środa, 3 lipca 2013

Do diabła z takimi butami!

           Życie inspiruje nas do wielu rzeczy. Mnie zainspirowało do napisania tego posta. Jest podyktowany rozgoryczeniem, ale przyznaję się do tego. Lecz czasami niektórych rzeczy nie można przemilczeć, zwłaszcza, jeśli złość kumuluje się w nas od dłuższego czasu.

            Chodzi o rzecz z pozoru błahą. Mianowicie o buty. Ale tak naprawdę jest to rzecz niezmiernie ważna. W całym swoim życiu przejdziemy całe rzeki kilometrów, a że nie jesteśmy zwierzętami, zatem potrzebujemy wygodnego obuwia, które nie będzie cisnęło stóp aż do krwi i nie będzie zniekształcało ich tak, że wreszcie wylądujemy w szpitalu na operacji stóp. Przydałyby się również buty, które nie wyciągną z naszego portfela resztek pieniędzy, bo wiadomo, buty rzecz potrzebna- gdy się jedna para psuje, trzeba ją natychmiast zastąpić nową.

            W czasach młodości mojej mamy i jeszcze na początku moich czasów dziecinnych, buty przeżywały swoje życie godnie i było to życie długie. W czasach dzisiejszych nagle materiały, z jakich są produkowane, mają znacznie skrócony żywot i kończą swoje życie czasem nawet przed końcem sezonu, na jaki zostały zakupione. A jeśli nawet starczają na długie lata, to dlatego, że leżą nieużywane, ponieważ nie pasują na żadną stopę, mimo iż w sklepie udawały, że będą wiernie służyć w zamian za zabranie ich ze sklepu i przygarnięcie. Czy naprawdę te materiały przez lata stały się mniej mocne i mniej wytrzymałe? Czy może chodzi o to, aby wytworzyć but jak najmniejszym kosztem, aby później jak najwięcej zarobić na marży? A może przyczyną tego jest ukryta myśl sprzedawców, że im prędzej but się zepsuje, tym prędzej klient wróci po następny, bo cena jest w miarę niska? Ale wierzcie mi, 79 zł za buty na kilka dni, albo nawet jedynie na trzymanie ich w szafce, to dla niektórych osób naprawdę dużo. Ja mam dość tego całego oszukiwania mnie przez producentów i sprzedawców butów i postanowiłam w końcu wyrzucić z siebie tę całą gorycz, która we mnie tkwi od dawna.

             Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, żyła sobie pewna 12 latka. Bardzo lubiła biegać i przebywać całymi dniami na dworze. Nadeszło lato i dziewczynka musiała kupić sobie sandałki. Potrzebowała wytrzymałych i wygodnych butów i takie też zakupiła. Buty służyły jej długie lata, aż wreszcie się tak rozkleiły, że nawet cudowne ręce szewca-mamy i kleju do klejenia tworzyw, nie były w stanie przywrócić im życia. Dziewczynka bolała nad tą stratą długo, gdyż były to jej ulubione buty na lato (a właściwie jedyne), więc wreszcie postanowiła znaleźć godnego następcę. Dziewczynka jest już dorosłą kobietą i wciąż poszukuje sandałków swoich snów. Nie potrzebuje wiele. Chce tylko, aby buciki były wygodne i pasowały do sukienek i spódniczek i kosztowały maksymalnie 100 zł. Jednak w całym mieście nie ma ani jednego sklepu, gdzie mogłaby kupić to, na czym jej tak zależy od lat.

            A to wszystko dlatego, że w międzyczasie, gdy ona dorastała, na rynku pojawiły się i urosły w siłę nowe firmy, które oferują buty tanie, ale marnej jakości. Ich śladem poszło wiele obuwniczych firm, skusiły się bowiem łatwym zarobkiem i wielkim zainteresowaniem biedniejącego społeczeństwa. Do takich firm zaliczam różne sieci obuwnicze. I teraz jestem już pewna, że dopóki te firmy nie zmienią swojego podejścia do klientów lub po prostu nie znikną z rynku, to dziewczynka, o której piszę, nigdy nie dostanie swoich sandałków z marzeń.

           Molochy zawsze miały decydujące zdanie jeśli chodzi o kształtowanie rynku. Jeśli one dojrzały łatwy zarobek, to kwestią czasu było, aby reszta firm, którym zależy na szybkim zysku, podążyły tą drogą. Ubolewam nad tym, ponieważ zrobiły się dwa obozy, z których do jednego nie mogę należeć (kupujący markowe obuwie za 300 zł), z racji swoich zarobków, a od drugiego (ci, którzy zaglądają do sklepów z „tanimi” butami) od dzisiaj się wypisuję. Nie wiem wprawdzie, gdzie teraz będę kupować buty, ale po ostatnim zdarzeniu, które przepełniło czarę goryczy, powtórzę w ślad za pewnym tekstem filmowym: „Do Bydgoszczy będę jeździła, a tu nie będę kupować”! Czyli w swobodnym przekładzie, za grube pieniądze, raz na 5 lat będę kupować buty, a moja noga nie zajdzie już do sieciówek.

           Miło by było na blogu poprowadzić inne życie, niż to, w którym się obracam. Ale nie mam zwyczaju kłamać i przyznaję się, że nie stać mnie na wiele rzeczy. Buty za 100 zł to dla mnie ogromny wydatek, a wiem, że za taką kwotę nie kupię jakościowo dobrego produktu. Całe życie zmuszona jestem do obniżania swoich potrzeb, do wiecznych kompromisów i poszukiwaniu alternatywnych rozwiązań. Wiem, że coraz więcej ludzi prowadzi takie życie jak moje, a to daje siłę tym, którzy chcą nas wykorzystać. Byłam więc do dzisiaj stałą bywalczynią w sieciówkach obuwniczych, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć kupione tam buty, które nie sprawiały mi problemów. Do dziś noszę klapki Inblu. Są już zdarte na bokach, straciły swój pierwotny kolor, ale mimo, iż wstydzę się czasami je nosić, to nie wyrzucę ich, dopóki same mi nie odpadną od stopy. Są to najwygodniejsze klapki, jakie kiedykolwiek miałam. Nawet przy największych upałach, nawet po najdłuższej trasie- moja stopa jest wypoczęta i nie odczuwa przykrych skutków chodzenia w obuwiu. Te buciki mam już chyba 7 lat i mimo bardzo częstego noszenia, nie wyglądają, jakby się wybierały na tamten świat.

           Poza tymi klapkami nie mogę sobie przypomnieć żadnych butów, kupionych w sieciówkach, które by były tak idealne, jak wspomniane klapeczki. Największą wadą wszystkich tych tanich butów jest to, że stopa szybko się w nich poci, nie mogąc oddychać i nieważne, czy zakładamy je na skarpetki, rajstopy czy gołą stopę, zawsze po wyjęciu stopy z buta, jak ja to mówię, śmierdzi tak, że muchy dokoła padają. Ta przypadłość pojawia się bardzo szybko, już nawet po miesiącu używania obuwia, nawet jeśli but nie przemókł. Raz nawet udało mi się zakupić rekordzistę, jeśli chodzi o szybkość, kiedy but zaczął śmierdzieć. Były to śliczne, wygodne baleriny w kolorze bladego fioletu. Zapłaciłam za nie dużą kwotę, ponieważ 79 zł za zwykłe baleriny, to dla mnie sporo. Dałam się nabrać (jak się okazało niedawno- dwukrotnie) na przyciągający uwagę znak skóry i napis na podeszwie: „wierzch ze skóry naturalnej”. Tak byłam podekscytowana, że znalazłam wygodne buty i do tego skórzane, że nie dotarło do mnie znaczenie słowa „wierzch”. Wytłumaczyłam sobie, że wysoka cena buta podyktowana była materiałem, z jakiego została wykonana. Jednak po dwóch tygodniach (!) okazało się, że nie mogę w pracy nawet na chwilę wysunąć stopy z buta, ponieważ smród był tak mocno wyczuwalny, jakbym położyła nogę na stole. Wtedy się zdziwiłam, że but ze skóry może się tak zachowywać, jak but z byle jakiego tworzywa. Oczywiście zrzuciłam winę na stopę, wydawało mi się, że to moje stopy tak strasznie się pocą, że tylko w klapkach mogę chodzić. I to jak najmniej zabudowanych. I mimo, że but był niezmiernie wygodny, zostawiłam go na zmianę w pracy, bo nie wyobrażałam sobie iść w nich w gości, bo byłoby mi wstyd buty zdjąć w mieszkaniu.

             Nabrawszy jednak dystansu do butów z tego sklepu, postanowiłam nie kupować więcej tej marki. Jednak niedawno znowu się skusiłam. Śliczne, uniwersalne, bo czarne, sandałki, niski obcas, po założeniu okazały się w miarę wygodne (zazwyczaj już przy zakładaniu takiego taniego buta już wiem, że nadaje się tylko do śmieci, dlatego zawsze spędzam mnóstwo czasu w sklepie, wybierając parę w miarę znośną)… niestety karton mówił, że to marka, której obiecałam sobie unikać. Dałam im jednak drugą szansę, a to z powodu ich pozornej wygody i w miarę niskiej ceny, która wynosiła 79 zł, aby stać się posiadaczką wymarzonych sandałów i to jeszcze ze skóry naturalnej! Nie, nie stałam się podejrzliwa co do tej skóry i ceny, ponieważ sandał, jak to sandał, ma mało materiału, więc i mało skóry trzeba było zużyć, aby zrobić z niej paski trzymające stopę przy podeszwie. Tak, przyznaję się bez bicia- znowu dałam się nabrać na tekst, że wierzch jest ze skóry naturalnej. Nie trzeba mnie oskarżać o brak inteligencji, sama się za to chłostam w myślach.

             Zabrałam buciki do pracy, aby je wypróbować na linoleum w pracy, aby w razie potrzeby móc oddać je do sklepu w stanie nienaruszonym. Pochodziłam w nich (głównie posiedziałam, bo mam pracę siedzącą) dwa dni, po 3 godziny dziennie. Trochę się zdziwiłam, jak zobaczyłam ubrudzone czarna farbą palce u stóp. Pomyślałam sobie- „znowu ta moja pocąca się stopa”. Ale z drugiej strony, czy dobrze wyprawiona i zabarwiona skóra robi takie niespodzianki? No ale nic to, najważniejsze, że były wygodne, choć odrobinę zaczęły uciskać tu i ówdzie po drugiej godzinie noszenia. Postanowiłam je wypróbować na prawdziwym spacerze, gdzie osiąga się właściwe prędkości podczas chodzenia, a nie, jak to jest podczas snucia się po korytarzu.

           Poszłam więc do ciotki, która mieszka 15 minut drogi ode mnie. Było ciepło, więc stopa miała prawo się nieco spocić, choć w sandałach powinno być to ograniczone do minimum, zwłaszcza w skórzanych sandałach. Podczas powrotu od ciotki, zaczęłam czuć ogromny dyskomfort i to w miejscu, gdzie się tego nie spodziewałam. Bo zawsze but ciśnie mnie i obciera na pięcie, na palcach i na wszystkich innych bocznych częściach stopy. Tym razem jednak zaatakowana została podeszwa. Ledwie doszedłszy do domu, czym prędzej zrzuciłam buty i spojrzałam na stopę. W miejscach ucisku robił się czerwony, podrażniony ślad, pierwszy krok do powstania pęcherza. W ogóle nie zwróciłam uwagi na czarne palce, które były mniejszym złem w obliczu kompletnej katastrofy z moimi „wygodnymi” sandałami. Poskarżyłam się mężowi, że kupiłam skórzane buty, a i tak mam obtarte stopy, jak podczas noszenia taniego badziewia. Mąż spojrzał na buty i otworzył mi oczy. Powiedział, że wierzch buta  jest ze skóry, ale części, które mają styczność ze stopą, są z materiału niewiadomego pochodzenia.

           Nie wierzę, po prostu nie wierzę w to, że umieszczono ten napis przypadkiem. Wielkość znaku mówiącego, że but jest ze skóry, też mówi sam za siebie. Miał on za zadanie pochwycić wzrok klienta i namieszać mu w mózgu. Uważam, że jest to chwyt marketingowy, mający zamydlić oczy klientom. Ja miałam całe oczy w pianie i dopiero mąż ukazał przede mną prawdę. Już zresztą od dawna mnie namawiał, abym kupowała obuwie gdzie indziej i nie wyrzucała pieniędzy w błoto na buty, których nosić nie będę mogła, bo albo będą śmierdzieć po miesiącu, albo uciskać tak, że nie da się w nich chodzić. Era butów, które się „rozchodziły”, już dawno odeszła w zapomnienie, w ślad za poważnymi firmami, używającymi porządnych materiałów do produkcji obuwia. Kiedy ekspedientka mówi mi, że buty się rozejdą, zawsze mam ochotę roześmiać się jej w twarz, ale zazwyczaj mówię tylko, że ja w to nie wierzę. Obecnie nie mam żadnych butów, które się rozeszły. Jeśli uciskały od początku, takie już pozostały.

           A kiedy mówię, że uciskały od początku, mam na myśli, po wyjściu ze sklepu, powrocie do domu i pierwszym założeniu poza sklepem, gdzie jeszcze można zrezygnować z zakupów. Bo w sklepie buty zawsze wydają się wygodniejsze, niż są w rzeczywistości, a to dlatego, iż w sklepie nie chodzimy tak szybko, jak na otwartej przestrzeni. W sklepie zmuszeni jesteśmy na wolne lawirowanie między ciasnymi półkami i innymi klientami. Kupując buty musimy się zdać na pozory, a więc wygląd (luster w takich sklepach nie brakuje) i pozorną wygodność. Zaledwie wczoraj widziałam dziewczynę, która na chodniku zdjęła buty, ujęła je w rękę i szła na bosaka. Jej chłopak zapytał: „I co, lepiej”, na co ona odparła: „O niebo lepiej”. Czy więc czeka nas powrót do korzeni i chodzenie na bosaka, jak nasi przodkowie? A może sami będziemy sobie w przyszłości produkowali buty z rzemieni i kawałka podeszwy zrobionej z tego, co się znajdzie? Czy też może następne pokolenie będzie pokoleniem krzywych stóp?

            Ja mam taką tezę i marzę, aby się ona kiedyś spełniła. Chciałabym mianowicie, aby w sklepach z obuwiem zamontowano bieżnię, gdzie będzie można wypróbować buty na szybkich i dalszych odległościach. Choć sądzę, że jedna bieżnia to za mało, bo jak się klienci o niej dowiedzą, to na pewno utworzy się spora kolejka. Bo wątpię, abym sama na tym świecie borykała się z problemem beznadziejnego obuwia.

           Ja mam ciężką stopę, nie jest łatwo mi dobrać buty. Nie jest mi łatwo znaleźć buty marzeń (a te marzenia kończą się na wygodzie i jako takim wyglądzie), że mam wrażenie, iż wszystkie buty robione są na jedno kopyto, a raczej na jedną stopę, czyli taką, gdzie, zaczynając od palucha, kolejne palce są krótsze o równą długość, aż wreszcie stopa kończy się na mikroskopijnym paluszku. Dlatego wszystkie buty: kozaki, sandały, botki, baleriny itd. są mocno ścięte na przedzie, tworząc czubek. Ja mam zupełnie inną stopę i aby zmieścić się wygodnie w takim bucie, musiałabym obciąć sobie ostatni palec. A przybraną siostrą Kopciuszka to ja nie jestem! Także jestem zmuszona przymierzyć każdy but, nie mogę nic kupować przez Internet, bo mogę się tylko zawieźć. Z tego też powodu jestem taką osobą, która snuje się godzinami po sklepie, przymierza niezliczoną ilość butów, paraduje w nich ciągle i na końcu często wychodzi z niczym. Niestety czasem daje się nabrać na pozory i zakupuje buciki, których potem nie może oddać, bo mają one na sobie ślady noszenia. Ale powiedzcie mi, jak można się dowiedzieć, czy but jest znośny czyli dobry do noszenia, jak nie można go ponosić, aby go wypróbować? Co mi da spacer po sklepie czy po mieszkaniu, kiedy dopiero podczas normalnego chodu but pokazuje, na co go stać?

