wtorek, 30 sierpnia 2016

Ostatnia szansa/ Marian Keyes


„Lucky me”- pomyślałam sobie, zobaczywszy na półce kolejną książkę Marian Keyes. „Ostatnia szansa” (Last Chance saloon) brzmiała ciekawie i dopiero co skończyłam czytać inną książkę tej autorki pt. „Trzecia strona medalu”. I mimo, iż tamten tytuł nie rzucił mnie na kolana, to jednak stwierdziłam, że całkiem miło spędziłam czas z Marian, więc zasługiwała ona na to, abym sięgnęła po kolejny napisany przez nią tytuł. Poza tym i tak nie wiedziałam na co mam ochotę, więc „Ostatnia szansa” jawiła mi się jako znak- że to właśnie z tą autorką powinnam spędzić kolejny tydzień.
Dlatego przeżyłam szok, gdy już po pierwszym rozdziale mojej świeżo upolowanej książki chciałam ją z płaczem odnieść na miejsce. Tak nudnego rozdziału nie czytałam już dawno. Nawet nie rozumiałam, o czym autorka pisze (Może za słabe były moje umiejętności językowe? Albo autorka naprawdę dała tutaj plamę. Wybierzcie sobie, które wytłumaczenie bardziej Wam odpowiada). To była tragedia- odpychający rozdział naprawdę nie wróży dobrze. Tym bardziej byłam zdziwiona, bo początek „Trzeciej strony medalu” był najciekawszy i obiecywał wiele. Tymczasem tutaj taka klapa. Nie mogłam w to uwierzyć.
Gdyby to ode mnie zależało, odniosłabym książkę natychmiast. Za stara już jestem na to, żeby tracić czas na rzeczy, które nie są tego warte. Jednak byłam już w domu, a angielski miałam mieć dopiero za dwa dni, a właśnie ze szkoły tę książkę przyniosłam. Mimo tej oczywistej złośliwości przeznaczenia, nie zamierzałam się uginać- książka miała wrócić tam, skąd przybyła, nietknięta.
Jednak minął dzień i trzeba było coś robić, a tylko Marian Keyes była pod ręką. Nie uwierzycie, ale ten jeden rozdział zmienia wszystko. Trzeba go po prostu ominąć i tyle. Tak samo należy zrobić z ostatnim. Te dwa rozdziały są jakby wycięte z innej książki i wrzucone nie wiadomo po co. Oczywiście wiem w jakim celu się one znalazły- aby podkreślić przyjaźń trójki przyjaciół, o których jest ta opowieść. Jednak prawda jest taka, że bez tych dwóch rozdziałów, trzeba to szczerze przyznać, książka może się bez problemu obyć.
Bo już od drugiego rozdziału, zaraz po tym dziwnym, nic nie wnoszącym i niesamowicie nudnym wstępie, autorka bierze się za właściwą robotę, czyli opowiadanie historii Katherine, Tary i Fintana. Poznajemy ich bardzo dobrze z opisów, które następują po tym fatalnym wstępie, jak i z ich przygód. Dlaczego więc autorka czuła się w obowiązku, żeby podkreślać na siłę ich stopień ich przyjaźni w tym pierwszych horrendalnie nudnym rozdziale? A gdy powstał już wstęp, musiało być i zakończenie, równie dziwaczne i nudne, jak wstęp.
Te dwa rozdziały, pierwszy i ostatni, brzmią tak samo nie na miejscu i wymuszenie jak w przypadku pracy dyplomowej, spójnej całości, która wynika z badań i obserwacji, które potem okrasza się oderwanymi od rzeczywistości wstępem i zakończeniem, bo tak wypada, bo taka jest formuła pracy dyplomowej. Jednak nie ma sensu podążać za czymś tylko dlatego, że tak wypada. Zawsze trzeba podchodzić z rozsądkiem do reguł ustanawianych przez innych.
Tak samo jak konieczności istnienia owych wstępu i zakończenia w  książce Marian Keyes, nie mogę zrozumieć potrzeby wprowadzania przerysowanej figury Lorcana Larkina, który na dobrą sprawę niepotrzebnie przewija się przez całą książkę, jakby był jakąś znaczącą postacią i niemal do połowy książki zastanawiamy się, co ten człowiek w tej opowieści tak naprawdę robi. Może uciekł z jakiejś innej książki i tymczasowo się ukrywa u Marian Keyes? Potem przestajemy w ogóle zwracać na niego uwagę i dopiero na sam koniec znajdujemy wyjaśnienie jego tajemniczej obecności. I trzeba tu znowu powiedzieć, że jest to obecność nudna, wrysowana na siłę. Nawet jeśli autorka chciała wnieść tę postać po to, abyśmy zrozumieli, jak ogromny wpływ miała na życie jednego z bohaterów, to wystarczyło tylko o Lorcanie wspomnieć, pokazać jego egoizm krótko i zwięźle i wstawić na końcu, tam, gdzie jego miejsce i to na jeden krótki rozdział,. Ciąganie jego postaci po całej książce było bez sensu, tym bardziej, że autorka już dawno dała do zrozumienia, że jeden z bohaterów przeżył w przeszłości dramat, który go ukształtował. Czy trzeba było z tego powodu wciskać na siłę pustą postać Lorcana? Nie sądzę.
Oprócz irytującego Lorcana Larkina i kiepskiego wstępu, porównywalnego na równi z ostatnim, nic nie znaczącym rozdziałem, będącym niemal identyczną kopią pierwszego, książka jest miła. Wiem, że to nieodpowiednie słowo na opisanie rzeczy materialnej, ale jest to chyba najlepsze określenie na tę powieść. Nie ma w niej nic specjalnego, jednak nie jest też nudna czy zła. Ona po prostu jest. Została stworzona dla nas, na umilenie czasu i zrelaksowanie. Opowiada trochę o życiowych błędach, trochę o przyjaźni w obliczu dramatu, a w pewnej części jest to również romans. Wszystkiego po trochu, aby wszystkich zadowolić. Trzeba pamiętać, że historie opisane w tego typu książkach brzmią bardzo podobnie, a to dlatego, że ich cel jest tak samo prosty jak zawartość- służą one dobrej zabawie. I tylko temu. Zapomnijmy więc o głębokich przemyśleniach i życiowych sentencjach. Nie oszukujmy się, powieść współczesna tworzona jest tylko po to, aby zapomnieć choć na chwilę o szarej rzeczywistości i w tej roli sprawdza się znakomicie.
Książka „Ostatnia szansa” jest typem książki na podróż, czy na prezent dla osoby płci żeńskiej. Jest dobra na samotny wieczór jak i podróże autobusem do pracy. Idealna na przeczekanie kolejki u lekarza czy nudnej konferencji, gdy usiądziemy gdzieś z tyłu, gdzie szef nas nie zobaczy. Jest to typowy umilacz czasu. Nic więcej od niej nie oczekujcie.
Książki tego typu, współczesne powieści o wszystkim i o niczym są niemal identyczne. Różni je tylko dawka poczucia humoru. Humor Marian Keyes jest dobrze wyważony, ale i spokojny. Nie znajdziecie tu sarkazmu ani ironii, tylko lekki, opisowy dowcip, którym autorka stara się nikogo nie zranić, a zadowolić wszystkich. Za to znajdziecie tu parę typowych zagrań dla tego rodzaju literatury – paru bohaterów, wokół których toczy się życie w książce, nieudany związek, królewicz z bajki oraz przyjaciel gej. Czasem się zastanawiam czy w obecnym świecie nie da się żyć szczęśliwie, jeśli nie zaliczy się przyjaźni z gejem? Czy może jest to tylko taka angielska rutyna? Ostatecznie dochodzę do wniosku, że w dzisiejszych książkach to norma, wszyscy bowiem chcemy uchodzić za tolerancyjnych. A jak inaczej pokazać to światu, jeśli nie w masowej publikacji?
Na szczęście Marian poradziła sobie doskonale z rozdrobnieniem bohatera i podziałem go na trzy różne postacie jak i z przyjacielem gejem. Życie trójki przyjaciół dobrze się zazębiało i nie brzmiało jak stworzone na siłę. Co więcej życie każdego z nich kręciło się wokół życia dwójki pozostałych i może dlatego tak dobrze się wszystko czytało. Co do przyjaciela geja nie był on standardowym przyjacielem gejem, którego znamy z amerykańskich filmów lub książek, ze zbyt wystudiowanymi manierami, tylko dobrym, zabawnym chłopakiem. Jedyne co go stawiało w świetle typowego spojrzenia na gejów w literaturze i filmie, było zamiłowanie do mody, szybkie zmiany nastrojów (choć było to całkiem zrozumiałe, zważywszy na okoliczności) oraz życiowy partner, Sandro. Empatyczny, kochający, prawie heteroseksualista z zachowania, gdyby nie to, że autorka wyraźnie określiła go homoseksualistą. Dlatego bardzo szybko polubiłam Fintana i wybaczyłam autorce, że koniecznie musiała go stworzyć gejem aby wpasować się w trendy.
