Przypadkowo udało mi się zdobyć kolejną świetną książkę obcojęzyczną o miłości. Tym razem wybór padł na Michele Gorman i jej „Single In the City”. Decyzja była szybka i jednoznaczna, gdy wśród tłumu książek z nudnymi okładkami i jeszcze nudniejszymi tytułami udało mi się wyłuskać jeden jedyny tom warty mojej uwagi. Wiem, wiem, nie powinno się oceniać książki po okładce, ale czasem jest to jedyne wyjście, gdy się spieszymy. Naprawdę nie miałam czasu przejrzeć wszystkich tytułów, jakie w dzień dostawy przywieziono do mojego second-handu. Zakupy dla mamy były ważniejsze, a po książkę wpadłam przy okazji, po drodze. Szczerze mówiąc nawet niespecjalnie chciałam tego dnia kupować cokolwiek, bo wiadomo, że w dniu dostawy w sklepach z rzeczami używanymi wszystko jest droższe niż na to zasługuje. Poza tym miałam zaledwie parę groszy w portfelu i myślałam raczej o jakiejś czekoladzie. No ale weszłam, przejrzałam wszystko w 5 minut i wyszłam, ściskając pod pachą książkę na zbliżające się akurat święta. Dałam za nią całe 7 zł, czyli równowartość dwóch czy nawet trzech czekolad, ale czasem dobra książka lepiej wpływa na nastrój niż najsmaczniejsza czekolada. Poza tym musiałam coś kupić po tym, jak wypożyczyłam z mojej szkoły języka angielskiego najnudniejszą książkę świata (Mowa tu o „Love Bug” - Zoe Barnes, książce gorszej niż Harlequiny, które swoją drogą uwielbiałam jako nastolatka). Tymczasem szkoła na święta zamknęła swe odrzwia na całe dwa tygodnie, a przede mną stanęła wizja 10 długich zimowych wieczorów z książką, którą musiałam zamknąć już po trzech rozdziałach.
Wiecie
co? Już po jednym rozdziale „Single In the City” wiedziałam, że jestem
uratowana. Że nie będę musiała na siłę czytać tamtej beznadziejnej książki,
wybranej pod wpływem impulsu (kiedy wypożyczam książkę ze szkoły językowej,
zawsze robię to na szybko, bo zawsze jestem spóźniona na lekcję; cóż, tego dnia
kiepsko wyszłam na tym pośpiechu). Dobrze, że powstała taka instytucja jak second-hand.
Podczas gdy nie znoszę kupować tam ciuchów, które przypominają mi o traumie z
dzieciństwa, tak książki to zupełnie inna sprawa. Wspominałam już kiedyś, jak
bardzo lubię używane książki, noszące ślady historii. Dlatego tak bardzo lubię
korzystać z bibliotek, podczas gdy księgarnie omijam szerokim łukiem. Jakoś
przerażają mnie te puste oczodoły nowych, nieużywanych jeszcze książek. Są
takie bez życia i własnej opowieści. Już wolę najbardziej poplamiony tom, z powyrywanymi
kartkami. Tylko takie książki mają dla mnie duszę, a opowieść w nich zapisana
wydaje się być jeszcze ciekawsza.
Opowieść
Michele Gorman natomiast jest ciekawa sama w sobie. Odrobinę przypomina
„Wyznania zakupoholiczki”, jednak Hannah, jej bohaterka, cechuje się nieco
większą roztropnością i rozumem, a jej wpadki nie są aż tak spektakularne.
Jednak jej miłość do ciuchów można mierzyć tą samą miarą, a jej potrzeba, aby
spełniać oczekiwania innych, udając kogoś zupełnie innego, niż jest, tak samo jak
w przypadku Rebeki Bloomwood, prowadzi do wielu nieporozumień. Te wpadki mnożą
się, gdy Hannah próbuje uciec od samej siebie i stara się przeciwstawić
niesfornej woli, która zawsze każe jej wybierać mężczyzn atrakcyjnych,
dowcipnych, brylujących w towarzystwie i… zajętych.
Gdy
dziewczyna, uciekając od swojego głośnego i nieudanego romansu z szefem, po przebyciu
wielu tysięcy mil ląduje wreszcie w Londynie i od razu pakuje się w dokładnie
taką samą sytuację, od której uciekła, postanawia całkowicie zmienić swoje
wybory jeśli chodzi o mężczyzn. Koniec z zabawnymi facetami, których wszyscy
lubią. Pan Właściwy i kandydat na męża musi być nudny, nie mieć z nią żadnych
wspólnych tematów, a już na pewno będzie musiał poczekać więcej niż jedną
randkę, żeby zobaczyć ją nagą. I nawet jeśli droga do serca takiego mężczyzny
wymaga paru drobnych kłamstewek, to przecież czego się nie robi dla zmiany
nazwiska? Tylko dlaczego te randki muszą być tak nudne, kłamstwa mnożyć się jak
grzyby po deszczu, a żaden z tych facetów nie próbuje zaciągnąć jej do łóżka?
Zaś jedyny mężczyzna, który składa jej seksualne propozycje, to kolega z pracy,
który w dodatku nawet nie jest Brytyjczykiem? Przecież nie po to uciekła z
Ameryki, żeby teraz chodzić na randki z chłopakiem z własnego kraju i to w
dodatku pracujący w firmie jako chłopiec od wszystkiego? Zdecydowanie jej facet
musi mieć ambicje! Przecież studiowanie kierunku, którego Hannah nawet nie
potrafi powtórzyć, nie jest wyznacznikiem ambicji, prawda?
Za
to z nią samą sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Gdy Hannah zdobywa pracę
w agencji organizującej przyjęcia, nagle czuje, że to jest właśnie jej
przeznaczenie. Od razu wie, że perfekcyjnie sprawdziłaby się w roli „party
planner”. Tylko dlaczego jej bezpośrednia szefowa, Felicity, jest dla niej taka
surowa i nieufna? To chyba niemożliwe, żeby wiedziała, w jaki sposób Hannah
zdobyła tę prace? Przecież Mark, jej szef, nie pisnąłby słówka o ich romansie?
Wprawdzie fajnie by było pochwalić się wszystkim, jakiego ma się fantastycznego
chłopaka, ale to na pewno nie przysporzyłoby jej przyjaźni w pracy. Hannah musi
przekonać szefową, żeby ta dała jej szansę i pozwoliła pomóc w zorganizowaniu
przyjęcia. I być może, jeśli się wykaże, Felicity w końcu da jej dostęp do legendarnej
szafy z ubraniami najlepszych projektantów…
Przecież
to normalne, że kobieta kocha ciuchy! Każda jej koleżanka marzy, żeby dostać
się do zawartości tej szafy. Jest to rzecz, której nie zrozumie żaden facet, a
już tym bardziej nie powinien o to grymasić chłopiec od wszystkiego i bez
ambicji, prawda? Sam wydaje się być wszystkowiedzący i dlatego tak bardzo Hannę
irytuje. A jednak to on ratuje jej przyszłą karierę i to on podwozi ją do domu,
gdy ta jest bez pieniędzy i to wreszcie on jest tą osobą, na której Hannah może
polegać, gdy potrzebuje męskiego ramienia, na którym może się wyżalić. A
jednak, wciąż jest to chłopak z USA, a nie brytyjski gentelman, którego
zazdrościłyby jej przyjaciółki z Ameryki.
Cóż,
można by się pokusić o stwierdzenie, że Hannah jest trochę płytka, ale za to w
zabawny i niegroźny sposób. Można się przy niej uśmiać i zapomnieć o własnych
problemach. Właściwie to można się całkiem mocno zapomnieć przy tej książce, a
wiecie, że to właśnie najbardziej cenię w literaturze. Książka jest trochę
przewidywalna, ale nie to się tutaj liczy, lecz poczucie humoru autorki. Jest
błyskotliwe i cięte i bardzo trafne. Autorka patrzy z przymrużeniem oka na
relacje damsko-męskie i sprawia, że człowiek zaczyna lżej patrzeć na swoje
problemy z facetami, bo dzięki Michele zaczynamy rozumieć, że wszystkie mamy
takie same z nimi kłopoty i nie ma się o co denerwować. Tak to już jest z
kobietami i mężczyznami- nadajemy na różnych falach i zawsze już będą między
nimi nieporozumienia. Jeśli nauczymy się z tego śmiać, wszystko będzie dobrze.
Znalazłam
w Internecie informację o tym, że książka „Single In the City” jest dopiero
pierwszą książką w serii „The Expat Diaries”. To wyjaśnia dlaczego tom, który
skończyłam czytać wczoraj, zdawał się być nie dokończony. To więc jest mój
następny cel- „Misfortune Cookie” jak tylko skończę czytać „Pride and Prejudice”,
czyli „Dumę i uprzedzenie” w oryginale. Mam nadzieje, że kolejna część przygód
Hanny będzie tak samo dobra, jak część pierwsza. Właściwie to nawet jestem
pewna :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz