środa, 16 października 2013

Niebezpieczne związki/ Pierre Choderlos de Laclos



          Pierre Choderlos de Laclos, żołnierz i polityk, autor jednej tylko książki. Tak mało o nim wiemy, tak niewiele jego własna epoka się nim interesowała, a jednak jego książka stała się arcydziełem, o którym pamięć przetrwała do dziś dzień, zapisując się na stałe w historii literatury jako klasyka romansu historycznego. Jakby tego było mało, można tę książkę śmiało zaliczyć do arcydzieła sztuki epistolarnej. Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, aby ktoś, kto nie napisał już nic godnego wspomnienia, ktoś, kto parał się sprawami wojennymi, potrafił zaskoczyć świat swoim zbiorkiem listów, z których wyłania się ciekawa analiza związków między kobietami i mężczyznami. Laclos musiał widocznie być pod wpływem geniuszu, gdy pisał swoje listy, a geniusz ten pozwolił mu przemawiać słowami kilku różnych osób, zza których wyłaniały się tak różnorakie i ciekawe charaktery. Styl zaś listów, pisanych niby przez różne postacie, jest tak różnorodny, że już od początku jestem zmuszona oddać hołd temu autorowi.
           Laclos pobawił się trochę czytelnikiem, najpierw udając nakładcę, potem redaktora, starając się tymi wybiegami przekonać czytelników, że zbiór listów, które złożyły się na historię dwojga zdeprawowanych ludzi z wyższych sfer, był autentyczny i naprawdę wyszedł spod pióra jego bohaterów. Jednak o celowości tego zabiegu może choćby świadczyć fakt niepewności autora co do losów swojego dzieła. Laclos bowiem obawiał się, o czym wypowiadał się słowami rzekomego redaktora, czy zbiorek listów spotka się z dobrym odbiorem i nawet podpowiedział, jakim sferom może się nie spodobać to przedstawienie w złym świetle moralności tamtejszych czasów. A któryż autor nie obawia się, że jego książka może się nie spodobać? Myślę, że każdy pisarz, zwłaszcza przy pisaniu swojej pierwszej książki, drży o jej powodzenie. Zatem mimo bardzo dużej zręczności w kreowaniu rzeczywistości i kierowaniu moimi myślami i sądami przez autora, nie dałam się zwieść i oparłam się pokusie uznania, aby listy te pisały prawdziwe osoby. Zgodziłam się zatem ze słowami rzekomego nakładcy,  podważającego sąd, aby zbiorek istniał naprawdę, że jest on zwykłym wymysłem pisarza, ponieważ wyczułam, że słowa zawarte w przedmowie nakładcy tak naprawdę mają na celu zmylenie czytelnika, przekonując go, że nakładca istniał faktycznie, a tak naprawdę za postacią nakładcy krył się sam autor. Zatem jak widać nie można tu dowierzać słowom autora w zakresie prawdziwości  przedstawionych przez niego faktów.
           Co do przyszłości samej książki, obecnie, wiedząc, jakie losy spotkała owa książka, można powiedzieć, że Laclos doznał jakiegoś jasnowidzenia, ponieważ przewidział dokładnie tę przyszłość. Było dokładnie tak, jak pisał. Mimo iż książka spotkała się z dużym zainteresowaniem, mimo iż była na językach ludzkich i rozprawiano o niej w różnych kręgach społecznych, dostała się jednocześnie pod pręgierz krytyki. Ówczesnemu społeczeństwu nie do końca spodobało się takie przedstawienie moralności tamtego świata wyższych sfer, jakiego dopuścił się Laclos. I mimo iż wyzwalała niezdrową ciekawość, książka musiała się również oprzeć głosom krytyki. A skoro, ponad 200 lat później, dzieło Laclosa wciąż zajmuje poczesne miejsce na półkach bibliotecznych, można śmiało stwierdzić, że jej opór przeciw krytyce udał się znakomicie.