          Kupiłam więc tamte sandały, sprawdziłam na dłuższym dystansie (całe 15 minut w jedną stronę), okazały się do niczego i chciałam je oddać. Niestety, po półgodzinnym spacerze podeszwa lekko się zdarła (to też świadczy o trwałości butów!) i nikt mi ich w sklepie przyjąć nie chciał. To przelało czarę goryczy. Poszłam za radą męża i przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie kupię pseudo-butów w sieciówce i raczej będę cały rok zbierać na porządne buty, niż kupię kolejne obuwie „do pracy”- czyli takie, w którym da się tylko siedzieć przy komputerze i od czasu do czasu przejść się po korytarzu. W niektórych sieciówkach można oddać buciki po zakupie, ale tylko i wyłącznie wtedy, gdy nie mają śladów noszenia. Czyli oddajemy takie buty, które w domu okazały się brzydkie, czy nie pasujące do spodni, do których je zakupiliśmy. Zaś osoby takie jak ja mogą się tylko w brodę pluć, że wyrzuciły pieniądze do kosza. I to pieniądze, których zdobycie okupili różnymi wyrzeczeniami. Mogę się za to pocieszać, że napełniłam kabzę jakiemuś bogaczowi, który na takich biedakach jak ja dorobił się fortuny.

         Będzie mi teraz ciężko znowu odłożyć na buty, ale dokonam tego. I kupię sobie obuwie droższe i w firmowym sklepie. A może nawet uda mi się trafić na jakąś promocję? To możliwe, bo jakiś czas temu kupiłam sobie świetne, prawdziwie skórzane buty sportowe firmy Converse za jedyne 99 zł! Sprawują się doskonale: są wygodne, noszę je do biegania i jazdy rowerowej i przede wszystkim nie śmierdzą. Pomyśleć, że przez chwilę zastanawiałam się nad kupnem „adidasów” w sieciówce… Ostatnie takie buty starczyły mi na dwa lata, w tym przez rok były porozklejane i śmierdzące.
Moje Conversy.

         Wyliczać by można wszystkie wady super obuwia z sieciówek i tym podobnych sklepów: zapadające się pięty, pękające tworzywa, poobcierane czubki i pięty, ponieważ podeszwa buta jest za krótka i praktycznie chodzimy nie na podeszwie, lecz na materiale, który otacza stopę, zapadające się koturny, a nawet pękające koturny (moja koleżanka jest szczęśliwą posiadaczką ślicznych, białych tenisówek na koturnie, przypominających kształtem baleriny, zakupionych w jednej z sieciówek obówniczych i po miesiącu sporadycznego noszenia zmuszona była odnieść je do reklamacji, ponieważ koturn pękł i zrobiła się przepiękna dziura), a twarde materiały, które używane są do produkcji obuwia, tak bardzo gniotą stopę, że nie da się w nich czasem nawet 5 minut chodzić po sklepie.

         Dość mam tego nabijania klientów w butelkę. Jeśli nasze społeczeństwo się nie zbuntuje i nie zacznie bojkotować takich sklepów, to już zawsze będą nam one dostarczać kiepskiej jakości produkty po zawyżonych cenach. Bo takie same buty sprzedają Chińczycy za połowę ceny i oni nie udają, że są to buty jakościowo dobre- idąc do chińskiego sklepu, każdy zdaje sobie sprawę, że wchodzi tam na własne ryzyko. Mi się marzą buty na lata. Ale kto teraz docenia buty „wieloletnie”? W dobie mody na wszystko buty się szybko nudzą lub robią się niemodne, a przecież jak bucik szybko się zepsuje, to jest to świetna wymówka do kupna nowych. Wymówka przed samą sobą, albo przed mężem. Jednak istnieją na świecie osoby, którym moda na nic się nie przydaje, gdy nie mają co do przysłowiowego garnka włożyć. Czy coś się zmieni? Wątpię. Dalej będziemy żyć w społeczeństwie dwuklasowym. Podział na bogatych i biednych zaczął się po wojnie i wygląda na to, że zakończy się dawno po mojej śmierci. A to oznacza, że nigdy nie dostanę sandałów moich marzeń :)

1 komentarz:

Aurora pisze...

Długo się czytało, ale napiszę krótki komentarz - totalnie się zgadzam z Tobą. I mam bardzo podobne problemy ;)