Jednak jednego nie mogę jej wybaczyć, mianowicie tak rażącego inspirowania się książką „Przeminęło z wiatrem”. „Ostatnia szansa” nie ma nic wspólnego z dziełem Margaret Mitchell. Po co więc tak kurczowo trzymać się imion znanych z tej pięknej książki? Bo przecież nieprzypadkowo jedna z bohaterek ma na imię Tara, ojciec drugiej nazywa się Butler, a i raz przewija się też Rhett? Cóż, ja też kiedyś chciałam napisać coś równie pięknego jak „Przeminęło z wiatrem”. Nawet mam gdzieś szkic, który stworzyłam naprędce w głowie zaraz po przeczytaniu dzieła Mitchell (nie wiem jak to się stało, ale bardzo przypomina historię Rhetta i Scarlett, tyle że w ujęciu współczesnym), jednak dość szybko zdecydowałam, że brak mi talentu, by zmierzyć się z czymś tak wielkim i ponadczasowym. A „Ostatnia szansa” w niczym nie przypomina powieści Margaret Mitchell. Nie sądzę, aby komukolwiek udało się opisać tak idealnie proces zmieniania się rozpuszczonej dobrobytem kobiety i kształtowania jej na silną pod wpływem wojny. Nie ma więc sensu wtrącać tych wielkich nazwisk w książkę mającą jedynie zabawić.
Jest jeszcze jedna rzecz z kategorii negatywnych, o których chciałabym wspomnieć. Mianowicie przez pół książki towarzyszyło mi bardzo silne odczucie, które kazało mi podejrzewać, że „Ostatnia szansa” była pierwszą lub jedną z pierwszych książek, jakie napisała Keyes. Moje podejrzenia wzięły się nie tylko z opisanej wyżej widocznej inspiracji i wpływu Margaret Mitchell (szkoda, że tylko w nazwiskach), ale i z doboru pozostałych imion. Nie wiem, czy w Irlandii, skąd pochodzi autorka, faktycznie używa się takich imion na co dzień, ale miałam wrażenie, że Marian specjalnie używa wymyślnych nazwisk (Fintan. Lorcan, Tara), żeby podnieść swoją książkę na wyższy poziom. Niestety samymi nazwiskami nie da się osiągnąć sukcesu. Taki wybieg raczej każe nam doszukiwać się piętna początkującego pisarza. Każdy, kto chociaż raz marzył o karierze pisarskiej przechodził na pewno przez gehennę wymyślania imion dla swoich bohaterów. Tych, którzy jeszcze nie zauważyli, że prostota jest kluczem do sukcesu, gorąco namawiam na szukanie innego hobby niż zabawa w pisarza.

Co do samej autorki, myślę, że nasza przygoda skończy się zaraz po „Lucy Sullivan wychodzi za mąż”. Ten tytuł brzmi całkiem interesująco i wabi mnie od chwili, gdy o nim przeczytałam. Myślę, że ma na to wpływ film „Peggy Sue wyszła za mąż”, który to do dzisiaj miło wspominam za to, że tak bezboleśnie przeniósł mnie w moje ukochane lata 60. Czy to naiwność oczekiwać podobnych uniesień od podobnie brzmiącego tytułu? Cóż, mam nadzieję się o tym przekonać. Po Lucy Sullivan nie będę już specjalnie wyszukiwać książek Marian Keyes, ale też nie odrzucę innych, gdy wpadną mi w rękę. Marian nie zasługuje na taki los, ponieważ swoimi książkami zabawiła mnie wystarczająco, aby wypracować sobie u mnie dobre zdanie. Mam nadzieje, że i u Was spotka się z dobrym przyjęciem. Naprawdę sobie na to zasłużyła. 

Brak komentarzy: