środa, 31 lipca 2013

Tańczący z Wilkami/ Michael Blake

       

         Poszukując wszystkich tomów „Winnetou” w bibliotece, natrafiłam przypadkiem na powieść „Tańczący z Wilkami”, którą napisał Michael Blake. Ten tytuł znałam wyłącznie ze znakomitego filmu z udziałem Kevina Costnera i przyznam szczerze, że nie miałam pojęcia, iż powstał on na motywach powieści. Tym bardziej się zdziwiłam, gdy wzięłam do ręki książkę. Format A5, 330 stron. Naprawdę niewiele. A tymczasem film, który utkwił mi głęboko w pamięci, trwał 4 godziny i był nawet z tego powodu podzielony na części. Nigdy nie obejrzałam go w całości, właśnie przez ten podział, a także z powodu późnej pory emisji filmu w telewizji. Pamiętam, że wiele razy przysypiałam pod koniec pierwszej połowy ze zmęczenia, mimo iż bardzo byłam ciekawa przyszłych wydarzeń. Nigdy też nie oglądałam drugiej części. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu zawsze trafiałam na ten sam urywek. Gdzieś w połowie pierwszej części.

      Zaciekawiła mnie ta pozycja, mimo iż nie lubię czytać książek, kiedy już obejrzałam film. Pisałam o tym kilka razy wcześniej, dlatego nie będę się już nad tym rozpisywać. Tym razem jednak ciekawość zwyciężyła nad obawami. Stojąc w martwym punkcie w poszukiwaniu kompletnych tomów „Winnetou”, ucieszyłam się, znajdując pozycję, której akcja osadzona była w tej samej tematyce: Dzikiego Zachodu i sprawy Indian. Nawet pani bibliotekarka, która wcześniej powiedziała mi, że „Winnetou” oddali do biblioteki młodzieżowej dawno temu, uśmiechnęła się widząc mój wybór i rzuciła krótki komentarz. I to właśnie podoba mi się w małych bibliotekach. Zawsze można sobie pogawędzić o książkach ze znawcami.

      Kiedy zaczęłam czytać, od razu zauważyłam ogromną różnicę między Karolem May i Michaelem Blake. Właściwie była to przepaść. Początkowo ciężko mi było pogodzić się z tą różnicą w stylu pisania, ale wreszcie znalazłam wspólny język z porucznikiem Dunbarem. Jednak nie było w tym tak żarliwej miłości, jaką odczuwałam podczas spotkań z Winnetou i Old Shatterhandem. U Blake’a akcja płynie cicho i spokojnie, tak jak spokojna i cicha jest preria. Wypadki opisywane są krótko i zwięźle, czasem aż do przesady, natomiast bardzo pisarz skupia się na sprawie Indian i próbie zrozumienia indiańskiego myślenia przez białego człowieka.

       Tak jak opisywał to May, tak i Blake skupił się na wzajemnych kontaktach Indian i białych. Z tą różnicą, że u Maya na głównym miejscu stała przygoda, a u Blake’a los Indian, których przyszłość powoli acz nieubłagalnie chyliła się ku zachodowi. Jak słońce spokojnie schodzi do linii horyzontu, czerwieniąc się coraz bardziej, zanim zniknie, tak cicho i niezauważenie rasa Indian znikała za horyzontem swych dziejów, a ich krwawe ślady walki o przetrwanie wkrótce miały zostać zatarte przez niepamięć.

      Czytając „Winnetou” i „Tańczącego z Wilkami” czułam ogromny żal. Za tym, co przeminęło w ciszy i zapomnieniu, a co było niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju. Być może dlatego tak mi serce krwawiło na myśl o przesądzonym z góry losie Indian, ponieważ tak jak oni, lubię żyć w zgodzie z przyrodą i cierpię, kiedy widzę, jak nieodpowiedzialni ludzie niszczą ją w swojej bezmyślności, nie rozumiejąc, jak ważną rolę w naszym życiu ona spełnia. Indianie to rozumieli i potrafili korzystać z tego, co daje im natura, a wiedząc, że jest to matka, która ich karmi, nie robili jej krzywdy. I za to spotkało ich zniszczenie przez białych, którzy uważali ich za lud dziki, w związku z tym traktowali ich tak samo, jak naturę- niszczyli ich, aby zabrać im to, co stanowiło dla nich jakąś wartość. Dziesięć Niedźwiedzi, 60-letni Indianin, powiedział, że wszyscy biali są tacy sami: biorą bez pytania to, co pragną mieć, starają się wypędzić czerwonoskórych z ich własnego kraju, który zamieszkiwali jako pierwsi, a kiedy ich żądań Indianie nie chcieli spełnić, zabijali ich bez mrugnięcia okiem. Biali szybko rozpanoszyli się w kraju Indian, spychając ich coraz bardziej z ich własnego terenu, a swoją rabunkową gospodarką skazywali ich na śmierć głodową.

      Blake bardzo skupił się na spokojnym i harmonijnym życiu Indian, gdzie każdy znał swoje miejsce w hordzie, a horda znała swoje miejsce w przyrodzie. Żyli zgodnie z zegarem biologicznym natury i potrafili czerpać z przyrody niezbędne do życia składniki, nie zakłócając jej rytmu życia. Gdy zabijali zwierzynę, robili to po to, aby przeżyć i nie głodować zimą. Gdy obozowali, nie zaśmiecali środowiska, a podczas przenosin do innego obozu, nie zostawiali swoich wigwamów, by za kilka lat odstraszały swoim zgniłym widokiem, tylko zabierali wszystko ze sobą, do ponownego wykorzystania w nowym obozie. Gdy polowali na bizony, zabierali wszystko, co mogło się przydać: mięso, skóry, a nawet kości, których używali jako narzędzi pracy.

      Natomiast biali zabijali dla samej przyjemności. Gdy polowali na bizony, zabierali tylko skóry i języki, pozostawiając na prerii setki gnijących ciał, których nie potrafiły spożyć padlinożercy. Gdy ścinali drzewa, robili to bez żadnego planu, marnując tworzywo i zostawiając je porozrzucane na wszystkie strony. Gdy opuszczali chaty, pozostawiali butwiejące budowle za sobą, nie zawracając sobie głowy sprzątaniem śmieci, które wytowrzyli. Strzelali do zwierząt dla samej radości zabijania, mimo iż nie było do tego powodu. Niszczyli piękne miejsca, które Indianie traktowali jak świątynie i zabijali Indian jako naród dziki i niebezpieczny, mimo iż tamci nie dali im ku temu powodu. Indianie przeszkadzali białym swoją obecnością w rabunku bogactw prerii. Podczas gdy dla Indian preria była domem i jedynym miejscem, w którym mogli żyć tak, jak chcieli, dla białych była tylko miejscem bogactw naturalnych, które należało zrabować.

       Dziesięć Niedźwiedzi przy końcu książki powiedział do Tańczącego z Wilkami, że Indianie będą bronić swojej ziemi przed białymi, bo to jest ich dom. Biali natomiast przybywali na prerię, uważając ją za swoją własność, nie uznając władzy jej prawowitych, pierwszych właścicieli. Dlatego z chwilą przybycia pierwszego białego na terytorium zamieszkałym przez lud pierwotny, ich los został przypieczętowany. Indian były setki, jednak białych było setki razy więcej, a ich apetyt na bogactwa skryte na prerii można by było przeliczać na miliony.

      Życie Indian zależało od ilości zwierzyny. Gdy bizony nie pojawiały się o swojej stałej porze przemarszów, Indianie drżeli o swoją przyszłość i oczami wyobraźni widzieli panujący w wiosce głód zimą. A gdy bizony w końcu się pojawiały, radość mieszkańców nie miała końca. Od życia bizonów zależał los Indian. Gdy więc zabrakło tych pięknych zwierząt, dziesiątkowanych przez białych, życie Indian zgasło jak płomień świecy przy mocniejszym podmuchu. A tym podmuchem były zmiany tak zwanej cywilizacji, niesionej przez białych. Cywilizacji wyższej, która niszczyła wszystko na swojej drodze. Porucznik Dunbar wiedział, że już niedługo nadejdzie tysiące białych ludzi i że to przypieczętuje los Indian, a jednak bał się o tym powiedzieć swoim nowym przyjaciołom.

       Kiedy porucznik John Dunbar przybywa na własne życzenie na pogranicze, do fortu Sedgewick, tak naprawdę nie zna Indian. Nigdy z nimi nie walczył, jednak w ślad za pozostałymi białymi uważa ich za rasę niższą i niebezpieczną dla białych. Gdy wreszcie następuje jego pierwsze zetknięcie z czerwonoskórymi, okazuje się, że Indianie nie są tacy, jak opowiada się w miastach białych. Już podczas tego dziewiczego spotkania coś porucznika fascynuje w tym pierwotnym ludzie, a ta fascynacja sprawia, że ciągnie go bardzo do tego ludu. Ciągnie go ciekawość i głód wiedzy, a także jakieś nieopisane pragnienie, które przygnało go na pogranicze. Kiedy jego kontakty z Indianami się zacieśniają, powoli porucznik zaczyna rozumieć ich sposób życia i sam zaczyna pragnąć stać się taki jak oni. Szybko zaczyna rozumieć, że do tej pory nie istniał, był nikim i dopiero Indianie otworzyli mu oczy i sprawili, że wreszcie poczuł przynależność do czegoś i zrozumiał, że wreszcie istnieje. Indianie sprawili, że zapragnął stać się jednym z nich i gdy jego marzenie się spełniło, czuł się spełniony i szczęśliwy. Chciał chronić swój nowy lud, tak bardzo ich pokochał i cierpiał wewnętrznie na myśl, że przez jego własną rasę, Indianie skazani są na śmierć.

       Pod wpływem Indian porucznik ujrzał prawdziwą twarz swojej rasy. Zobaczył, jak bardzo jest ona okrutna i bezmyślna, jak bardzo jest ona żądna krwi, a żądza ta nie jest niczym umotywowana. Podczas kolejnych spotkań, kiedy zacieśniały się więzy między Indianami a porucznikiem Dunbarem, nie potrafił on zrozumieć wielu rzeczy. Przede wszystkim jego człowieczeństwo buntowało się przeciw zabijaniu i kiedy zobaczył, że Indianie zabili Teksańczyków odpowiedzialnych za rzeź bizonów, nie potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. Czuł wewnętrznie, że biali, którzy dopuścili się tej okropnej zbrodni przeciwko przyrodzie i przeciw rasie czerwonoskórych, zasługiwali na karę, jednak mimo to buntował się przeciw zabijaniu białych. Czuł, że nie potrafi teraz przebywać z czerwonoskórymi, nie potrafi dzielić z nimi radości z pojmania sprawców rzezi i musiał odjechać do fortu, aby przetrawić myśli.

       Jednak długo nie wytrzymał w swoim odosobnieniu. Coś go ciągnęło do tego pierwotnego, dzikiego ludu. Nie czuł się już przynależny do białych, ale wciąż wiele go dzieliło od Komanczów. Cierpiał z powodu braku przynależności i pragnął mimo dzielących ich różnic w myśleniu, należeć właśnie do nich. Nie potrafił też początkowo zrozumieć radości Indian z odparcia ataku innego szczepu Indian- Pawnisów. Gdy udało się odeprzeć atak, Komancze radowali się z zadanej śmierci i nawet zdarzały się przypadki bezczeszczenia zwłok zabitych. Ale szybko świadomość tego, jak ważne było to wydarzenie dla Komanczów, opanowało jego umysł. Jako żołnierz zrozumiał, że nie była to walka dla jakichś bezsensownych celów politycznych, jak to bywa w przypadku wojen swojej własnej rasy, lecz była to walka o przetrwanie: walka o zapasy na zimę, bez których lud byłby skazany na śmierć, walka o życie żon i dzieci. Im dłużej Dunbar przebywał wśród Komanczów, tym więcej rozumiał, nie tylko z ich myślenia, ale i z myślenia całej czerwonej rasy.

      Kiedy otrzymał swoje indiańskie imię, które brzmiało: Tańczący z Wilkami, był bardzo uradowany i dumny ze swojego imienia. Zauważył bowiem, że z czasem Indianie nabrali do niego szacunku i przestali być wobec niego podejrzliwi. Spojrzenie Indian na białego zmieniało się z każdym wydarzeniem. Najpierw uważali go za boga, bojąc się go i nie wiedząc, jak traktować. Potem, gdy uratował przed samobójstwem jedną z nich- Tą, Która Stoi z Pięścią i powiadomił o nadejściu bizonów, zaczęli go traktować z szacunkiem, a także uważali go za swego rodzaju talizman. A gdy za jego przyczyną udało się odeprzeć atak wrogiego plemienia Indian, wreszcie przyjęli porucznika jako swojego. Doszło nawet do tego, że pozwolono mu na ślub z jedną z nich, uwalniając ją z żałoby po zmarłym indiańskim mężu, szybciej niż to zwykle bywało w tradycji czerwonoskórych. Cała wioska zrzuciła się na prezenty dla Tańczącego z Wilkami, aby ten mógł uzyskać zgodę ojca duchowego swojej wybranki na ślub.

      Indianie zauważyli w białym człowieka niezwykłego, innego niż wszyscy inni białego człowieka. Jego nauczyciel, Wierzgający Ptak, zauważył u porucznika ciekawość ich kultury i mimo, że początkowo uważał białego tylko za źródło wiedzy o białej rasie, wreszcie uznał, że jest to człowiek niezwykły, w którym tli się człowieczeństwo większe niż u jakiegokolwiek innego białego i wreszcie pozwolił mu zostać jednym z nich. A kiedy trwała przemiana duchowa porucznika Johna J. Dunbara w Komancza o imieniu Tańczący w Wilkami, Dunbar zaczął wstydzić się za swoją żadną krwi rasę. Zobaczył, że to nie czerwonoskórzy byli dzicy, tylko biali, którzy uważali się za wyższą rasę, a potrafili bezcześcić naturę i zabijać zwierzęta po to, aby zaspokoić w sobie żądzę krwi.

        Blake pokazał straszne i bezuczuciowe oblicze białej rasy na tle tzw. „dzikich”. Różnica jest przeogromna. Tak jak Dunbar, tak i ja wstydziłam się za swoją rasę, tak głupią, okrutną i morderczą. Rozumiałam też porucznika, który chciał stać się Komanczem, ponieważ nie chciał mieć już nic wspólnego z rasą, z której powstał.

       Książka jest ciekawa i pochłaniająca. Pokazuje okrucieństwo białego człowieka, które znacznie przewyższało okrucieństwo „dzikich”. Opowiada o przeszłości, która dawno przeminęła, a która była piękna i majestatyczna. Jednak muszę przyznać, że jeśli ktoś spodziewa się wartkiej akcji, tu tego nie znajdzie, mimo iż jest kilka żywej momentów akcji. Książka daje wiele do myślenia i potrafi zapaść w pamięć, lecz nie jest to typowa przygodówka. Pozwala lepiej zrozumieć Indian i ich przeszłość. Pisarstwo Blake’a nie pozwala się nudzić, jednak nie jest to książka, która mnie pochłonęła całkowicie i oderwała od świata. Mimo to jest bardzo wartościową pozycją i bardzo polecam ją moim czytelnikom.




       Pod wpływem książki postanowiłam odświeżyć sobie wspomnienia związane z filmem. Podzieliłam go sobie na dwie części i wczoraj obejrzałam drugą część. I muszę przyznać szczerze, że film znacznie przewyższył książkę. Wspaniała rola Kevina Costnera (również reżysera), cudowna muzyka Johna Barry'ego, w której można było wyczuć miłość do wszechogarniającej prerii i do dzikiego, wolnego życia, wspaniałe widoki i wiarygodnie przedstawione życie indiańskie, przywiązanie człowieka do zwierząt, dziwna miłość dzikiego zwierzęcia do człowieka, który zdawał się je rozumieć- to wszystko  przepełniło mnie podczas oglądania i już wiedziałam, dlaczego oglądałam kawałki tego filmu tyle razy i nigdy jeszcze nie czułam znudzenia. Nakręcony z wielkim rozmachem, film porwał mnie za serce i kilkakrotnie wzruszył do głębi, wyciskając łzy ze złaknionych piękna i dobra oczu. Ukształtował we mnie fascynację tamtymi czasami i Indianami, fascynację dziką prerią.


      Nie wszystko się zgadzało z tym, co opisywał Blake (mimo, iż on odpowiadał za scenariusz produkcji filmowej), jak choćby słowa włożone w inne usta, odmienne zakończenie, zmiana plemienia Indian, wśród których kształtował się charakter białego (w filmie byli to Siouxowie) i nieco inny przebieg niektórych wypadków, ale to wszystko było niczym w porównaniu z dojmującym pięknem całego obrazu i przejmującymi zdarzeniami. Wciąż słyszę w uszach tę piękną muzykę, a w oczach mam wspaniałe widoki skąpanej w słońcu dzikiej i niezmierzonej ludzkim okiem prerii.

      Myślę, że ten film jeszcze nie raz wypełni moje serce  uczuciami piękna i spełnienia i na stałe wpisze się do mojej filmoteki, zajmując poczesne miejsce obok „Ostatniego Mohikanina”.

sobota, 27 lipca 2013

Nierozsądek

   

   Czytam Greya. Jestem zafascynowana, zahipnotyzowana, siła przyciągania tej książki jest nieziemska. Całym wysiłkiem woli muszę się odrywać od niej do codziennych obowiązków. Z trudem przypominam sobie, że poza nią istnieje moje życie, normalne życie. Ale ja nie chcę do niego wrócić. Jeszcze nie teraz. Najpierw muszę poznać zakończenie. Jestem uzależniona od Christiana Greya, czuję to. Czytam książkę po nocach, mimo że zegar wybija 3 w nocy. Czytam ją w każdej możliwej chwili. A gdy jej nie czytam, myślę o niej.

    Ta książka wywołuje skrajne uczucia. Jedni ją kochają, inni nienawidzą, jeszcze inni machają na nią obojętnie i mówią: "czytałem lepsze", "nie zamierzam czytać tego badziewia", "ta książka to zwykły pornol". Cóż, ja ją kocham. I zaraz, jak tylko upiekę ciasto, wrócę do niej. Wcale nie mam ochoty przerywać sobie czytanie, ale muszę pamiętać o obowiązkach. Nie mogę się tak całkiem zatracić w książce. A może mogę? Za późno... już się zatraciłam...
 

wtorek, 23 lipca 2013

Kilka słów o Winnetou/ Karol May



            Kiedy wszyscy czytają „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, ja wyłamuję się i sięgam po stare, dobre książki z młodości. Ostatnio żadna książka, która wpadła mi w ręce, nie przykuła mojej uwagi. Wewnętrznie zaś paliła mnie potrzeba czytania, której nie miałam czym ugasić. Po 3 tygodniach męczarni i bezskutecznych poszukiwań, postawiłam na książkę, która kiedyś, kilkanaście lat temu, zabrała mnie w magiczny świat przygody. Zadziwiłam swoim wyborem wujka, który zaskoczył mnie telefonem podczas czytania, a kiedy zdradziłam mu, co czytam, powiedział ze zdziwieniem: „Żartujesz!?” Od razu wzięło mu się na wspominki z własnego dzieciństwa, kiedy pod wpływem czytanej przeze mnie książki jego wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach i dawała pole do dziecinnych zabaw. Wcale się nie zdziwiłam, że tytuł, który mu podałam przez telefon, wywołał tyle miłych i żywych wspomnień. Ta książka skradła kiedyś moje serce i obdarowała mnie najpiękniejszymi wspomnieniami, które dać może tylko ciekawa książka przeczytana w młodości.

             Tęsknota za ponownym przeżyciem wspaniałej przygody zaprowadziła mnie do biblioteki młodzieżowej i stamtąd wyniosłam trzy tomy wspomnień, zatytułowanych „Winnetou”. Wracając do domu z naręczem książek, nie potrafiłam opanować wewnętrznego wzruszenia i uśmiechu zadowolenia, który błąkał mi się na ustach. Taką nieokiełzaną radość przeżywałam ostatnio lata świetlne temu. A teraz, już za chwilę, miałam ponownie wkroczyć w świat fantazji Karola Maya i czułam całą sobą, że i tym razem się nie zawiodę.

             Jak tylko zamknęły się za mną drzwi mieszkania, rzuciłam się na łóżko i otworzyłam pierwszy tom. Stara, pożółkła książka, z czarno-białymi rysunkami, z których wyskakiwali myśliwcy preriowi i Indianie, szara okładka z nieciekawym na dzisiejsze czasy malunkiem- to wszystko nie miało dla mnie znaczenia. Wiedziałam, jaka ogromna wartość kryje się dla mnie na tych zaczytanych stronicach i niemal czułam pod palcami tę radość przeszłych pokoleń małych czytelników, którzy z rozdziawionymi buziami wkraczali w świat prawdziwej, wytęsknionej przygody.

           Pierwsze słowo, które na mnie wyzierało z książki, dawało obietnicę zapomnienia się w tej lekturze. Słowo „Greenhorn”, którym zapoczątkowano pierwszy rozdział, spozierało na mnie z utęsknieniem, zachęcając do wkroczenia w ten niezwykły świat minionych wieków. Kto wie, kiedy ostatnio tę książkę ktoś trzymał z zamiarem przeczytania. Czułam, że tak samo jak ja miałam potrzebę przeczytania wciągającej książki, tak samo ten tom z utęsknieniem wyglądał osoby, która by ożywiła dawne postacie stworzone przez pisarza. Przez moment nieufność zagościła w moim sercu. Czy ta książka, czytana przeze mnie 15 lat temu, wciąż mnie będzie zachwycać? Przecież minęło tyle lat, a już nie pierwszy raz się przekonałam, że to, co było kiedyś, mogło już dawno umrzeć i nie da się tego wzniecić. Jednak nadzieja na spełnienie kazała moim oczom spocząć na żółtych, zmęczonych, a jednak wciąż żywych stronicach.



          Zaczęłam czytać. Początkowa nieufność znikła po trzech stronach. Byłam zdumiona. Jak to możliwe, że jeszcze niedawno próbowałam czytać trzy inne książki i po około 100 stronach nie poczułam nic, prócz irytacji i znudzenia, a tutaj kilka stron sprawiło, że zapomniałam o obowiązkach przykładnej żony i pani domu i pożerałam słowa jak wygłodniały wilk? Trzy tomy, z których każdy liczył po ok. 500 stron, przeczytałam w tydzień. Tyle samo czasu zajęło mi mozolne przekopywanie się przez 200 stron dzieła Lwa Tołstoja pod tytułem: „Wojna i pokój”, zakończone ostatecznie niepowodzeniem. Po tamtej książce mój wewnętrzny duch czytelniczy nieomal umarł, ale ożywiłam go „Winnetou” i teraz ma się lepiej niż kiedykolwiek. Taką moc mają dzieła Karola Maya.

         Już kiedyś wspominałam na blogu o „Winnetou” Karola Maya, ale pisałam z pamięci i raczej był to zlepek informacji na temat całokształtu twórczości Maya. Dziś chciałam się skupić na tej jednej konkretnej książce. Jest ona całkowicie poświęcona postaci Winnetou, Indianina, Apacza, niezwykłego człowieka, najbardziej sprawiedliwego wśród Indian, cieszącego się sławą wielkiego i odważnego wojownika, którego podziwiali nawet jego wrogowie. Postać Winnetou przewija się również przez inne książki Karola Maya, poświęcone życiu na prerii, jednak ta jedna, konkretna pozycja skupiona jest tylko na postaci Apacza. Jest to pasjonująca historia i tak żywo opowiedziana, jakby wszystko działo się na naszych oczach. Słowa Karola Maya w magiczny sposób przenoszą nas prosto na prerię i razem z jego bohaterami doświadczamy niezwykłych przygód, a prerie i sawanny stają się naszym domem. Po przeczytaniu zaś wszystkich tomów budzi się w nas tęsknota za takim życiem w wolności, kiedy nie ograniczają nas ściany, a dokoła króluje otwarta przestrzeń. Czujemy w ślad za słowami Old Shatterhanda, że ten, kto raz zaznał życia na prerii, nie będzie już potrafił bez niej żyć, mimo że często jest to życie surowe i niebezpieczne. Ale jednocześnie jest to życie pełną piersią i do tego właśnie tęsknimy, do uczucia, że naprawdę się żyje, a nie tylko wegetuje.

          Kiedy jako nastolatka po raz pierwszy czytałam „Winnetou”, przez sposób, w jaki Karol May opowiadał swoją historię, zastanawiałam się, czy rzeczywiście to wszystko, o czym pisze, wydarzyło się naprawdę. May pisał w pierwszej osobie, dając wrażenie, jakoby opisywał swoje własne przeżycia. W książce nazywał siebie Charles’em (spolszczone imię Karol to właśnie Charles), Winnetou nazywał go Sharlih (czyli Karol w indiańskim narzeczu), a kiedy spotykał się z nowymi ludźmi, opowiadał, że jest pisarzem. Raz nawet pojawiła się scenka sprzeczki z Samem Hawkensem, podczas której Charles powiedział przyjacielowi, że opisze go w swojej książce, tym samym doprowadzając osobliwego Sama niemal do furii. Później, kiedy Sam zgodził się wystąpić w książce Charles’a, poprosił młodego pisarza, aby ten pominął niektóre jego wpadki. Wówczas Charles wyznał mu, że chce opisać sytuacje i ludzi dokładnie takimi, jakie były i stwierdził, że jeśli ma kłamać, to woli w ogóle nie pisać o zdarzeniach i nie wymieniać osób. Mimo, że pochłaniałam książki jak człowiek umierający z głodu, nie interesowałam się jednak nigdy biografiami pisarzy. Nie wiedziałam wówczas nic o Karolu Mayu, dodatkowo miałam ogromną wyobraźnię i wiarę w to, co czytam. Biłam się więc z myślami i niemal uwierzyłam, że wszystko to, o czym czytałam, wydarzyło się naprawdę i że pisarz opisuje właściwie swoje przeżycia z pobytu na prerii. Dodatkowo chciałam wierzyć, że ktoś taki jak Winnetou naprawdę żył. I choć czasem trudno mi było uwierzyć w prawdziwość niektórych historii, to jednak polubiłam Old Shatterhanda, czyli Karola, tak, jakby ten faktycznie przemierzał niezmierzone prerie razem z Apaczem. Wszystko, co May opisywał, było takie żywe i prawdziwe, że z trudem dopuszczałam do siebie myśl, że te zapierające dech w piersiach historie i ci wszyscy niezwykli, dzielni i waleczni ludzie, są tylko wytworem czyjejś wyobraźni.

            Tym razem jednak z ciekawości rzuciłam okiem na krótką notkę biograficzną umieszczoną na skrzydle okładki. I wówczas moje nadzieje prysły jak bańka mydlana. Dowiedziałam się, że wszystko, o czym czytałam, zrodziło się w wyobraźni autora. Ponadto sam autor był zupełnym przeciwieństwem Old Shatterhanda. Był wątły i chorowity, podczas gdy Old Shatterhand odznaczał się ogromną siłą, dzięki której zyskał swój przydomek preriowy, ponieważ jednym uderzeniem ręki potrafił powalić na ziemię nawet najtęższego człowieka. Umiał wybornie strzelać, był inteligentny, przebiegły i waleczny. Karolowi Mayowi zarzucano zaś, że nigdy nie był na prerii i nie znał tego życia, nie znał Indian, a mimo to pisał o czymś, o czym nie miał zielonego pojęcia. Jego opisy Ameryki pochodziły nie z własnego doświadczenia i wiedzy, lecz ze studiowania mapy. Mnie to nie przeszkadzało mi to zupełnie, ponieważ sama niewiele się znałam na tym temacie, a wystarczało mi to, co pokazał mi Karol May.

            Nie przeszkadzało mi również to, że postacie przedstawiane przez pisarza były czarno-białe, a to również zarzucano Mayowi w czasach, kiedy ukazywały się jego książki. Ale czy ludzie zawsze muszą mieć różne odcienie szarości? Jeśli Old Shatterhand miał być dobry i sprawiedliwy, cieszyło mnie to. Jeśli Santer, wróg Winnteou i Old Shatterhanda, raz zabił dla bogactwa, czy należałoby oczekiwać od niego, że nagle zawróci ze złej drogi i zacznie czynić dobro? I nawet jeśli Winnetou i jego przyjaciel byli niepokonani, to czy było w tym coś złego? W dzisiejszych czasach tacy byliby superbohaterowie i nikt by nie zarzucał ich twórcom nadmiernego idealizmu. Ja przyjmuję wszystko, o czym pisał May, z ufnością i bez zastrzeżeń.

          Jedyne, co mi się nie podobało, to wykorzystanie tego samego motywu aż trzy razy. Chodzi mi o trzy momenty, w których osoby, które przewidziały swoją śmierć, zaraz po tym umierali, zabici od zabłąkanej kuli (Kleki-Petra, Old Death). Ale pomijając ten fakt, książka zabrała mnie w tak piękna podróż, że myślę, iż jeszcze kiedyś do niej wrócę.

          A o czym właściwie jest książka? Przede wszystkim o przyjaźni. Młody Karol May przenosi się do Ameryki. Tam pracuje jako prywatny nauczyciel. Na swojej drodze spotyka osobliwego rusznikarza Henry’ego i szybko przypada staremu do gustu. I mimo, że starszy mężczyzna jest zamknięty w sobie i nieco kłótliwy, poznaje w młodym Karolu materiał na prawdziwego myśliwca. Nie mogąc znieść tego, aby młody człowiek marnował się na kiepsko opłacanej posadzie, gdzie nie może wykorzystać całej swojej zręczności w strzelaniu, biciu się i jeździe konnej, załatwia mu w tajemnicy przydział jako pracownik kolei. Jego praca miała polegać na odmierzaniu na dzikiej prerii drogi dla pociągu, który miał przejeżdżać przez okolice, zamieszkałe przez Indian. Szybko więc wyrusza na prerię z innymi pracownikami, a do ich ochrony przeznaczono kilku myśliwych, z których trzech niemalże od razu zostało przyjaciółmi młodego nauczyciela. Od momentu, w którym wszyscy udają się w oznaczone miejsce, zaczyna się dla nowicjusza prawdziwa przygoda, ponieważ mieli pracować znajdowało się na terenie najbardziej zagrożonym obecnością Indian, a sama preria była miejscem, gdzie nie można było ufać nikomu, tylko samemu sobie.  

          Jako „greenhorn” (człowiek niedoświadczony), Karol uczy się pod okiem zabawnego i doświadczonego myśliwego Sama Hawkensa, jak przetrwać na dzikiej prerii. Bardzo szybko okazuje się, że uczeń przerósł mistrza i jeszcze szybciej młodzieniec dostaje prawdziwy preriowy przydomek, Old Shatterhand, który oznacza nic innego, jak grzmocąca ręka. Wkrótce, przydomek ten stał się sławny nie tylko na prerii, ale i w miastach. Old Shatterhand szybko przekonuje się również, jak niebezpieczni są Indianie, kiedy zmuszony jest walczyć o swoje życie i życie swoich przyjaciół. Poznaje młodego Winnetou, oraz jego ojca, wodza wszystkich Apaczów, a także uwalnia ich z rąk Kiowów, innego szczepu Indian, zaciekłych wrogów Apaczów. Robi to w tajemnicy przed wszystkimi, a zwłaszcza przed samymi pojmanymi, a tajemnicę tę wyjawia dopiero wówczas, gdy swoją rozwagą i dzielnością sam wywalcza sobie życie, podczas śmiertelnego pojedynku w obozie Apaczów . Swoim uczynkiem wywalczył sobie również dozgonną przyjaźń Winnetou, i właśnie o tej niezwykłej i silnej przyjaźni czytamy przez trzy tomy.

       Akcja dzieje się wartko i szybko, tak, że nawet przez chwilę nie odczuwamy znużenia, a wręcz łakniemy coraz więcej i więcej. Przyjaźń między Apaczem, a białym człowiekiem pociąga czytelnika i szybko podbija jego serce. Dzielność i mądrość Old Shatterhanda oraz prawość i odwaga Winnetou sprawia, że ten duet staje się niezwyciężony. Ludzie ci są niezwykli i nie da się ich nie kochać. W chwili śmierci Winnetou płakałam jak bóbr, tak bardzo pokochałam tego jedynego w swoim rodzaju Indianina.

        Winnetou przedstawiony jest tu jako wyjątkowy człowiek. Mimo, że Indianin, był inny, niż cała jego rasa.  Swego czasu trafił do Apaczów biały człowiek i nauczał ich chrześcijaństwa. Indianie był to lud dziki, ze swoimi tradycjami i Bogiem, Wielkim Manitou, którzy zabijali swoich wrogów bez mrugnięcia okiem. Z kolei biały, nazwany przez Apaczów Kleki-Petra, uczył ich, że Bóg białych miłuje wszystkie swoje dzieci, nie zważając na kolor skóry i jest miłosierny, nawet dla grzeszników. Winnetou pod wpływem tych nauk, całe swoje życie szukał potwierdzenia tych prawd, przekazanych przez białego duchowego przewodnika. Jednak ciężko mu było uwierzyć w nauki chrześcijaństwa, tak często spotykał się z niesprawiedliwością i złem. Jednak kiedy spotkał Old Shatterhanda, zaczął się nieznacznie zmieniać. Kiedy Santer zabił jego ojca Inczu-Czunę i siostrę Nszo-Czi, Winnetou poprzysiągł w nagłym bólu, że wykopie topór wojenny przeciwko całej rasie białych. Chciał zjednoczyć wszystkie szczepy indiańskie i rozpocząć walkę na śmierć i życie z białymi, którzy nieśli ze sobą tylko śmierć i zgubę całej rasie czerwonoskórych. Jednak po rozmowie z Old Shatterhandem porzucił swoje plany zemsty na białej rasie, pragnąć tylko zemsty na mordercy swojej rodziny, Santerze. Młody wódz szybko zasłynął ze swojej sprawiedliwości i stał się obrońca życia ludzkiego. Winnetou chciał być przyjacielem nie tylko wszystkich czerwonoskórych, ale i białych, mimo że Indianie skazani byli na zagładę przez tę rasę, której Apacz chciał bronić przed wrogimi im Indianami.

         Z czasem, żyjąc obok Old Shatterhanda i przeżywając z nim przygody, widząc, że jego przyjaciel jest przeciwny rozlewowi krwi i nawet najgorszego wroga oszczędza, nawet z narażeniem własnego życia, Winnetou powoli przeżywa duchową przemianę. W ostatnim tomie ta przemiana dobiega końca, kiedy młody Apacz wyznaje, że nie będzie już zdejmował skalpów swoim wrogom, ani liczył tych, którzy zginęli od jego srebrnej strzelby. Na końcu zaś poświęcił swoje życie za życie rodziny białych osadników, od których pierwszy raz usłyszał pieśń Ave Maria, która wzruszyła go do głębi serca. Od tego momentu uwierzył w Boga białych, miłującego całą ludzkość i wyznał przed śmiercią Old Shatterhandowi, że został chrześcijaninem. Jego grób zaś ozdobiony został nie skalpami wrogów, jak to było w tradycji Indian, lecz krzyżem chrześcijańskim.

          Była to piękna opowieść, a chwila śmierci niepokonanego Winnetou była bardzo wzruszająca. Wtedy dopiero zobaczyłam, jak bardzo pokochałam tego wspaniałego bohatera i jak bardzo jego osoba stała mi się bliska.

          W książce przedstawione są same osobliwe postacie. Old Death, Sam Hawkens, Gruby Walker, Sans-ear, czy Old Firehand. Sami dzielni myśliwi, a każdy z nich miał swoją historię, godną opowiedzenia. Jednak tak naprawdę w moim sercu na stałe zagościł jedynie Winnetou i Old Shateterhand. Ten ostatni nie tylko był waleczny i sprawiedliwy, ale też zawsze mówił prawdę, nawet jeśli narażało go to na niebezpieczeństwo. Często też nie mówił nowo poznanym osobom, że jest tym sławnym preriowcem, o którym rozprawia się na preriach, wywołując tym samym zabawne sytuacje i pomyłki. Old Shatterhand i Winnetou stali się nierozłączni a ich przyjaźń była niezwykła. Kiedy Winnetou przed śmiercią rozmawiał ze swoim przyjacielem, wyjawił mu, że Old Shatterhand był dla niego błogosławieństwem, gdyż nauczył go miłować wszystkich ludzi, nawet wrogów i pozwolił mu uwierzyć, w naukę Kleki-Petry.

          Karol May był wspaniałym pisarzem. Potrafił tchnąć w wymyślone przez siebie postacie życie, przez co zapadają one w pamięć i żyją w naszych głowach. Mimo, że tak naprawdę nie znał życia, które opisywał w swoich książkach, stały się one ponadczasowe i czytane przez pokolenia. Akcja toczy się wartko i wciąga od pierwszych stron. A po przeczytaniu książki odczuwa się niedosyt i smutek nad całą rasą indiańską, która skazana była na zagładę z chwilą, gdy biały człowiek w swej zachłanności zapragnął bogatych terytoriów, na których osiedlili się Indianie. I aż ze smutkiem  chce się powiedzieć w ślad za Karolem May: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie dano jej osiągnąć wielkości.”

piątek, 12 lipca 2013

Chamstwo czy kultura? - czyli jak rozmawiać z rodziną.


         Ostatnio dręczy mnie pytanie, jak zachowywać się wobec nieuprzejmości, padających ze strony rodziny? Czy uśmiechać się, udając, że się nie dosłyszało przytyku, czy też może odpalić z tej samej broni? Coraz częściej spotykam się z przykrościami ze strony rodziny i coraz mniejszą mam ochotę tego słuchać. Co dziwniejsze, złośliwe uwagi nie padają ze strony mojej własnej rodziny, lecz ze strony „rodziny przyszywanej”, jak ja to określam. Mam tu na myśli bratową i rodzinę mojego męża, która w dużej części jest niestety bardzo władcza i złośliwa. Wiem, że po ślubie wszyscy jesteśmy rodziną, ale ja mam co do tej zasady, uznanej przez tradycję, nieco inne zdanie. Uważam mianowicie, że takie osoby powinny mieć jak najmniej do powiedzenia w kwestiach, nie związanych z ich własnymi sprawami. Bo czy bratowa powinna uzurpować sobie prawo, żeby chcieć mnie „naprawić”? Czy rodzina męża ma prawo wtrącać się do tego, jak mam prowadzić dom? Czy kogokolwiek obcego powinno obchodzić to, jaka jestem?

         Jestem, jaka jestem. Moja rodzina mnie zaakceptowała, moja mama wychowała mnie na taką, a nie inną osobę. Moje cechy charakteru ukształtowały mnie w osobę o ugruntowanych przekonaniach. Każdy ma prawo do swoich przekonań, myśli i zapatrywań. Nikt nie powinien zmieniać na siłę człowieka tylko dlatego, że mu się ten obraz nie podoba. Jeśli mój mąż wybrał mnie na swoją żonę, pomimo wszystkich moich wad, to znaczy, że je zaakceptował. Zatem jego rodzina nie ma nic do tego, jak ułożyliśmy nasze wspólne życie. Jeśli bratowa zaakceptowała swojego męża, a mojego brata, takim, jakim jest, to świetnie. Ja nie wtrącałam się do ich związku i tego samego oczekuję od niej. Jednak kiedy bratowa czyni pod moim adresem przykre i złośliwe uwagi, to jak zareagować? Udawać, że wszystko jest w porządku i dalej tolerować takie zachowanie? Dalej zbywać je uśmiechem i żartami? Czy też może postawić się przeciwko takiemu traktowaniu i nie zważając na towarzystwo osób postronnych (jak moja mama, jej goście i mój mąż), wreszcie odpowiedzieć tak, jak od samego początku powinnam to robić?

         Moja mama mnie dobrze wychowała. Nie prawię ludziom złośliwości. Kiedy czuję, że czegoś nie powinnam mówić, bo może to komuś sprawić przykrość, nie mówię tego. Nawet jeśli przykrość, którą komuś mogę zaserwować, byłaby zasłużona, bo uczyniona w odwecie za to samo. Jeśli wiem, że mogłabym się obronić tą samą bronią, jaką mnie zaatakowano, to nie robię tego, kiedy widzę, że osoby postronne mogłyby na tym ucierpieć. Poza tym, kto lubi siedzieć przy osobach, które się kłócą? Ja nie. Dlatego unikam kłótni w towarzystwie. Osoby, które robią mi przykrość, nie zważają na towarzystwo. Patrzą krótkowzrocznie- na to, że mogą się swobodnie wypowiedzieć w kwestiach, które są drażliwe. Wiem, że nie powinnam zważać na innych, jeśli druga osoba tego nie robi, ale po prostu nie potrafię inaczej. Tak mnie wychowano. Wychowano mnie dobrze i takie świadectwo chcę ze sobą nieść.

          Dlatego przykro mi niezmiernie, kiedy ktoś wyciąga inne wnioski, i to wyssane z palca, dotyczące mojej osoby. Boli mnie, kiedy oskarżana jestem o złe zachowanie, ponieważ odbieram to jako przytyk do mojej mamy. Bo to ona mnie wychowała, więc jeśli źle się zachowuję w oczach kogoś, oznacza to nic innego, jak porażkę systemu wychowania mojej mamy. I nie jest mi przykro za siebie, bo ja zniosę dużo. Jest mi przykro za moją mamę, która włożyła wiele starań w to, żeby wychować sama małe dzieci. Cierpię więc, kiedy ktoś sugeruje, że wkład jaki poniosła w nasze wychowanie, poszedł na marne. I mimo, iż wiem, że oskarżyciel się myli, to jednak cierpię, zwłaszcza, jeśli przykrość dokonana jest na oczach mojej mamy.

          Kiedyś dobra koleżanka mojej mamy oskarżyła mnie przy niej, że nie jestem dobrze wychowana, bo całuję się z chłopakiem przy niej. Kazała nam iść w krzaki. A chodziło o zwykłe stanie koło siebie i kilka szybkich całusów. I to okropne zachowanie wywołało gwałtowny wybuch tejże koleżanki, która była również matką mojej bratowej. Nie wypowiedziałam ani słowa, mimo iż wiele słów cisnęło mi się na usta. Zachowałam dla siebie moje gwałtowne myśli przez wzgląd na mamę, której zrobiło się bardzo przykro za ten atak- widziałam to po jej minie. Zyskałam pewność po krótkiej rozmowie z mamą, w której bez problemu się wybroniłam. Widziałam, jak było jej przykro, że oskarżono ją o złe wychowanie dzieci i do dziś nie mogę zapomnieć tego uczucia cierpienia, jakie mnie wtedy opanowało.

        Teraz podobnych przykrości doznaję ze strony bratowej, a mimo to staram się trzymać fason i obracać wszystko w żart. Wszystkie niesprawiedliwe uwagi, kierowane pod moim adresem, puszczam mimo uszu, choć mam niezmierną ochotę odpowiedzieć w podobnym, złośliwym tonie. Wychowanie mojej mamy sprawia jednak, że milczę. Ale powoli zaczynam mieć dość tego, aby każdy, kto ma na to ochotę, poprawiał sobie humor na mojej osobie. Czasem aż język mnie świerzbi, żeby zacząć się bronić i raz na zawsze ukrócić przytyki. Wciąż jednak wzgląd na moją mamę powstrzymuje mnie przed nietaktami, które ja często muszę znosić ze strony mojej „przyszywanej rodziny”.

         Niedawno usłyszałam od bratowej, że mi się powodzi. Oczywiście był to przytyk do mojej tuszy. Tu pozwoliłam sobie na małą docinkę, żeby chociaż moje ciało zostawiono w spokoju. Odpowiedziałam więc, uśmiechając się od ucha do ucha: „Tobie też, jak widzę.” Bratowa coś tam odpowiedziała i temat się skończył, bo sama nie grzeszyła ładną figurą. Żeby więc ukrócić moje ewentualne ataki na samą siebie, wolała zmienić temat. Po tym zdarzeniu zauważyłam, że warto odpowiadać ludziom w takim samym tonie, w jakim oni zwracają się do nas.

         Niestety zmiana tematu nie wyszła mi na dobre, ponieważ bratowa szybko przeszła do swojego ulubionego tematu: dzieci. Kiedyś powiedziałam jej, że nie lubię dzieci. Teraz muszę często wysłuchiwać przytyków do mojego stosunku do dzieci. Moja bratowa uważa, że każda kobieta powinna być taka sama jak ona, czyli ubóstwiać dzieci. Według niej ja jestem osobą chorą psychicznie, ponieważ jestem inna. A prawda jest taka, że dla mnie dzieci są obojętne. Nie znaczy to, że ich nie lubię. Po prostu nie widzę potrzeby kontaktu z dziećmi, ale jak jakieś dziecko się do mnie przytuli, nie odpycham go ze wstrętem. Czasem nawet pobawię się z maluchem, jednak na dłuższą metę jest to dla mnie uciążliwe. Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z małymi dziećmi wie, że one wymagają od nas, dorosłych, maksymalnej uwagi. Ja natomiast lubię chodzić własnymi ścieżkami i robić to, na co mam ochotę. Męczy mnie zatem ciągłe towarzystwo dzieci, gdyż muszę się wtedy zajmować wyłącznie nimi.

          Nie można mi też łatwo zamydlić oczu. Wiem z obserwacji, że rodzice sami często są zmęczeni swoimi obowiązkami rodzicielskimi i chętnie by je porzucili na kilka dni. Dlatego cieszą się, kiedy ich pociechy zajmują się gośćmi, krzykiem lub płaczem domagając się ich uwagi, ponieważ mogą wtedy sami odpocząć od swoich własnych dzieci. Wiem co mówię, ponieważ nieraz widziałam to zadowolenie w oczach rodziców, że ktoś choć na chwilę uwolni ich od ich własnych dzieci.

          Kiedy więc ktoś mi ciągle robi przytyki o to, że nie lubię dzieci, szlag mnie trafia. Czy ja naprawdę muszę kochać wszystkie dzieci na świecie, żeby inne kobiety wreszcie postrzegały mnie jako stuprocentową kobietę? Czy ciągle achami i innymi okrzykami szczęścia na widok dziecka muszę udowadniać, że uwielbiam ciężar opieki nad dziećmi?

          Kilka dni temu odwiedziłam moją mamę z mężem z okazji jej imienin. Była już tam starsza ciotka, na końcu wpadł również mój brat z żoną i dziećmi. Kiedy nowe towarzystwo się pojawiło, skończyła się normalna rozmowa na różne interesujące tematy i zaczęło się wodzenie wzrokiem za dziećmi i rozmowa na ich temat. Dla mnie w tym momencie wizyta była już zakończona, bo temat dzieci jest mi nieznany, więc nie za bardzo mogłam brać udziału w rozmowie. Jednak zostałam z uwagi na to, aby znowu nie zostać oskarżoną o to, że nie lubię dzieci, że się nimi nie zajmuję i nie przychodzę do brata i bratowej w odwiedziny. Niestety sama wykopałam tym pod sobą dołek, ponieważ poleciały takie teksty: 1. „Ta ciocia lubi dzieci”- powiedziała bratowa, kiedy starsza ciotka zaczęła się bawić z maluchami; 2. „A Ty nawet nie widziałaś jeszcze naszego nowego mieszkania, bo do nas nie przychodzisz. Widzisz, Twój mąż u nas był.”; 3. „Jak ja coś zasugeruję, to Ty od razu wiesz, że to do Ciebie jest.”

      A oto, co mi się cisnęło na usta, kiedy to usłyszałam:

1.     Czy po urodzeniu dzieci nie masz już innych tematów do rozmowy? Czy Twoje życie musi się kręcić wyłącznie wokół dzieci? To już się robi tak samo nudne, jak Ty.

2.     Gdybym przyszła zobaczyć nowe mieszkanie sama z siebie, na pewno bym usłyszała, ze jestem ciekawska. A zaproszenia jakoś nigdy nie otrzymałam, chociaż stałam kiedyś pod Waszymi oknami, czekając na męża, który przywiózł Wam narzędzia do remontu.

3.     Bo Ty nie potrafisz sugerować delikatnie, tylko walisz prosto z mostu to, co masz do powiedzenia. Zachowujesz się jak słoń w składzie porcelany, jak więc mam nie słyszeć brzęku tłuczonych naczyń?

 

         Wszystkie te myśli zachowałam jednak dla siebie. Wiadomo, przy mamie i starszej ciotce trzeba umieć się zachować.

         Na końcu zaś, kiedy bratowa powiedziała, że muszą z mężem jeszcze zjeść truskawki przed wyjazdem na wakacje, ja zażartowałam sobie, że chętnie przyjdę na truskawki. Oto jaką otrzymałam odpowiedź: „Ty to zawsze jesteś taka interesowna.” Zamurowało mnie. Ja interesowna? Czy oni nie potrafią rozróżnić żartu? Czy interesem jest odwiedzenie kogoś? Czy oni naprawdę myślą, że nie stać mnie na truskawki? Czy oni naprawdę sądzą, że poświęcę się dla kilku truskawek i pójdę z nimi do mieszkania, gdzie będę musiała zajmować się brzdącami? No i przecież oczywiste jest, że nie będę się pchała komuś do mieszkania tuż przed wyjazdem, gdy wiem, że czeka ich jeszcze pakowanie. A nade wszystko, czy osoba, która prosi o pomoc w remoncie swoich bliskich, a nawet mojego męża, nie płacąc im za tę ciężką przysługę, może kogoś oskarżać o interesowność z powodu kilograma truskawek?

        Oj, wierzcie mi, chciałam to wszystko wykrzyczeć. Chciałam zauważyć, że to nie ja byłam interesowna, kiedy dzwonili do nas tylko po to, aby pożyczyć narzędzia, czy poprosić mojego męża o pomoc w przeprowadzce lub zatrudnić mojego męża w roli darmowego pracownika przy remoncie. Ale przemilczałam. Sprawa narzędzi i remontu nie jest moją sprawą. Mój mąż się z nimi umówił, ja nie miałam prawa się w to wtrącać (choć wiem, że bratowa na moim miejscu na pewno by się nie powstrzymała). No i nie chciałam robić burdy w mieszkaniu mojej mamy i przy mamie. Jednak od tamtej pory przyszło mi na myśl, żeby skończyć z tą swoją uprzejmością i dobrym wychowaniem i odpłacać chamstwem za chamstwo. Co z tego będzie? Zobaczymy.

        Moja koleżanka przestała się krępować. Na zaczepki ze strony „przyszywanej rodziny” odpowiada tak, że nikomu już nie chce się wysuwać w jej stronę żadnych oskarżeń. Na oskarżenia, że w ogóle nie przychodzi do szwagra odpowiada: „Wy też wiecie, gdzie mieszkamy. Czemu do nas nie przychodzicie? Babcia sama całe dnie siedzi w domu, przyjdzie ją odwiedzić.” (mieszkają z mężem z jego i szwagra babcią). Jako, że nikomu nie chce się odwiedzać starej babki, temat szybko zniknął. Na zapytanie, kiedy postara się o dziecko, inna moja koleżanka ma dwa rodzaje odpowiedzi: Małżeństwu odpowiada, że nikomu do sypialni nie zagląda i tego samego oczekuje od innych. Parę pyta w odwecie za niezdrową ciekawość, kiedy wezmą ślub, jeśli jest to dla nich drażliwy temat. Takie odzywki gwarantują moim koleżankom spokój. Zaczynam myśleć, że ja za dużą cenę płacę za swoją życzliwość i chyba czas się zmienić w jędzę, taką samą, jaka mnie akurat atakuje.

         Przed ślubem ciotka mojego męża ciągle mówiła: „Jakie Ty będziesz miał życie z tą dziewczyną (przy mnie!!!): nie gotuje, nie pierze, nie prasuje… oj biedny będziesz.” Uśmiechałam się tylko na to, choć w duszy się we mnie gotowało. Umiem gotować, jak trzeba będzie- wypiorę i wyprasuję. Ale mężczyzna też ma ręce i też to wszystko potrafi, ponadto oboje chodzimy do pracy. Nie zamierzałam zostać niewolnicą mojego męża, on o tym wiedział i akceptował to. Dlaczego więc ciotka uważała, że ktoś dał jej prawo wypowiadać się w cudzych sprawach, skoro nikt jej nie pytał o zdanie?

         Dostało mi się również za to, że serwetę nazwałam serwetką. No bo jak to tak? Jak można nie odróżniać serwety od serwetki? Co to za żona ze mnie będzie? Hmmm… pokażcie mi jakiegoś chłopa, który się będzie przejmował, jakie serwety czy serwetki żona jego będzie kładła na stół! Większość nawet nie zauważy, że coś jest na stole!

         Czasem cisną mi się na usta słowa, w których mówię, że ciotka wszystko w domu robi, jak prawdziwa, stuprocentowa żona, a mimo to miłości w tym domu nie ma i domownicy nie mogą na siebie patrzeć. Ale jakże mogłabym tak powiedzieć drugiej osobie? Co moja mama by na to pomyślała? Takich przykrości nikomu się nie czyni. Tylko dlaczego inni zapominają o tej zasadzie?

          Rozpisałam się, ale temat jest dla mnie ważny. Jesteśmy z mężem partnerami. Dlaczego więc nie mamy sobie nawzajem pomagać? Czasy niewolnictwa dawno minęły i ja nie zamierzam ich wprowadzać do swojego domu. Wtrącanie się w  nie swoje sprawy jest chyba cechą narodową Polaków. Wiem, że nie da się tego zwalczyć u wszystkich, ale walkę trzeba podjąć. Mnie krępują więzy dobrego wychowania, ale czuję, że powoli zaczynają one się rozluźniać. Nie chcę być ciągle workiem do bicia i przyjdzie taki czas, że oddam cios. I będzie on tak samo bolał mojego przeciwnika, jak zabolał mnie jego atak. Myślę, że po kilku siniakach z obu stron, wreszcie podejście „rodziny” do mnie się zmieni.

           Pamiętajcie zatem o swoich prawach. Macie prawo bronić swoich przekonać i swojej duszy. Jeśli nie krępują Was żadne więzy, czyńcie co do Was należy i nie dawajcie sobie w kaszę dmuchać, tak jak ja. Bo kiedy rodzinka zauważy, że może się na Was wyżywać, będzie to robić z ochotą. Działajcie więc, oczywiście w wyważony sposób, aby tylko ugryźć przeciwnika i nie wywołać tym samym wojny. Powodzenia życzę. Wam i sobie! :)

środa, 3 lipca 2013

Do diabła z takimi butami!

           Życie inspiruje nas do wielu rzeczy. Mnie zainspirowało do napisania tego posta. Jest podyktowany rozgoryczeniem, ale przyznaję się do tego. Lecz czasami niektórych rzeczy nie można przemilczeć, zwłaszcza, jeśli złość kumuluje się w nas od dłuższego czasu.

            Chodzi o rzecz z pozoru błahą. Mianowicie o buty. Ale tak naprawdę jest to rzecz niezmiernie ważna. W całym swoim życiu przejdziemy całe rzeki kilometrów, a że nie jesteśmy zwierzętami, zatem potrzebujemy wygodnego obuwia, które nie będzie cisnęło stóp aż do krwi i nie będzie zniekształcało ich tak, że wreszcie wylądujemy w szpitalu na operacji stóp. Przydałyby się również buty, które nie wyciągną z naszego portfela resztek pieniędzy, bo wiadomo, buty rzecz potrzebna- gdy się jedna para psuje, trzeba ją natychmiast zastąpić nową.

            W czasach młodości mojej mamy i jeszcze na początku moich czasów dziecinnych, buty przeżywały swoje życie godnie i było to życie długie. W czasach dzisiejszych nagle materiały, z jakich są produkowane, mają znacznie skrócony żywot i kończą swoje życie czasem nawet przed końcem sezonu, na jaki zostały zakupione. A jeśli nawet starczają na długie lata, to dlatego, że leżą nieużywane, ponieważ nie pasują na żadną stopę, mimo iż w sklepie udawały, że będą wiernie służyć w zamian za zabranie ich ze sklepu i przygarnięcie. Czy naprawdę te materiały przez lata stały się mniej mocne i mniej wytrzymałe? Czy może chodzi o to, aby wytworzyć but jak najmniejszym kosztem, aby później jak najwięcej zarobić na marży? A może przyczyną tego jest ukryta myśl sprzedawców, że im prędzej but się zepsuje, tym prędzej klient wróci po następny, bo cena jest w miarę niska? Ale wierzcie mi, 79 zł za buty na kilka dni, albo nawet jedynie na trzymanie ich w szafce, to dla niektórych osób naprawdę dużo. Ja mam dość tego całego oszukiwania mnie przez producentów i sprzedawców butów i postanowiłam w końcu wyrzucić z siebie tę całą gorycz, która we mnie tkwi od dawna.

             Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, żyła sobie pewna 12 latka. Bardzo lubiła biegać i przebywać całymi dniami na dworze. Nadeszło lato i dziewczynka musiała kupić sobie sandałki. Potrzebowała wytrzymałych i wygodnych butów i takie też zakupiła. Buty służyły jej długie lata, aż wreszcie się tak rozkleiły, że nawet cudowne ręce szewca-mamy i kleju do klejenia tworzyw, nie były w stanie przywrócić im życia. Dziewczynka bolała nad tą stratą długo, gdyż były to jej ulubione buty na lato (a właściwie jedyne), więc wreszcie postanowiła znaleźć godnego następcę. Dziewczynka jest już dorosłą kobietą i wciąż poszukuje sandałków swoich snów. Nie potrzebuje wiele. Chce tylko, aby buciki były wygodne i pasowały do sukienek i spódniczek i kosztowały maksymalnie 100 zł. Jednak w całym mieście nie ma ani jednego sklepu, gdzie mogłaby kupić to, na czym jej tak zależy od lat.

            A to wszystko dlatego, że w międzyczasie, gdy ona dorastała, na rynku pojawiły się i urosły w siłę nowe firmy, które oferują buty tanie, ale marnej jakości. Ich śladem poszło wiele obuwniczych firm, skusiły się bowiem łatwym zarobkiem i wielkim zainteresowaniem biedniejącego społeczeństwa. Do takich firm zaliczam różne sieci obuwnicze. I teraz jestem już pewna, że dopóki te firmy nie zmienią swojego podejścia do klientów lub po prostu nie znikną z rynku, to dziewczynka, o której piszę, nigdy nie dostanie swoich sandałków z marzeń.

           Molochy zawsze miały decydujące zdanie jeśli chodzi o kształtowanie rynku. Jeśli one dojrzały łatwy zarobek, to kwestią czasu było, aby reszta firm, którym zależy na szybkim zysku, podążyły tą drogą. Ubolewam nad tym, ponieważ zrobiły się dwa obozy, z których do jednego nie mogę należeć (kupujący markowe obuwie za 300 zł), z racji swoich zarobków, a od drugiego (ci, którzy zaglądają do sklepów z „tanimi” butami) od dzisiaj się wypisuję. Nie wiem wprawdzie, gdzie teraz będę kupować buty, ale po ostatnim zdarzeniu, które przepełniło czarę goryczy, powtórzę w ślad za pewnym tekstem filmowym: „Do Bydgoszczy będę jeździła, a tu nie będę kupować”! Czyli w swobodnym przekładzie, za grube pieniądze, raz na 5 lat będę kupować buty, a moja noga nie zajdzie już do sieciówek.

           Miło by było na blogu poprowadzić inne życie, niż to, w którym się obracam. Ale nie mam zwyczaju kłamać i przyznaję się, że nie stać mnie na wiele rzeczy. Buty za 100 zł to dla mnie ogromny wydatek, a wiem, że za taką kwotę nie kupię jakościowo dobrego produktu. Całe życie zmuszona jestem do obniżania swoich potrzeb, do wiecznych kompromisów i poszukiwaniu alternatywnych rozwiązań. Wiem, że coraz więcej ludzi prowadzi takie życie jak moje, a to daje siłę tym, którzy chcą nas wykorzystać. Byłam więc do dzisiaj stałą bywalczynią w sieciówkach obuwniczych, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć kupione tam buty, które nie sprawiały mi problemów. Do dziś noszę klapki Inblu. Są już zdarte na bokach, straciły swój pierwotny kolor, ale mimo, iż wstydzę się czasami je nosić, to nie wyrzucę ich, dopóki same mi nie odpadną od stopy. Są to najwygodniejsze klapki, jakie kiedykolwiek miałam. Nawet przy największych upałach, nawet po najdłuższej trasie- moja stopa jest wypoczęta i nie odczuwa przykrych skutków chodzenia w obuwiu. Te buciki mam już chyba 7 lat i mimo bardzo częstego noszenia, nie wyglądają, jakby się wybierały na tamten świat.

           Poza tymi klapkami nie mogę sobie przypomnieć żadnych butów, kupionych w sieciówkach, które by były tak idealne, jak wspomniane klapeczki. Największą wadą wszystkich tych tanich butów jest to, że stopa szybko się w nich poci, nie mogąc oddychać i nieważne, czy zakładamy je na skarpetki, rajstopy czy gołą stopę, zawsze po wyjęciu stopy z buta, jak ja to mówię, śmierdzi tak, że muchy dokoła padają. Ta przypadłość pojawia się bardzo szybko, już nawet po miesiącu używania obuwia, nawet jeśli but nie przemókł. Raz nawet udało mi się zakupić rekordzistę, jeśli chodzi o szybkość, kiedy but zaczął śmierdzieć. Były to śliczne, wygodne baleriny w kolorze bladego fioletu. Zapłaciłam za nie dużą kwotę, ponieważ 79 zł za zwykłe baleriny, to dla mnie sporo. Dałam się nabrać (jak się okazało niedawno- dwukrotnie) na przyciągający uwagę znak skóry i napis na podeszwie: „wierzch ze skóry naturalnej”. Tak byłam podekscytowana, że znalazłam wygodne buty i do tego skórzane, że nie dotarło do mnie znaczenie słowa „wierzch”. Wytłumaczyłam sobie, że wysoka cena buta podyktowana była materiałem, z jakiego została wykonana. Jednak po dwóch tygodniach (!) okazało się, że nie mogę w pracy nawet na chwilę wysunąć stopy z buta, ponieważ smród był tak mocno wyczuwalny, jakbym położyła nogę na stole. Wtedy się zdziwiłam, że but ze skóry może się tak zachowywać, jak but z byle jakiego tworzywa. Oczywiście zrzuciłam winę na stopę, wydawało mi się, że to moje stopy tak strasznie się pocą, że tylko w klapkach mogę chodzić. I to jak najmniej zabudowanych. I mimo, że but był niezmiernie wygodny, zostawiłam go na zmianę w pracy, bo nie wyobrażałam sobie iść w nich w gości, bo byłoby mi wstyd buty zdjąć w mieszkaniu.

             Nabrawszy jednak dystansu do butów z tego sklepu, postanowiłam nie kupować więcej tej marki. Jednak niedawno znowu się skusiłam. Śliczne, uniwersalne, bo czarne, sandałki, niski obcas, po założeniu okazały się w miarę wygodne (zazwyczaj już przy zakładaniu takiego taniego buta już wiem, że nadaje się tylko do śmieci, dlatego zawsze spędzam mnóstwo czasu w sklepie, wybierając parę w miarę znośną)… niestety karton mówił, że to marka, której obiecałam sobie unikać. Dałam im jednak drugą szansę, a to z powodu ich pozornej wygody i w miarę niskiej ceny, która wynosiła 79 zł, aby stać się posiadaczką wymarzonych sandałów i to jeszcze ze skóry naturalnej! Nie, nie stałam się podejrzliwa co do tej skóry i ceny, ponieważ sandał, jak to sandał, ma mało materiału, więc i mało skóry trzeba było zużyć, aby zrobić z niej paski trzymające stopę przy podeszwie. Tak, przyznaję się bez bicia- znowu dałam się nabrać na tekst, że wierzch jest ze skóry naturalnej. Nie trzeba mnie oskarżać o brak inteligencji, sama się za to chłostam w myślach.

             Zabrałam buciki do pracy, aby je wypróbować na linoleum w pracy, aby w razie potrzeby móc oddać je do sklepu w stanie nienaruszonym. Pochodziłam w nich (głównie posiedziałam, bo mam pracę siedzącą) dwa dni, po 3 godziny dziennie. Trochę się zdziwiłam, jak zobaczyłam ubrudzone czarna farbą palce u stóp. Pomyślałam sobie- „znowu ta moja pocąca się stopa”. Ale z drugiej strony, czy dobrze wyprawiona i zabarwiona skóra robi takie niespodzianki? No ale nic to, najważniejsze, że były wygodne, choć odrobinę zaczęły uciskać tu i ówdzie po drugiej godzinie noszenia. Postanowiłam je wypróbować na prawdziwym spacerze, gdzie osiąga się właściwe prędkości podczas chodzenia, a nie, jak to jest podczas snucia się po korytarzu.

           Poszłam więc do ciotki, która mieszka 15 minut drogi ode mnie. Było ciepło, więc stopa miała prawo się nieco spocić, choć w sandałach powinno być to ograniczone do minimum, zwłaszcza w skórzanych sandałach. Podczas powrotu od ciotki, zaczęłam czuć ogromny dyskomfort i to w miejscu, gdzie się tego nie spodziewałam. Bo zawsze but ciśnie mnie i obciera na pięcie, na palcach i na wszystkich innych bocznych częściach stopy. Tym razem jednak zaatakowana została podeszwa. Ledwie doszedłszy do domu, czym prędzej zrzuciłam buty i spojrzałam na stopę. W miejscach ucisku robił się czerwony, podrażniony ślad, pierwszy krok do powstania pęcherza. W ogóle nie zwróciłam uwagi na czarne palce, które były mniejszym złem w obliczu kompletnej katastrofy z moimi „wygodnymi” sandałami. Poskarżyłam się mężowi, że kupiłam skórzane buty, a i tak mam obtarte stopy, jak podczas noszenia taniego badziewia. Mąż spojrzał na buty i otworzył mi oczy. Powiedział, że wierzch buta  jest ze skóry, ale części, które mają styczność ze stopą, są z materiału niewiadomego pochodzenia.

           Nie wierzę, po prostu nie wierzę w to, że umieszczono ten napis przypadkiem. Wielkość znaku mówiącego, że but jest ze skóry, też mówi sam za siebie. Miał on za zadanie pochwycić wzrok klienta i namieszać mu w mózgu. Uważam, że jest to chwyt marketingowy, mający zamydlić oczy klientom. Ja miałam całe oczy w pianie i dopiero mąż ukazał przede mną prawdę. Już zresztą od dawna mnie namawiał, abym kupowała obuwie gdzie indziej i nie wyrzucała pieniędzy w błoto na buty, których nosić nie będę mogła, bo albo będą śmierdzieć po miesiącu, albo uciskać tak, że nie da się w nich chodzić. Era butów, które się „rozchodziły”, już dawno odeszła w zapomnienie, w ślad za poważnymi firmami, używającymi porządnych materiałów do produkcji obuwia. Kiedy ekspedientka mówi mi, że buty się rozejdą, zawsze mam ochotę roześmiać się jej w twarz, ale zazwyczaj mówię tylko, że ja w to nie wierzę. Obecnie nie mam żadnych butów, które się rozeszły. Jeśli uciskały od początku, takie już pozostały.

           A kiedy mówię, że uciskały od początku, mam na myśli, po wyjściu ze sklepu, powrocie do domu i pierwszym założeniu poza sklepem, gdzie jeszcze można zrezygnować z zakupów. Bo w sklepie buty zawsze wydają się wygodniejsze, niż są w rzeczywistości, a to dlatego, iż w sklepie nie chodzimy tak szybko, jak na otwartej przestrzeni. W sklepie zmuszeni jesteśmy na wolne lawirowanie między ciasnymi półkami i innymi klientami. Kupując buty musimy się zdać na pozory, a więc wygląd (luster w takich sklepach nie brakuje) i pozorną wygodność. Zaledwie wczoraj widziałam dziewczynę, która na chodniku zdjęła buty, ujęła je w rękę i szła na bosaka. Jej chłopak zapytał: „I co, lepiej”, na co ona odparła: „O niebo lepiej”. Czy więc czeka nas powrót do korzeni i chodzenie na bosaka, jak nasi przodkowie? A może sami będziemy sobie w przyszłości produkowali buty z rzemieni i kawałka podeszwy zrobionej z tego, co się znajdzie? Czy też może następne pokolenie będzie pokoleniem krzywych stóp?

            Ja mam taką tezę i marzę, aby się ona kiedyś spełniła. Chciałabym mianowicie, aby w sklepach z obuwiem zamontowano bieżnię, gdzie będzie można wypróbować buty na szybkich i dalszych odległościach. Choć sądzę, że jedna bieżnia to za mało, bo jak się klienci o niej dowiedzą, to na pewno utworzy się spora kolejka. Bo wątpię, abym sama na tym świecie borykała się z problemem beznadziejnego obuwia.

           Ja mam ciężką stopę, nie jest łatwo mi dobrać buty. Nie jest mi łatwo znaleźć buty marzeń (a te marzenia kończą się na wygodzie i jako takim wyglądzie), że mam wrażenie, iż wszystkie buty robione są na jedno kopyto, a raczej na jedną stopę, czyli taką, gdzie, zaczynając od palucha, kolejne palce są krótsze o równą długość, aż wreszcie stopa kończy się na mikroskopijnym paluszku. Dlatego wszystkie buty: kozaki, sandały, botki, baleriny itd. są mocno ścięte na przedzie, tworząc czubek. Ja mam zupełnie inną stopę i aby zmieścić się wygodnie w takim bucie, musiałabym obciąć sobie ostatni palec. A przybraną siostrą Kopciuszka to ja nie jestem! Także jestem zmuszona przymierzyć każdy but, nie mogę nic kupować przez Internet, bo mogę się tylko zawieźć. Z tego też powodu jestem taką osobą, która snuje się godzinami po sklepie, przymierza niezliczoną ilość butów, paraduje w nich ciągle i na końcu często wychodzi z niczym. Niestety czasem daje się nabrać na pozory i zakupuje buciki, których potem nie może oddać, bo mają one na sobie ślady noszenia. Ale powiedzcie mi, jak można się dowiedzieć, czy but jest znośny czyli dobry do noszenia, jak nie można go ponosić, aby go wypróbować? Co mi da spacer po sklepie czy po mieszkaniu, kiedy dopiero podczas normalnego chodu but pokazuje, na co go stać?

          Kupiłam więc tamte sandały, sprawdziłam na dłuższym dystansie (całe 15 minut w jedną stronę), okazały się do niczego i chciałam je oddać. Niestety, po półgodzinnym spacerze podeszwa lekko się zdarła (to też świadczy o trwałości butów!) i nikt mi ich w sklepie przyjąć nie chciał. To przelało czarę goryczy. Poszłam za radą męża i przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie kupię pseudo-butów w sieciówce i raczej będę cały rok zbierać na porządne buty, niż kupię kolejne obuwie „do pracy”- czyli takie, w którym da się tylko siedzieć przy komputerze i od czasu do czasu przejść się po korytarzu. W niektórych sieciówkach można oddać buciki po zakupie, ale tylko i wyłącznie wtedy, gdy nie mają śladów noszenia. Czyli oddajemy takie buty, które w domu okazały się brzydkie, czy nie pasujące do spodni, do których je zakupiliśmy. Zaś osoby takie jak ja mogą się tylko w brodę pluć, że wyrzuciły pieniądze do kosza. I to pieniądze, których zdobycie okupili różnymi wyrzeczeniami. Mogę się za to pocieszać, że napełniłam kabzę jakiemuś bogaczowi, który na takich biedakach jak ja dorobił się fortuny.

         Będzie mi teraz ciężko znowu odłożyć na buty, ale dokonam tego. I kupię sobie obuwie droższe i w firmowym sklepie. A może nawet uda mi się trafić na jakąś promocję? To możliwe, bo jakiś czas temu kupiłam sobie świetne, prawdziwie skórzane buty sportowe firmy Converse za jedyne 99 zł! Sprawują się doskonale: są wygodne, noszę je do biegania i jazdy rowerowej i przede wszystkim nie śmierdzą. Pomyśleć, że przez chwilę zastanawiałam się nad kupnem „adidasów” w sieciówce… Ostatnie takie buty starczyły mi na dwa lata, w tym przez rok były porozklejane i śmierdzące.
Moje Conversy.

         Wyliczać by można wszystkie wady super obuwia z sieciówek i tym podobnych sklepów: zapadające się pięty, pękające tworzywa, poobcierane czubki i pięty, ponieważ podeszwa buta jest za krótka i praktycznie chodzimy nie na podeszwie, lecz na materiale, który otacza stopę, zapadające się koturny, a nawet pękające koturny (moja koleżanka jest szczęśliwą posiadaczką ślicznych, białych tenisówek na koturnie, przypominających kształtem baleriny, zakupionych w jednej z sieciówek obówniczych i po miesiącu sporadycznego noszenia zmuszona była odnieść je do reklamacji, ponieważ koturn pękł i zrobiła się przepiękna dziura), a twarde materiały, które używane są do produkcji obuwia, tak bardzo gniotą stopę, że nie da się w nich czasem nawet 5 minut chodzić po sklepie.

         Dość mam tego nabijania klientów w butelkę. Jeśli nasze społeczeństwo się nie zbuntuje i nie zacznie bojkotować takich sklepów, to już zawsze będą nam one dostarczać kiepskiej jakości produkty po zawyżonych cenach. Bo takie same buty sprzedają Chińczycy za połowę ceny i oni nie udają, że są to buty jakościowo dobre- idąc do chińskiego sklepu, każdy zdaje sobie sprawę, że wchodzi tam na własne ryzyko. Mi się marzą buty na lata. Ale kto teraz docenia buty „wieloletnie”? W dobie mody na wszystko buty się szybko nudzą lub robią się niemodne, a przecież jak bucik szybko się zepsuje, to jest to świetna wymówka do kupna nowych. Wymówka przed samą sobą, albo przed mężem. Jednak istnieją na świecie osoby, którym moda na nic się nie przydaje, gdy nie mają co do przysłowiowego garnka włożyć. Czy coś się zmieni? Wątpię. Dalej będziemy żyć w społeczeństwie dwuklasowym. Podział na bogatych i biednych zaczął się po wojnie i wygląda na to, że zakończy się dawno po mojej śmierci. A to oznacza, że nigdy nie dostanę sandałów moich marzeń :)