. Za pierwszym rzędem futer był kolejny rząd, więc Łucja weszła w głąb szafy, zostawiając drzwi otwarte, ponieważ wiedziała, że to bardzo głupio zamknąć się w obcej szafie. Zagłębiała się coraz bardziej i bardziej i w pewnym momencie zaczęło jej skrzypiec pod nogami. Myśląc że są to kulki naftaliny, schyliła się aby ich dotknąć. Zamiast jednak tego, czego się spodziewała, dotknęła czegoś bardzo dziwnego. A przynajmniej było to dziwne w tych okolicznościach. Okazało się, że to co myliła z naftaliną, było po prostu śniegiem. I gdyby nie znalazła tego w szafie, gwarantuję, że Łucja od razu rozpoznałaby skrzypienie i miekkość śniegu. Pod palcami zaś zaczęła wyczuwać gałęzie drzew, co zdziwiło ją jeszcze bardziej. I nagle, po kilku krokach, znalazła się w niezwykłej, baśniowej krainie, gdzie gazowe lampy świeciły w środku lasu a fauny próbowały zaklinać dzieci czarami, aby oddać je w ręce złej czarownicy.
      Na szczęście Łucji nic się nie stało, wróciła bezpiecznie do swojego świata, odprowadzona przez skruszonego fauna, a kiedy odnalazła swoje rodzeństwo, okazało się, że godziny spędzone w tajemniczej krainie, nie były nawet minutami w jej własnym świecie. Oczywiście nikt Łucji nie uwierzył, gdy opowiedziała swą niezwykłą historię, mimo iż należało się spodziewać, że dzieci mają na tyle wielką wyobraźnię, że nie odrzucają niezwykłości tylko dlatego, że nagle sekretna szafa zmieniła się w najzwyklejszą szafę z futrami i tylną, najnormalniejszą ścianą. Skończyło się to wielką kłótnią i obrazą, podsycaną przez niewybredne żarty Edmunda, którego charakter pozostawiał wiele do życzenia ostatnimi czasy.
      Po kilku dniach napiętych stosunków między rodzeństwem, przyszedł znowu deszczowy dzień i dzieci postanowiły pobawić się w chowanego. Łucja oczywiście kroki swe skierowała do pokoju z szafą, mając nadzieję, że po raz kolejny magia zadziała i znajdzie się w krainie swoich marzeń. Przypadkowo Edmund znalazł się w tym samym miejscu co Łucja i widząc, jak znika w szafie, postanowił zrobić jej kawał i wystraszyć ją na śmierć. Wszedł więc do szafy, nie zauważony przez Łucję i ku swomu zdziwieniu znalazł się w tajemniczej krainie, o której opowiadała mu siostra i którą tak srogo wyśmiał, narażając się tym każdemu z rodzeństwa. Tak spotkał złą Czarownicę, która omamiła go swoimi czarami i kazała sprowadzić do jej zamku całą czwórkę rodzeństwa, ku ich zgubie. Edmund zaś, będąc pod wływem czarów i swego złego charakteru, przystał na propozycje Czarownicy, tym bardziej, że miał obiecane królowanie baśniową krainą i pokazanie tym samym rodzeństwu swojej wyższości.
      Przy drzwiach szafy Edmund spotkał Łucję. Gdy oboje z Łucją wrócili do swojego świata, Edmund udał, że wymyślił sobie swoją obecność w Narnii, aby zrobić dowcip Łucji, doprowadzając do kolejnej kłótni między rodzeństwem. Pewnego razu okoliczności tak się złożyły, że cała czwórka rodzeństwa znalazła się w szafie, chowając się przed Panią Macready, gospodynią domu i wszyscy przenieśli się do niezwykłej krainy, rozpoczynając serię jeszcze bardziej niezwykłych przygód, które na zawsze zmieniły życie dzieci.

     Konfrontowanie wspomnień z dzieciństwa ze spojrzeniem dorosłego człowieka to nie moja działka. Nie czuję się z tym dobrze i nigdy tego nie lubiłam. Kiedy jednak na półce u koleżanki dostrzegłam „Opowieści z Narnii” nie mogłam przestać o nich myśleć. Najpierw co chwilę mój wzrok wędrował do książki. Potem odważyłam się ją dotknąć, nawet przejrzeć, po czym ją odłożyłam z zamiarem nie brania jej więcej do ręki. Książka była potężna, mnie bolały plecy, a przede mną była jeszcze wycieczka do szkoły językowej. Jednak serce i rozum to dwie różne bajki. I zawsze jest tak, że jeden drugiego nie słucha. Zatem po godzinie znowu podeszłam do półki i wzięłam książkę, po czym usiadłam z nią na kolanach i tak sobie rozmawiałam z koleżanką, a między nami leżała książka. I czekała na mój ruch. Ostatkiem sił podeszłam jeszcze raz do półki z przekonaniem, że wybiorę sobie coś, czego jeszcze nie czytałam, zamiast zagłębiać się w znane i lubiane historie. Mój wybór padł na„Harrego Pottera”. Któż o nim nie słyszał? Któż nie chciałby tej rozsławionej książki przeczytać? Przecież miliony dzieciaków za nią szalały, przecież nawet dorośli ją czytają! Dlaczego ja jeszcze jej nie poznałam? Wzięłam więc pierwszy tom i zaczęłam czytać. Zostawiłam moje dwie koleżanki i męża jednej z nich samym sobie i skupiłam się na "Harrym Potterze". Myślałam, byłam wręcz przekonana, że książka mnie wciągnie tak bardzo, że trzeba mnie będzie od niej siłą odrywać. Bo jednak zawsze wydawało mi się, że ciekawą książkę potrafię rozpoznać. Czytałam więc i czytałam, oczekując na znajomy dreszczyk emocji, który zawsze czuję, gdy rozpoczyna się u mnie głód czytania. A dzieje się tak za każdym razem, gdy książka okazuje się interesująca. Gdyby nie działo się to w podświadomości, mogłabym powiedzieć, że słyszę w głowie moment, który mogłabym określić jako kliknięcie, kiedy coś we mnie zaskoczy i wtedy wszystko dookoła przestaje istnieć i jesteśmy tylko ja i książka. Wprawdzie niekulturalne by to było w obecności znajomych tak się wczytać, ale wiedziałam, że jak zbyt długo będę siedzieć w książkach, to mnie siłą od nich oderwą. 

      Jednak przeczytałam kilka pierwszych rozdziałów i nic się nie stało. Nic nie zaskoczyło. A zamiast tego nie mogłam się opędzić od natarczywej myśli, że książka jest zbyt dziecinna dla mnie. A przecież nieraz udowodniłam, że jako osoba dorosła potrafię czytać książki dla dzieci i młodzieży z takim samym jak oni zainteresowaniem i nawet nie czuć tak bardzo, że historia którą czytam jest skierowana do dużo młodszych niż ja czytelników. Przy "Harrym Potterze" jednak stwierdziłam, że jestem już za stara na tę opowieść. A skoro tylko odłożyłam Pottera na półkę, zaraz pobiegłam do "Opowieści z Narnii". Teraz już wiedziałam, że za nic na świecie nie zostawię tej książki takiej osamotnionej na półce. Podjęłam odważną decyzję, by sprawdzić, czy to co zapamiętała moja dziecięca wyobraźnia będzie dokładnie tym samym kilkanaście lat później. Przed oczami stanęły mi wspomnienia jak żywe. W głowie tańczyły mi obrazy widziane oczami wyobraźni, przemieszane ze wspomnieniami z filmu. Dołączyły do tego emocje, które wtedy odczuwałam, a które teraz wdzierały mi się w serce tak, jakbym znowu była tamtym dzieckiem, które niemal na bezdechu pochłaniało opowieści o magicznej krainie Narnii, do której trafia się przez drzwi starej szafy. Wiedziałam, że ponowne spotkanie z tą książką będzie czymś niezwykłym, czymś, na co warto było czekać tyle lat i na co słusznie się odważyłam. Byłam przekonana, że nie jestem jeszcze za dorosła na tą książkę.
Jakże się jednak pomyliłam... Już dawno nie byłam tak zaskoczona jak wtedy, gdy otworzyłam książkę na pierwszej opowieści. Najpierw było bardzo emocjonująco. Od pierwszej strony autor nie zawracał sobie głowy snuciem długich opisów na temat dzieci, które za chwilę miały poznać Narnię. Lewis od razu przeszedł do rzeczy. Króciuteńki opis tego, jak dzieci dostały się do starego domu Profesora trochę mnie zdziwił, bo nie pamiętałam już stylu pisania autora, ale wytłumaczyłam sobie, że to dobrze, bo Narnia czeka i nie warto tracić czasu na rzeczy mało ważne. Mój zapał więc zamiast nieco ostygnąć, urósł do rozmiarów kuli ziemskiej. Przykleiłam więc wzrok z powrotem do zapisanych kartek i wtopiłam się w opowieść. A raczej tak mi się zdawało. Jednak z każdą następną stroną zaczęłam dostrzegać, że coś jest nie tak, że nie tak miało być. Bo zamiast przenieść się do wyczarowanej w umyśle autora krainy, ja wciąż stąpałam trzeźwo po swoim własnym, rzeczywistym świecie. Coraz częściej mój obraz zapamiętany z dzieciństwa mąciły pytania, które same wskakiwały do głowy i krzyczały prosto do ucha: "przecież to nie tak", "to nie może tak być", "jaki śmieszny, dziecinny opis"... Nie mogłam pojąć co się stało. Niby ta sama historia, a jednak inna, jakby odarta z magii, nieco przyblakła... 
     Kiedy już Łucja, najmłodsza z czworga rodzeństwa, przeszła w końcu przez tajemniczą szafę do jeszcze bardziej tajemniczego świata i spotkała fauna Tumnusa pod latarnią na Latarnianym Pustkowiu, mój umysł trochę odżył. Do tej pory, nawet jako osobnik dorosły, który utracił dużą część ze swojej dawnej wybujałej wyobraźni, nadal wielbię tę scenę. Nie wiem czy to dlatego, że jest świetnie opisana, czy też może dlatego, że pierwsze spotkanie z Narnią musi się wydawać czymś niezwykłym. Co ja piszę? Ono jest niezwykłe! Ten moment, w którym najpierw jesteśmy w zwykłym świecie, gdzie trwa wojna i gdzie nikt nie wierzy dzieciom, gdy mówią o czarach i tajemniczych zjawiskach, a potem razem z Łucją wchodzimy do zwykłej na pozór szafy podczas zabawy w chowanego i zamiast dotknąć ściany za wieszakami z futrami, nagle przedostajemy się do zupełnie innego świata niż nasz, gdzie wszystko jest możliwe, a czas płynie sto razy szybciej niż u nas. Do świata gdzie zwierzęta mówią, gdzie las żyje własnym życiem i zapełniony jest istotami, które w naszym świecie nie mają prawa istnieć- to musi być naprawdę coś! W tym wzniosłym momencie wszyscy jesteśmy dziećmi i odczuwamy prawdziwą radość mogąc nareszcie opuścić ten zwykły szary świat i odtąd żyć wśród czarów. Tak właśnie się czułam, gdy przeszłam po raz pierwszy od dawien dawna do krainy zwanej Narnią. Ten drugi rozdział, kiedy Łucja wchodzi do szafy, na zawsze pozostanie w mojej pamięci czymś niezwykłym, czymś, co będę pamiętać całe życie, ilekroć sobie przypomnę, że kiedyś czytałam książkę pt. "Opowieści z Narnii".
   

    Potem jednak, kiedy Łucja wróciła do swojego własnego świata, wróciła również dorosła osoba, jaką jestem. Osoba trzeźwo patrząca na świat, która czasem daje się ponieść fantazji (ale tylko przy dobrej książce czy fascynującym filmie:)). Ta dorosła osoba kazała mi zauważyć naiwność opisów, kazała mi zwrócić uwagę na dziecięcy język, jakiego używa autor, żeby jeszcze bardziej dotrzeć do swoich czytelników. Gdy Łucja opowiada rodzeństwu o tym, co zobaczyła po drugiej stronie szafy, a żadne z nich nie chciało jej uwierzyć i zaczęło oskarżać ją o kłamstwa, o zbytnią dziecinność i wyśmiewać się z niej, wtedy zauważyłam, że jednak jestem już za stara na tę książkę. Męczyły mnie niektóre opisy, jak choćby opisy tego, co dzieci jadły na śniadanie, obiad i kolację, czy tego, że nawet podczas najbardziej zagorzałych bitew czy podczas ucieczki, musiano zjeść przyzwoity posiłek. I tak na przykład pierwsze spotkanie u państwa Bobrów okraszone było dokładnym opisem tego, czym dzieci zostały poczęstowane w bobrowej chatce. A więc były kartofle gotowane na piecu i podane z wielką kostką złocistego masła, którą każdy mógł nabierać do kartofli tyle, ile miał ochotę. Był też świeży pstrąg usmażony w pół godziny po złowieniu przez Pana Bobra i podany w pół minuty po zdjęciu z patelni. Był też chleb i dzban kremowego mleka dla dzieci oraz kufel piwa dla Pana Bobra z beczułki stojącej w kącie. A na deser była wielka strucla z marmoladą, polukrowana z wierzchu i dopiero co wyjęta z pieca. A po strucli była podana herbata świeżo ugotowana na ogniu.
          Było to dla mnie zbyt naiwne i trochę śmieszne. I naprawdę muszę przyznać, że jestem zaskoczona prostotą tych opowieści. A najdziwniejsze jest to, że kiedyś działały one na moją wyobraźnię niesamowicie mocno, a wspomnienia o tym co wówczas przeczytałam gdy byłam dzieciakiem spoczywały we mnie tyle lat i były tak mocno osadzone, że aż rwały się do tej książki, gdy ją zobaczyłam ponownie po tych wszystkich latach. To właśnie tamte wspomnienia wywołały we mnie burzę emocji na widok "Opowieści..." i kazały mi wziąć tę książkę do domu. A teraz emocje gdzieś opadły i pozostała zwykła przyjemność czytania dobrej książki. Kiedyś była to dla mnie książka niezwykła, pokazująca rzeczy, o których mi się nie śniło. Była to książka, której wspomnienie potrafiło przetrwać w mojej głowie tyle lat bez szwanku i wywołać tak wielką chęć przeczytania jej ponownie oraz wywołało przekonanie, że podczas czytania znowu będzie tak wspaniale, magicznie, wyjątkowo.
     Tak się nie stało i bardzo nad tym ubolewam. Wciąż uważam, że jest to interesująca książka, ale myślę, że najwięcej korzyści z jej czytania wyciągną jednak dzieci. Co do młodzieży to nie jestem pewna, bo patrząc na nich mam wrażenie, że stąpają bardziej trzeźwo po ziemi niż niejeden dorosły. A żeby mieć przyjemność w poznawaniu Narnii i jej wielkiego i mocarnego opiekuna Lwa Aslana, trzeba mieć otwarte horyzonty i bujną wyobraźnię. A to są cechy wybitnie dziecięce.

     Czytając opowieści obecnie, nawet Biała Czarownica nie wydawała mi się tak straszna, tak przeniknięta złem i żądzą władzy. Nawet dziwne zjawiska w postaci mówiących zwierząt, faunów, driad, duchów drzew, nie były tak niezwykłe jak kiedyś. Nawet Aslan nie był tak wspaniały jak go zapamiętałam. Wszystko straciło swój dawny blask i lśniło tylko swoim własnym odbiciem. Dwa razy też poczułam rozczarowanie. Jedno z nich spowodowane było moją niechęcią do zmian. Jak już przyzwyczaiłam się do Łucji, Edmunda, Piotra i Zuzanny, nagle dwoje z nich zostało mi zabranych i zastąpionych przez dwoje innych bohaterów. A kiedy już przywykłam do myśli, że nigdy już nie "zobaczę" Piotra i Zuzanny, tak jak oni już nigdy nie mieli zobaczyć Narnii według słów Aslana, raptem okazało się, że przy okazji następnej opowieści również Łucja oraz Edmund dostali bezpowrotny bilet do swojego własnego świata, a dalsze opowieści snute były o zupełnie nowych bohaterach. Nie pamiętałam tego. Moje wspomnienia były na tyle zatarte, że nie zdołałam zapamiętać, że tylko trzy pierwsze opowieści mają wyraźny związek ze sobą, a dalsze łączyła już tylko Narnia i dawne historyczne opowieści o pierwszych królach Narnii, którymi byli Łucja, Zuzanna oraz Piotr i Edmund, a które przekazywane były z pokolenia na pokolenie. Bardzo mnie to poruszyło, ponieważ ja nie cierpię, kiedy bohaterowie, których polubiłam, nagle znikają ze sceny, by już się na niej nie pojawić. Nie lubię zmian bohaterów i zastępowania ich zupełnie innymi. Tak jak nie lubię, gdy w serialu zmienia się aktorów grających tę samą postać. Uważam, że lepiej usunąć postać całkowicie niż zastępować ją nową twarzą i udawać, że jest to wciąż ta sama osoba, którą poznaliśmy na początku serialu. 
     Tak więc, kiedy w drugiej opowieści zatytułowanej "Książę Kaspian", Piotr mówi Łucji, że on i Zuzanna są zbyt dojrzali na to, aby wrócić kiedykolwiek do Narnii, miałam nos zwieszony na kwintę. Ciężko było mi się z tym pogodzić, zwłaszcza, że w następnej opowieści "Podróż Wędrowca do świtu" wprowadzono nagle na scenę kuzyna Łucji i Edmunda, Eustachego, który budził we mnie tylko antypatię. I kiedy już przyzwyczaiłam się, że zostało mi tylko dwoje z czworga rodzeństwa, nagle Aslan rzekł do Łucji: "Moja najmilsza, ty i twój brat już nigdy nie wrócicie do Narnii. Jesteście już za dorośli i musicie teraz zacząć przybliżać się bardziej do waszego świata." Ogarnął mnie wtedy prawdziwy smutek. Wcale nie chciałam, aby moi ulubieni bohaterowie zniknęli na zawsze z opowieści i pojawiali się tylko w starych legendach. Jaka więc była moja rozpacz, gdy każda następna opowieść przynosiła swoich własnych bohaterów, możecie sobie tylko wyobrazić.
      Dopiero na samym końcu, w opowieści pod tytułem: "Ostatnia bitwa", rodzeństwo, które poznałam od pierwszych stron książki, spotkało się ponownie w Narnii razem z innymi bohaterami poprzednich opowieści. I właśnie tu poczułam kolejne rozczarowanie, choć można by to nazwać również smutkiem. Poczułam wielki smutek, ponieważ wyjaśniło się czym tak naprawdę jest Narnia i kim jest Lew Aslan i mimo, że podejrzewałam to od jakiegoś czasu, nie chciałam tej myśli dopuścić do siebie. Chciałam wierzyć, że Narnia to tylko i wyłącznie magiczna kraina, wyjątkowa i wspaniała, gdzie dobro zawsze zwycięża zło, bo tak to już jest z magicznymi krainami. Gdy więc mimo zapewnień Alsana, że Łucja, Edmund, Piotr i Zuzanna już nigdy nie zobaczą Narnii, troje z nich pojawiło się nagle w tej cudownej krainie, zaraz po tym, jak przestała ona istnieć, i wtedy zaczęłam wszystko rozumieć. Jednak to, czego się dowiedziałam, napełniło moje serce smutkiem, a nie radością. Nie zamierzam podawać tutaj żadnych wyjaśnień, ponieważ nie lubię opowiadać zakończenia. Wolę wierzyć, że sami po nie sięgniecie, przeczytawszy mój opis.
      Poczułam smutek również dlatego, ponieważ ostatnia opowieść przyniosła tyle cierpienia mieszkańcom Narnii, że ciężko było mi przeżyć myśl, że w Narnii może mieszkać ktoś tak zły do szpiku kości, aby siać zniszczenie i chaos w tej pięknej, spokojnej krainie. I kiedy Narnia zaczęła powoli kończyć swój żywot, to z jednej strony cieszyłam się, a z drugiej smuciłam. Cieszyłam się, że los Narnii jest przesądzony, bo nie chciałam, aby była ona dalej brukana przez zło. Czułam to samo, co mieszkańcy Narnii, kiedy mówili: "Wolelibyśmy umrzeć tu i teraz niż doczekać takich czasów". Z drugiej jednak strony, pomimo tego, że nie czułam tak wielkiego przywiązania do tej książki jak dawniej, to jednak smutno mi było żegnać się na zawsze z tą krainą. Bądź co bądź było w niej coś niezwykłego, bajecznego i czarownego i nie chciałam, aby się to wszystko skończyło. Na pocieszenie otrzymałam z ust Aslana wyjaśnienie, co się stało, że dzieci znalazły się ponownie w Narnii i choć pocieszenie to przyniosło tylko dodatkowy smutek, to jednak w jakiś sposób pozwoliło mi wytłumaczyć sobie, że prawdziwa Narnia nigdy nie umrze i zawsze będzie na nas czekać. Także na koniec zmieniłam się jednak w to dziecko z przeszłości, które nie chciało żegnać ukochanej książki i dopiero to to było dla mnie prawdziwym pocieszeniem.


       Czas teraz zająć się opisem bohaterów pierwszej opowieści. Kiedy Aslan przybywa do Narnii, by wyzwolić ją spod panowania samozwańczej królowej, czar jej magii pryska, zanim jeszcze rozpoczęła się walka między siłami Aslana a żołnierzami Jadis. Wieloletnia zima ustępuje pola nadchodzącej wraz z Aslanem wiośnie i nagle las przechodzi w kilka godzin to, co zwykle dzieje się od stycznia do maja. Przy okazji mamy piękny opis wiosny, który warto przytoczyć w całości:


„Wkrótce jednak Edmund zauważył, że płatki śniegu biegnące im na spotkanie i oblepiające ubrania, są jakby większe i bardziej mokre. Jednocześnie stwierdził, że nie jest mu już tak strasznie zimno. Pojawiła się mgła. Rzeczywiście z każdą chwilą robiło się coraz cieplej i coraz bardziej mglisto (…). Naokoło rozlegały się dziwne dźwięki, ale hałas, jaki teraz robiły sanie, i krzyki karła, przynaglającego Reny do biegu, nie pozwalały Edmundowi rozpoznać, co to jest. Nagle sanie zgrzytnęły straszliwie po raz ostatni, gwałtownie w coś uderzyły i zatrzymały się. Dalej nie można już było jechać. Zapanowała cisza i teraz chłopiec mógł już się wsłuchać w owe dziwne dźwięki. Dziwny, słodki, szumiący i świergotliwy szmer – dziwny, a przecież nieobcy, kiedyś już go słyszał- gdyby tylko przypomniał sobie gdzie! Ależ tak, to szmer płynącej wody! Wszędzie naokoło, choć jeszcze niewidoczne, płynęły strugi i strumienie (przypominam, że zanim Aslan nadszedł, cała Narnia spowita była śniegiem, a rzeki skute lodem)- świergocące, mruczące, pluskające i bulgoczące, a nawet (w oddali) ryczące. Edmundowi drgnęło coś w sercu (chociaż nie bardzo wiedział dlaczego), kiedy zdał sobie sprawę z tego, że mróz ustąpił. A jeszcze bliżej słychać było wszędzie klip-klip-klip z gałęzi drzew. I nagle, kiedy wpatrywał się w jedno z drzew, wielka śniegowa czapa zsunęła się z gałęzi i z głośnym pacnięciem spadła na ziemię. Po raz pierwszy, odkąd przybył do Narnii, zobaczył ciemną zieleń jodły. (…) Teraz śnieg już naprawdę topniał w oczach, a wszędzie naokoło zaczęły pojawiać się plamy zielonej trawy. Dopóki nie przyjdzie Wam patrzeć na śnieżny świat tak długo jak Edmundowi, dopóty trudno Wam będzie wyobrazić sobie ulgę, jaką mu sprawiły te zielone plamy po niekończącej się bieli. (…) Z każdą minutą plamy zielonej trawy robiły się coraz większe, a śniegu było coraz mniej. Z każdą minutą coraz więcej drzew zrzucało swoje śnieżne kożuchy. Wkrótce, gdzie tylko można było okiem sięgnąć, zamiast białych kształtów widniały ciemnozielone jodły albo czarne gałęzie nagich jeszcze dębów, buków i wiązów. Potem biała dotąd mgła zrobiła się złocista, a w końcu rozwiała się zupełnie. Fale cudownego słonecznego światła zalały poszycie puszczy, a nad głowami, między wierzchołkami drzew, zajaśniało błękitne niebo.
Wkrótce zdarzyło się jeszcze więcej cudownych rzeczy. W pewnym momencie, kiedy doszli do skraju zagajnika srebrnych brzóz, Edmund zobaczył murawę pokrytą wszędzie żółtymi kwiatkami- chelidoniami. Plusk wody stawał się coraz głośniejszy; w końcu musieli się przedostać przez prawdziwy strumień. Rosły nad nim kwitnące przebiśniegi. (…) Nie minęło pięć minut, gdy dostrzegł z tuzin złotych, purpurowych i białych krokusów, rosnących wokół jakiegoś starego drzewa. Potem usłyszał dźwięk jeszcze słodszy od pluskania wody. Tuż przy ścieżce, którą szli, zaćwierkał nagle z gałęzi jakiś ptaszek i natychmiast odpowiedział mu trochę dalej drugi. I wówczas, jakby to był sygnał, rozległo się ze wszystkich stron ćwierkanie i świergotanie, a za chwile cały las rozbrzmiewał śpiewem ptaków, a gdziekolwiek Edmund spojrzał, widział ptaki ulatujące z gałęzi albo szybujące nad głowami, albo ścigające się nawzajem, albo sprzeczające się żartobliwie między sobą, albo układające sobie dzióbkami pióra. (…)
Teraz nie było już ani śladu mgły. Niebo stawało się coraz bardziej błękitne i pojawiły się białe obłoki. Na rozległych polanach wyrastały z traw pierwiosnki. Powiał lekki wiaterek, zdmuchujący krople soku z kołyszących się gałęzi drzew i przynoszący ze sobą jakieś cudowne, orzeźwiające wonie. Drzewa zaczęły odżywać na dobre. Modrzewie pokrywały się zielenią, szczodrzeńce złotem. Wkrótce buki wypuściły delikatne, przezroczyste listki. Kiedy pod nimi szli, światło również pozieleniało. Naokoło bzykały pszczoły, uganiające się za swoimi sprawami.
-To nie jest odwilż – powiedział karzeł, nagle zatrzymując się- To WIOSNA. Co teraz zrobimy? Twoja zima została zniweczona. Mówię ci! To robota Aslana. (…)”

       Gdy wraz z pojawieniem się Aslana w Narnii czary Białej Czarownicy zaczęły słabnąć, i wiosna wywalczyła wreszcie swój powrót, pojawił się też Święty Mikołaj i to w bardzo zaskakującym momencie. Gdy po pierwszej nocy w Narnii, przespanej w bobrowej kryjówce, dzieci i Bobry usłyszały dzwonki przy saniach, myslały, że to Biała Czarownica zaczęła im deptać po piętach. Jednak okazało się, że to sam Święty Mikołaj wrócił do Narnii, aby obdarować dzieci prezentami. I tak każdy dostał swój prezent, który był jednocześnie bronią przeciw Białej Czarownicy. Łucja zatem otrzymała magiczny napój, który leczył z najgorszej rany oraz mały sztylet do obrony własnej, Zuzanna dostała róg, zdolny przywołać pomoc oraz łuk, który nie chybiał i strzały, Piotr dostał miecz i tarczę. Edmund był w tym czasie w niewoli u Jadis i tam dostawał swoje "prezenty" (siarczysty policzek i suchą kromkę chleba) ;). Do tego Święty Mikołaj obdarował Panią Bobrową nową maszyną do szycia, a pana Bobra naprawą i wykończeniem tamy, z której był tak dumny i nową śluzą. Do tego wszystkiego dorzucił pyszne śniadanie. Może dla Was śniadanie w ramach prezentu brzmi niedorzecznie i śmiesznie, jednak dla zziębniętych dzieci gorąca herbata z cukrem i kremową śmietanką brzmiała jak najlepszy prezent.




       Gdy Czarownica została pokonana (nie boję się w tym jednym konkretnym przypadku wspomnieć jak zakończyła się opowieść, ponieważ jest to baśń, a baśni kończą się zawsze dobrze :)), Aslan odszedł niepostrzeżenie i wrócił do swojej krainy.

        A kim właściwie jest Biała Czarownica? Nieco przypomina Królową Śniegu z bajek Hansa Christiana Andersena, a przekabacenie Edmunda przywodzi na myśl historię Kaja i jego porwanie przez Królową Śniegu. Jednak historia z Narnii jest zupełnie inna. Pochodzenie Czarownicy wyjaśniłam pokrótce przy okazji spotkania z rodziną Bobrów. Jednak to, w jaki sposób znalazła się w Narnii i zawładnęła nią na wiele lat, by rządzić nią swoja okrutną ręką, autor odkrył przed nami przy okazji opowieści „Siostrzeniec Czarodzieja”. Wraz z nowymi bohaterami, Digorym i Julią Pole, pierwszymi ludźmi w Narnii, udajemy się w dwa miejsca- do prawdziwego, umarłego królestwa Białej Czarownicy Jadis oraz do rodzącej się dopiero Narnii. Za pomocą magicznych pierścieni, stworzonych przez pustego, a jednocześnie złego wuja Andrzeja, chłopiec i dziewczynka przeskakiwali z jednego świata do drugiego i wreszcie napotkali bardzo stary świat pięknej i okrutnej Jadis, gdzie słońce płonęło dziwnym, umierającym, czerwonym światłem. Tam, w umarłym mieście Charn, zniszczonym przez pozbawioną uczuć i żądną władzy czarownicę i królową, udało im się złamać zaklęcie samej Jadis i zbudzić ją ze snu, w który sama się zaklęła po zniszczeniu Charn. Szybko jednak spostrzegli swój błąd, bo już po pierwszych słowach, a potem po jej opowieści na temat tego, jak to się stało, że Charn jest wymarłe, zrozumieli, iż zbudzili zło w najczystszej postaci. Zauważyli, że jedyne na czym Jadis zależało, była władza. Pretendowała ona do najsilniejszej królowej świata i aby osiągnąć swój cel, była gotowa nie tylko przelać krew swoich wojowników bez zbędnych uczuć żalu czy współczucia, ale i zniszczyć swój świat, byle tylko nie oddać władzy swojej siostrze. Okrucieństwo jej biło ze słów:


„Ja byłam królową. Oni byli MOIMI ludźmi. PO CÓŻ innego w ogóle istnieli, jeśli nie po to, by spełniać moją wolę.”
       Obie siostry były czarownicami i obie chciały sprawować władzę. Jednak Jadis była silniejsza, poza tym poznała magiczne zaklęcie, zwane Żałosnym Słowem, zdolnym zniszczyć cały świat, za wyjątkiem osoby, która je wypowiedziała. Nie mogąc zaś wygrać inaczej, Jadis wolała zniszczyć swój świat, niż choćby podzielić się władzą, nawet z kimś ze swojej rodziny. Jadis była pewna, że zaklęcie zniszczyło cały świat, bo nie wiedziała, że poza jej starym światem istnieją jeszcze inne, dużo młodsze. Nawet nazwała się ostatnią królową świata. Gdy zaś od Digorego i Julii dowiedziała się, że istnieją inne, młodsze światy, zapragnęła dostać się do nich, by przejąć władzę. Tak oto dostała się na chwilę do świata ludzi, by tam siać grozę, a potem została ściągnięta do dziwnego świata, w którym nie było nic prócz ciemności. I tak oto, w tej opowieści, mamy okazję przyglądać się stworzeniu Narnii, które to zaczęło się od śpiewu. Wraz z tym śpiewem zaczął pojawiać się świat, złożony z nieba, gwiazd, słońca, roślin, zwierząt. Gdy tworzenie Narnii dobiegło końca i pojawił się Aslan, którego śpiew był kreatorem tego pięknego świata, Czarownica uciekła, a Aslan wyrzekł słowa:
„Ten świat nie ma jeszcze pięciu godzin, a już wkroczyło weń zło”.
       Później w obronie Narnii posadzono magiczne drzewo, które miało trzymać Czarownicę z daleka, póki rosło. Niestety Jadis zjadła owoc z zaczarowanego drzewa, dało jej to moc, wieczne piękno i nieśmiertelność. Tak więc dopóki drzewo rosło, Narnia była bezpieczna, jednak miał nastać taki czas, kiedy Czarownica miała zagrozić bezpieczeństwu Narnii i właśnie wtedy, podczas panowania złej Czarownicy, wkraczamy razem z Łucją po raz pierwszy do magicznego kraju mówiących zwierząt i czujących drzew.


      A kim był Aslan? Na to już każdy musi sobie sam odpowiedzieć, zależy to bowiem od interpretacji opowieści. Dla mnie był Bogiem w ciele lwa. Tak właśnie rozumiem jego własne słowa, pojawiające się w różnych opowieściach. W historiach zaś przedstawiano go jako króla Puszczy, syna Wielkiego Władcy zza Morza. Aslan opiekował się wieloma krajami i mieszkał w swoim odległym kraju, gotów przyjść z pomocą zawsze wtedy, gdy był potrzebny. W opowieści „Podróż Wędrowca do świtu” mamy nawet okazję uchylić rąbka tajemnicy otaczającego Krainę Aslana. Znaleźliśmy ją za Ostatnim Morzem, za Końcem Świata, na Ostatnim Wschodzie i mogliśmy przez promienie rażącego słońca dostrzec zarysy tej pięknej Krainy:




„(…) A tam – na zachodzie, poza słońcem – ujrzeli pasmo gór. Były tak wysokie, że albo nigdy nie zobaczyli ich szczytów, albo o tym zapomnieli. Żadne z nich nie zapamiętało, czy po tamtej stronie widać było niebo. A góry musiały być naprawdę poza światem. Jakiekolwiek inne góry, nawet gdyby miały tylko jedną piątą ich wysokości, pokrywałby lód i śniegi. Te jednak były zielone i ciepłe, pokryte lasami i poznaczone wodospadami tak wysoko, jak tylko można było sięgnąć wzrokiem. I nagle ze wschodu uderzył powiew wiatru (…). Trwało to zaledwie sekundę, ale tego, co ów podmuch wiatru przyniósł ze sobą, żadne z trojga dzieci już nigdy nie zapomniało. Przyniósł zapach i dźwięk – dźwięk muzyki. Edmund i Eustachy nigdy później nie chcieli o tym mówić. Łucja potrafiła tylko powiedzieć: „To było takie, jakby miało mi za chwilę pęknąć serce!”. Zapytałem ją wtedy: „To było takie smutne?” „Smutne? O nie”- odpowiedziała Łucja. Nikt w łodzi nie miał wątpliwości, że tam, poza Końcem Świata, widzieli wówczas Krainę Aslana”.


       Jednak gdy wejdzie się w Ostateczny Wschód, to już na zawsze zostaje się w Krainie Aslana, co jeszcze bardziej przekonuje mnie, iż Aslan jest Bogiem. Wydaje się też, że gdy w następnej opowieści Eustachy wraca do Narnii razem z Julią Pole, rozpoczynają oni swoja wędrówkę właśnie z Krainy Aslana. Tak przynajmniej kojarzą się wysokie, pokryte trawą równiny, poza którymi zieje przepaść bez widocznego dna.

       Dla każdego droga do Krainy Aslana wiedzie inną drogą. Rzekł Aslan do Edmunda, Łucji i Eustachego:


„Dla was drzwi do Krainy Alsana są we waszym własnym świecie. (…) Do mojego kraju można się dostać z każdego świata”.
       A Gdy Łucja zapytała, czy w świecie ludzi Aslan też istnieje, odrzekł:
„Jestem. Ale tam noszę inne imię. Musicie mnie rozpoznać pod tym imieniem. Właśnie dlatego zaprowadzono was do Narnii. Przez to, że poznaliście mnie trochę tutaj, będziecie mogli poznać mnie lepiej tam”.
        Ostatnia zaś opowieść wyjaśnia zagadkę prawdziwej Narnii, co jak już wspomniałam, przyniosło mojemu sercu niezmierny smutek.


  


     Co do samej książki, jej autor C.S Lewis napisał najpierw jedną powieść, którą zatytułował "Lew, Czarownica i stara szafa". Napisał ją w 1949 roku dla swojej chrześniaczki z piękną dedykacją, której znaczenie doskonale rozumiem i które dociera do mnie z całą swoją siłą:
Do Lucy Barfield

Moja droga Lucy,
Napisałem tę opowieść dla ciebie, ale kiedy zaczynałem ją pisać, nie zdawałem sobie sprawy, że dziewczynki rosną szybciej niż książki. W rezultacie jesteś już za stara na bajki, a kiedy tę książkę wydrukują i oprawią, będziesz jeszcze starsza. Pewnego dnia będziesz jednak dostatecznie stara, aby znowu do bajek wrócić. Możesz wtedy zdjąć tę książkę z jakiejś wysokiej półki, odkurzyć i powiedzieć mi co o niej myślisz. Prawdopodobnie będę wtedy tak głuchy, że nie będę nic słyszał, i tak stary, że nie będę niczego rozumiał, ale na pewno będę wciąż twoim kochającym cię ojcem chrzestnym.

     C.S. Lewis stworzył potem jeszcze sześć kolejnych tomów swojej historii, które znane są obecnie jako cykl "Opowieści z Narnii". A oto tytuły tomów we właściwej kolejności:
Lew, Czarownica i stara szafa
Książę Kaspian
Podróż "Wędrowca do świtu"
Srebrne krzesło
Koń i jego chłopiec
Siostrzeniec Czarodzieja
                                                 Ostatnia bitwa

     Na koniec dodam, że najlepiej czytało mi się dzieło C. S. Lewisa w weekend, w nocy, kiedy nic mnie nie rozpraszało i kiedy mogłam czytać do 4 nad ranem. Kiedy wszyscy śpią a w domu jest cicho i spokojnie, najłatwiej w sobie rozbudzić magię. W ciemnościach nocy, rozpraszanej ciepłym światłem lampy, znowu poczułam miłość do Narnii, dość bliską temu uczuciu, które mnie ogarniało, gdy po raz pierwszy poznawałam tę krainę magii.

     Nie byłabym sobą, gdybym nie odniosła się również do ekranizacji. Widzieliśmy w kinie ekranizacje trzech pierwszych tomów powieści Lewisa w produkcji Walta Disneya. Na rok 2015 planowana jest ekranizacja "Srebrnego krzesła". Ja skupię się na opisie pierwszej części filmu pod tytułem: "Lew, Czarownica i stara szafa", ponieważ jest mi najbliższa z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że odświeżyłam sobie ów film wczoraj, nie tylko na potrzeby posta, ale i dlatego, że naszła mnie ogromna ochota obejrzeć Narnię widzianą okiem reżysera Andrew Adamsona. Drugim powodem była chęć odzyskania wspomnień z dzieciństwa. Po prostu chciałam być znowu tym dzieckiem, które w Narnii odnalazło to, czego od zawsze potrzebowało: odrobiny magii w życiu. Pamiętałam, że film zrobił na mnie duże wrażenie i wiedziałam, że może dokonać tego, czego nie udało się książce- przenieść mnie w czasie. Pamiętacie jeszcze jak za dzieciaka chłonęliście filmy fantastyczne? Z jaką ufnością podchodziliście do opowiadanych Wam historii? Jak cieszyliście się, kiedy mogliście przebywać w świecie, w którym czary są na porządku dziennym? Pamiętacie jeszcze, jak zapominaliście o bożym świecie, bo wciągnęła Was jakaś ciekawa historia? Czy też tak mieliście, że wierzyliście w to, co Wam opowiadał film lub książka? Ja to wszystko pamiętałam jak przez mgłę a bardzo chciałam wrócić do tamtych czasów. Chciałam wierzyć, że miejsca takie jak Narnia istnieją i mógł mi w tym pomóc tylko dobrze zrobiony film.

    Nie wiem jak reżyser to zrobił, ale udało mu się. Stworzył cudowną Narnię, pełną piękna i magii. Nie wiem czy to za sprawą kostiumów, muzyki czy dobrze wybranych aktorów mających zagrać rodzeństwo Pevensie, fakty są takie, że odwalił kawał dobrej roboty. Rzadko mam ochotę użyć takich mocnych słów na blogu, ale tu nie mogłam się powstrzymać. Już od pierwszych momentów filmu, kiedy rodzeństwo weszło do domu Profesora, dało się wyczuć, że będzie tu można przeżyć jakąś wielką przygodę. Od razu czułam dreszczyk emocji i zaczęłam się wczuwać w akcję. Georgie Henley, która odegrała rolę Łucji, zrobiła to z ogromnym wyczuciem, tak że zapominałam całkowicie o tym, że jest to tylko gra aktorska. Potrafiła całą swoja osobą ukazać ciekawość świata i ekscytację dziecka, które po raz pierwszy zetknęło się z czarami. A kiedy weszła do Narnii przez drzwi starej szafy, w ogóle się nie przelękła, tylko okazała radość, jaką może odczuwać tylko dziecko, gdy spotkało je coś niewyobrażalnie dziwnego i niewiarygodnego. Co więcej od razu uwierzyła w to co zobaczyła i nawet przez chwilę nie starała się tego negować, tak jak robiła to Zuzanna, gdy spotykało ją coś, co przeczyło logice. Oglądając Łucję czułam się jakbym to ja spotkała fauna Tumnusa, jakby to mnie zdarzyły się te wszystkie niemożliwości, a w moim sercu pęczniała miłość do tego filmu i do Narnii. Właśnie tego oczekiwałam od ekranizacji. Reżyser sprawił, że uwierzyłam we wszystko, co mi pokazał. I powiem Wam, że czułam się z tym szczęśliwa. Zupełnie jakby Narnia z wyobraźni ożyła i zaczęła mnie otaczać ze wszystkich stron. Myślę, że mogłam czuć taką samą radość, jaką czuła Łucja, kiedy zamiast oprzeć się o tylną ścianę szafy, jej stopy dotknęły śniegu. Piękna muzyka, która towarzyszyła temu zdarzeniu spowodowała, że czułam wzniosłość tej chwili, targały mną takie emocje jakbym sama przeżywała to, co Łucja. A kiedy dziewczynka natrafiła w środku lasu na latarnię i muzyka raptownie się urwała, poczułam, że za chwilę zdarzy się coś jeszcze bardziej niezwykłego. Bardzo doceniam takie momenty i filmy, które potrafią sprawić, że przeżywam je całą sobą. Tak dobrze zrobione filmy zawsze wysoko u mnie punktowały. 



     Co do różnic między filmem a książką zauważyłam tylko jedną, widoczną gołym okiem, a poza nią film tylko nieznacznie różnił się od powieści. Jeśli chodzi o te drobne różnice to mam tu na myśli mało ważne sceny zagrane nieco inaczej. Mam tu na myśli na przykład lisa. W książce nie znalazła się dla niego żadna ważna rola, on tylko ucztował razem z wiewiórkami przy jedzeniu, podarowanym im przez Świętego Mikołaja, który powrócił w te strony po latach wygnania przez Jadis, Białą Czarownicę. Szybko też stał się kamienną figurą razem ze swoimi rudowłosymi towarzyszami. W filmie natomiast dzielny lis stanął przed Białą Czarownicą, próbując zmylić pościg za Bobrami i dziećmi, omal nie przypłacając swojej odwagi życiem. Kolejną drobną róznicą był moment, kiedy rodzeństwo schowało się całą czwórką w szafie, w książce uciekało przed wycieczką, którą oprowadzała Pani Macready, w filmie natomiast podczas gry w palanta Edmund stłukł szybę i zepsuł zbroję rycerską, po czym wszyscy zaczęli uciekać przed Panią Macready, która usłyszawszy rwetes, chciała zobaczyć, co było jego powodem. W książce to Zuzanna zaproponowała, aby schronić się w garderobie przed wycieczką, a Piotr otworzył drzwi szafy, natomiast w filmie to Edmundowi zależało na tym, aby jak najszybciej przyprowadzić brata i siostry do Białej Czarownicy. A gdy wszyscy znaleźli się u rodziny bobrów i nagle spostrzeżono, że Edmund zniknął podsłuchawszy wcześniej o Aslanie i jego armii, w filmie dzieci i bóbr pobiegli śladami Edmunda aż pod pałac Białej Czarownicy i dopiero widząc jak Edmund wchodzi do środka postanawiają spotkać się z Aslanem, w książce natomiast zaraz jak tylko Bóbr powiedział, że Edmund zdradził i jest po stronie Czarownicy, postanowiono uciekać przed jej zastępami prosto na spotkanie z Aslanem. A gdy rodzeństwo wróciło przez starą szafę do swojego świata, w filmie od razu natknęli się na Profesora, który akurat wszedł do pustego pokoju, gdzie stała szafa, natomiast w książce nikt nie widział ich powrotu, to oni sami poszli do Profesora, aby mu wytłumaczyć, dlaczego w szafie brakuje czterech futer. Gdy zaś na końcu opowieści w filmie następnej nocy Łucja próbowała przedostać się z powrotem do Narnii przez drzwi szafy i napotkała siedzącego w pokoju Profesora, który wytłumaczył jej, że drzwi do Narnii zamknęły się na zawsze, tak w książce Profesor od razu po powrocie rodzeństwa z Narnii wytłumaczył im, że na następną wycieczkę do Narnii dostaną się już inną drogą:
    "...nie sądzę, aby mogło coś dobrego wyniknąć z próby powrotu do Narnii przez drzwi szafy w celu przyniesienia tych płaszczy. Nie dostaniecie się już do Narnii TĄ drogą (...) No więc, tak, oczywiście, kiedyś jeszcze do Narnii powrócicie. Kto raz został królem Narnii, na zawsze nim pozostanie. Ale nie próbujcie nigdy używać tej samej drogi. Powiem więcej: nie PRÓBUJCIE w ogóle tam się dostać. To się stanie samo, właśnie wtedy, kiedy nie będziecie się o to usilnie starać (...)".
         Zauważyłam również dość znaczną różnicę w udziale rodziny Bobrów w ratowaniu Narnii. Były to pierwsze istoty, pomijając drozda, które czwórka rodzeństwa spotkała na swojej drodze, kiedy wspólnie przeszli przez starą szafę do baśniowej Narnii. Pan Bóbr od razu rozpoznał w dzieciach synów Adama i córki Ewy, o których mówiła prastara przepowiednia i zabrał ich ze sobą do swojej chatki nad tamą, zbudowaną przez siebie na rzece. Tam razem z Panią Bobrową ugościli dzieci obiadem i przedstawili im ich rolę w zgładzeniu Białej Czarownicy, która swoimi czarami terroryzowała od dawna Narnię, pogrążając ją w wiecznej zimie i odbierając jej mieszkańcom Boże Narodzenie. A tylko dzieci potrafią zrozumieć jak straszna jest zima bez Świętego Mikołaja i prezentów. Pan Bóbr przekazał dzieciom słowa prastarej przepowiedni, wróżącej czasy, kiedy w Narnii pojawi się czworo istot z plemienia ludzi i uratują Narnię spod panowania Białej Czarownicy, gdy zasiądą na czterech tronach w Ker-Paravelu. Bowiem tylko człowiek mógł rządzić Narnią i zasiadać w siedzibie królów, natomiast Biała Czarownica sama ogłosiła się królową Narnii, podając się za człowieka, gdy tymczasem była potomkinią Lilith, która w prastarych czasach ogłosiła sie żoną Adama, a naprawdę pochodziła od dzinów, z drugiej zaś strony Jadis pochodziła z olbrzymów. Dzieci bardzo chciały pomóc Panu Tumnusowi, który został uwięziony w pałacu Czarownicy za pomoc w ucieczce Łucji, wiec Pan Bóbr próbował ich przekonać, że jedyną szansą dla Pana Tumnusa jest spotkanie z Aslanem, Królem puszczy, mogącym uratować nie tylko Pana Tumnusa, ale i całą Narnię. Przez cały czas opowiadania Pana Bobra o tym jak zła i niegodziwa jest Jadis, Edmund, będący pod wpływem jej czarów, buntował się na myśl o tym, że ktoś może tak źle mówić o jego królowej, która obiecała mu tron Narnii. Odrzucał od siebie myśl, że zaprzyjaźnił się z kimś do gruntu złym, tym bardziej, że Jadis trafiła bezbłednie w czuły punkt Edmunda, który miał już dość przewodnictwa straszego brata i traktowanie go przez Piotra jak dziecko. A to właśnie Biała Czarownica, o której tak źle mówił Bóbr, obiecała mu, że będzie rządził nie tylko całą Narnią, ale i swoim rodzeństwem. Gdy więc w chatce Bobrów zaczęto mówić o potędze Aslana, Edmund zadał pytanie, czy Czarownica nie mogłaby zamienić Aslana w kamień, na co Pan Bóbr wybuchnął pogardliwym śmiechem. Gdy towarzystwo w domku zorientowało się, że podczas trwania opowieści Edmund zniknął, Pan Bóbr od razu domyślił się jego zdrady.
         Rodzina Bobrów wzięła sobie za cel doprowadzić dzieci przed oblicze Aslana, tak bardzo bowiem wierzyła w jego pomoc i w prawdziwość przepowiedni, mówiących o córkach Ewy i synach Adama oraz o potędze Aslana, potrafiącej zabić Białą Czarownicę i ponownie sprowadzić wiosnę do Narnii. Poza tym Pan Bóbr bardzo nienawidził złej czarownicy i można śmiało powiedzieć, że jego postawa była wzorcowym przykładem uczuć, jakie panowały w Narnii wśród dobrych zwierząt, które nie przeszły na stronę Białej Czarownicy. Rodzina Bobrów nie zważając na swoje własne bezpieczeństwo, tak w filmie jak i w książce, postanowiła przyczynić się do ratowania Narnii, przyprowadzając przed oblicze Aslana dzieci ludzkie. Jednak w książce nic ich złego nie spotkało, dotarli bez większych problemów do Kamiennego Stołu, miejsca spotkania z Aslanem a ich dom nad tamą ocalał, podczas gdy w filmie został roztrzaskany przez wilki Białej Czarownicy, które niemal dopadły Bobry i dzieci w bobrowym domku. W filmie Pan Bób został zamieniony w kamień, w książce nic takiego nie miało miejsca. W książce dzieci chciały iść do Aslana, aby ten pomógł im uwolnić Pana Tumnusa, w filmie bardzo się temu opierali i tylko zniknięcie Edmunda przekonało ich do pójścia za radami rodziny Bobrów. W filmie dodano kilka scen, jak ucieczka przed saniami przez zamarznięte jezioro, które to sanie ostatecznie okazały sie sanami Świętego Mikołaja, nie Białej Czarownicy, podczas gdy książka mowiła o spotkaniu ze Świętym Mikołajem pod starą kryjówką Bobrów, gdzie dzieci przespały pierwszą noc w Narnii. W filmie była również scena walki z wilkami nad wodospadem, gdzie Pan Bóbr mógł wykazać się dzielną postawą wobec niebezpieczeństw. Ale w opowieźściach książkowej i filmowej,Pan Bóbr jak i jego żona wykazali się nadzwyczajną odwaga przeciwstawiając się rządom Białej Czarownicy, mimo iż zdawali sobie sprawę, jak sroga kara ich będzie czekać w przypadku przyłapania na gorącym uczynku. Jednak nic sobie oboje nie robili z niebezpieczeństw, gdyż nienawidzili Białej Czarownicy, i kochali prawowitego Króla Aslana. Postanowili więc zrobić wszystko, by pomóc mu przywrócić tron prawowitym władcom, którymi mieli być potomkowie Adama i Ewy.