            Cieszę się z tego bardzo, ponieważ stracilibyśmy naprawdę dobrą książkę, gdyby stało się inaczej. Co więcej, wydarzenia w niej przedstawione można bez problemu przenieść do czasów współczesnych. Wprawdzie sztuka uwodzenia tamtych czasów imała się innych środki do osiągnięcia starannie zaplanowanych celów, niż w czasach dzisiejszych, to jednak celowe działania kobiet i mężczyzn, mających na celu rozkochanie i zgubienie drugiej osoby, nadal istnieją. Kiedy czytałam listy wicehrabiego Valmonta, nie raz cierpłam ze zgrozy, myśląc o tym, że pomiędzy nami pełno jest takich nieczułych mężczyzn, którzy rozkochiwanie kobiet uznali za najlepszą rozrywkę. Brak sumienia, widoczny u Markizy de Merteuil, przyprawiał mnie o gniew, zwłaszcza gdy dla zabawy postanowiła zawrócić w głowie młodemu kawalerowi Dancenemu i w ten sposób odebrać młodego mężczyznę ubóstwianej przez niego Cesi. I takie drapieżne kobiety istnieją dzisiaj, kobiety, które nie zważają na nic, byle tylko dopiąć swego celu i udowodnić sobie i światu, że nie ma na tej ziemi mężczyzny, potrafiącego się jej oprzeć, gdy ta zechce go zdobyć. Zaś sposób, w jaki Danceny szybciutko i chętnie zmienił obiekt swoich myśli i swej gorącej miłości, przyprawił mnie o drżenie i pewność, że żaden mężczyzna, współczesny czy z dawnych czasów, nie jest wart miłości kobiety, bo przy najlżejszej okazji pobiegnie w ramiona innej.
              Gdy patrzę na Cesię, tak zakochaną w Dancenym, widzę istotę słabą, naiwną, a jednocześnie chętną do eksperymentów. Bo czy można być aż tak naiwnym, nie widząc, że kochając jednego mężczyznę, a sypiając z innym, dopuszcza się zdrady? Czytając listy Cesi miałam nieodparte wrażenie, że takie naiwne istotki chowają się w każdej kobiecie i w każdym mężczyźnie, wychodząc na jaw, gdy trzeba oszukać samego siebie, aby nie mieć wyrzutów sumienia, gdy czuje się, że robi się coś złego. Śmiać mi się chciało w duchu, kiedy Cesia, mając ogromną ochotę odpisać na pierwszy list zakochanego Dancenego, a wiedząc jednocześnie, że matka przeznaczyła ją, wzorem tamtych czasów, jako żonę innemu mężczyźnie, wmawiała sobie, że przecież takie odpisanie to nic złego. Nawet jeśli wychowywało się w klasztorze i mało się o świecie wiedziało, każdy człowiek doskonale wie, kiedy jego myśli i czynności wykraczają poza granice dobra i niewinności. Mimo to bardzo łatwo sięgnąć do tej naiwnej istoty w razie potrzeby, która zawsze pomoże i szepnie: „to przecież nic złego… nie będzie konsekwencji”.  Przykład Cesi pokazuje jednak bardzo wyraźnie, że żadna z rzeczy, których się dopuścimy, nie przechodzi bez echa konsekwencji. A jednak każdy z nas natychmiast szuka w sobie tej naiwnej istoty, która nic nie wie o świecie, gdy chcemy złamać swoje własne zasady lub zasady panujące na świecie.
            Ale wróćmy do początku. Mamy tu pięć głównych postaci. Dwie są dominujące i one właśnie kierują wszystkimi wydarzeniami. Są to wicehrabia Valmont i Markiza   de Merteuil. Pierwszy jest przystojny, pełen męskiego, zdradliwego wdzięku. Jak pisze Pani Volanges, matka Cesi, mimo swojej kiepskiej opinii, jest wciąż przyjmowany w dobrych domach, bo choć nikt go nie szanuje, każdy się go boi. Valmont pochodzi z dobrej rodziny, jednak to wszystko, co można o nim powiedzieć pozytywnego. A to dlatego, ponieważ już jako młody chłopak obrał sobie za cel rozkochiwanie kobiet, porzucanie ich i rozgłaszanie wśród towarzystwa wszystkich swoich romansów, dla pogłębienia upadku owych kobiet oraz dla osiągnięcia sławy łamacza serc. A swoją sztukę uwodzenia doprowadził do takiej perfekcji, iż faktycznie nie oparła mu się jeszcze żadna kobieta, po którą wyciągnął rękę. Zawsze zaś obiera sobie za cel trudne kobiety, aby tym większy rozgłos zyskać. Lubi panować nad wydarzeniami, a jego urok jest tak zgubny, że nawet ze złą sławą podrywacza, krążącą o nim w całym Paryżu i okolicach, jest on w stanie oszukiwać wciąż nowe kobiety, które omamione jego słowami, zaczynają wierzyć, że zła sława to tylko plotki ludzi, którzy mu źle życzą, lub że to właśnie dla nich Valmont postanowił zrezygnować ze swojego występnego życia. Valmont dzielnie broni swego terenu i gdy na ulicach Paryża pojawia się nowy pogromca niewieścich serc. Prévan, Valmont czym prędzej posyła list do swojej przyjaciółki, Markizy de Merteuil, niby po to, aby ją ostrzec przed zakusami Prévana, a faktycznie chcąc u niej uzyskać pomoc w neutralizacji zagrożenia.
              Drugą czarną postacią w tej książce jest  markiza de Merteuil. Jest mistrzynią w uwodzeniu mężczyzn i ukrywaniu swojego prawdziwego, zepsutego oblicza przed światem. Już jako młoda dziewczyna zaczęła ćwiczyć się w uwodzeniu i panowaniu nad swoją mimiką. Szybko wyszła za mąż i jeszcze szybciej straciła męża. Mimo wielu zakus, nigdy nie wyszła ponownie za mąż, dając tym samym świadectwo fałszywej cnoty, które jeszcze podsyca, otaczając się starymi dewotkami, które zawsze chętnie pospieszą jej z odsieczą, gdy ktoś zapragnie szepnąć bodaj złe słówko o niej, wierząc bezmyślnie w czystość duszy markizy, dzięki jej własnym zabiegom. Widuje się ją tylko w dobrym towarzystwie, a swoją przyjaźń, a raczej prawdziwy charakter przyjaźni z Valmontem, utrzymuje w ścisłej tajemnicy. Tak naprawdę autor nigdy do końca nie wyjaśnił, jaka przeszłość kryje się w związku Valmonta i markizy, wiadomo jedynie, że kiedyś byli parą i rozstali się z niewiadomych przyczyn. Pewien list markizy daje pole do wyobraźni i spekulacji.  Pisze ona w tym liście do wicehrabiego jedno przypadkowe, wyrwane z kontekstu zdanie, które wyrwało się spod kontroli markizy. Mówi, że kiedyś, gdy byli razem, była naprawdę szczęśliwa. Przez moment zastanawiałam się nad tym, czy to możliwe, aby markiza była kiedyś zakochana, tak prawdziwie i jedyny raz w życiu (męża nie kochała, był on dla niej jedynie polem pierwszych doświadczeń w zakresie analizy stosunków męsko-damskich i późniejszą tarczą ochronną przed występkami przeciwko cnocie) i że rozstała się z Valmontem, gdyż zobaczyła, że nie jest w stanie go utrzymać przy sobie, że ten wciąż, będąc z nią, zdradzał ją z innymi kobietami i oszukiwał. A kto wie, może fakty były zgoła inne? Może  markizie te kajdany miłości w końcu zaciążyły i tylko dlatego zerwała ten związek, aby poczuć pełną swobodę? Z innej strony, znając fałszywy charakter i znamiona celowości w każdym ruchu markizy, można przypuszczać również to, że napisała tak tylko dlatego, aby złudną obietnicą ponowienia związku odciągnąć Valmonta od ukochanej prezydentowej de Tourvel.