     
     Drobne różnice między filmem a książką nie są niczym niezwykłym. Wydaje mi się nawet, że nie można ich uniknąć, bo nad tymi obrazami pracują dwa różne umysły, każdy ze swoimi własnymi pomysłami. Te drobne różnice, które opisałam, miały tylko pokazać, że film był dość wierną ekranizacją powieści S.C Lewisa. Natomiast jest jedna wielka, powiedziałabym ogromna różnica, którą zauważyłam właściwie od razu. Jest nią rozmach. Kto czytał kiedykolwiek "Opowieści z Narnii" ten wie, że są to proste opowieści, przeznaczone dla dzieci. A dzieciom wiele nie potrzeba, by poruszyć ich wyobraźnię i ich zaciekawić. Język powieści był właściwie językiem dziecka. Natomiast film skierowany był także do starszych kinomaniaków. Być może właśnie poszerzenie odbiorów sprawiło, że prosta opowieść za sprawą reżysera zmieniła się w cudowną baśń dla wszystkich. Krótkie opisy walk urosły do wielkich bitew, a każda z sześciu niedługich opowieści urosła do rangi choćby trylogii "Władcy pierścieni" Petera Jacksona. Być może to herezja, ale tak właśnie odczuwam i proszę o przebaczenie wszystkich fanów tejże trylogii, bo zdaje sobie sprawę, że oni sądzą, iż nic nie jest tak dobre jak "Władca pierścieni" :)
     

Też bym miała taką minę wchodząc pierwszy raz do Narnii :)













    Mam nadzieję, że mój przesycony emocjami opis zachęci Was do lektury i do obejrzenia filmu. Ja samą siebie tak zachęciłam, że dzisiaj na wieczór planuję odwiedzić Narnię po raz drugi i uratować księcia Kaspiana przed jego wujem Mirazem wraz z rodzeństwem Pevensi:)

P.S. Po opublikowaniu posta obejrzałam jeszcze "Księcia Kaspiana" oraz "Podróż Wędrowca do świtu" i muszę stwierdzić, że tak jak księcia jeszcze dało się oglądać z jako taką przyjemnością, to Wędrowiec znudził mnie całkowicie. Ale nie ma co winić reżysera, ta opowieść w oryginale też mnie nie zachwyciła. Zupełnie jakby zabrakło pomysłu autorowi. Niby tyle się działo, ale to wszystko nie przemówiło do mojej wyobraźni, a nawet ją uśpiło. Jedynie muszę pochwalić grę aktora, któremu przypadła rola Eustachego. Był jeszcze bardziej denerwujący niż w opowieści :) Brakowało mi też Piotra i Zuzanny oraz małej Łucji. W trzeciej ekranizacji była starsza i niestety zabrakło w jej grze aktorskiej tej magii, którą tak polubiłam w pierwszej części i którą odegrać doskonale może tylko dziecko.

P.S. Widzę, że niektórzy z Was szukają tutaj pewnych informacji na temat książki Lewisa. Jeśli macie jakieś pytania, możecie je tu zadać, odpowiem w miarę możliwości, jeśli jeszcze będę pamiętać :)