             Dość szybko z listów można wywnioskować, że markiza jest jeszcze bardziej przebiegła w swych sztuczkach niż Valmont. Można to wywnioskować choćby z łatwości, z jaką zdobyła serce Dancenego i ośmieszyła Prévana, który miał zakusy, aby zgubić markizę. A także z tego, że Valmont od samego początku grał dokładnie tak, jak ona mu zagrała, nie wiedząc nawet o tym, że ona kieruje jego działaniami, że wodzi go jak na smyczy, używając go tak, jak sobie zaplanowała. Markiza jest z tych kobiet, które nie kochają, a jedynie dostarczają sobie rozrywki biorąc sobie tych mężczyzn, na jakich mają ochotę, jednocześnie w oczach świata pozostając wzorem cnót i dobrego prowadzenia. Nie cofa się nawet przed wykorzystywaniem swoich przyjaciół do własnych celów. Świadczy to jedynie o tym, że markiza czyni przyjaźnie jedynie w jednym celu- aby je potem wykorzystywać, a tak naprawdę z nikim nie czuje prawdziwej więzi. Sama kiedyś napisała, że ma wrażenie, jakby tylko ona i Valmont byli coś warci na tym świecie. Jednak tak naprawdę myślała prawdopodobnie wyłącznie o sobie, ponieważ tak łatwo przyszło jej podjąć decyzję zniszczenia Valmonta, gdy ten ośmielił się przeciwstawić jej pragnieniom i próbował nią kierować. A jak mu napisała w gniewie, nie wyszła ponownie za mąż dlatego, aby nikt nie mógł jej mówić, co ma robić. Gniew zaś Markizy był straszny i obfity w skutki dla wszystkich, wokół których kręci się cała historia.
              Do całości historii należy dodać dwoje młodych i niedoświadczonych ludzi ze szczerymi intencjami, wierzącymi w swoje uczucie. Mowa tu o Cecylii Volanges i kawalerze Danceny. Nie bardzo wiemy, skąd wziął się na scenie młody Danceny, należy przypuszczać, że pochodził ze środowiska, w którym obracała się markiza, bo też to ona pierwsza zauważyła, że Cesia zawróciła w głowie kawalerowi. Przez chwilę myślałam, że Danceny jest kochankiem markizy, bo na moment poznania postaci markiza trzymała w obwodzie jakiegoś kawalera, którego używała do zabaw i którego z góry zamierzała porzucić, gdy ten jej się znudzi. A że o Dancenym mówiła również „kawaler” i nie wymawiała imienia swojego kochanka, przeto moja pomyłka jest wytłumaczalna. Jednak gdy na końcu powieści markiza de Merteuil zechciała pobawić się Dancenym i jego młodym sercem, dowiedziałam się wreszcie, że nie łączyły ich wcześniej poufne stosunki, a stała mu się bliższa, gdy dała mu się poznać jako dobra przyjaciółka jego kochanej, a już wówczas niewiernej, Cesi.
            Jako, że Cecylia miała zostać wydana za mąż za hrabiego de  Gercourt, a Danceny, mimo iż z dobrej rodziny, nie posiadał majątku wystarczającego według pani de Volanges, by w ogóle podnieść oczy na Cesię, która posiadała 60 tysięcy funtów rocznej renty, związek dwojga młodych od początku był skazany na porażkę. Cecylia wychowywała się pod czujnym okiem sióstr z klasztoru, zatem o życiu wiedziała tylko tyle, co zostało jej przekazane. A że jej przyszły mąż uważał, że jedynie blondynka z chłodnym temperamentem, z wychowaniem klasztornym, może zostać jego żoną, przeto panna Volanges stała się pożądanym towarem w jego oczach. Narzeczeni nie znali się wcale, ale to matce, pani de Volanges, nie przeszkadzało, aby wierzyć, że taki ustawiony ślub będzie dla jej córki szczęśliwy. Nawet nie przypuszczała, że obierając sobie za zięcia hrabiego Gercourta, tym samym zadziera ze swoją przyjaciółką markizą de Merteuil. Nie mogła wszakże wiedzieć, że markiza i hrabia romansowali niegdyś ze sobą i że związek ten zakończył hrabia, ponieważ miał już na oku inną kobietę. Zatem markiza w akcie zemsty postanowiła zadrwić sobie z jego zasad dotyczących małżeństwa i ofiarować mu w prezencie małą ladacznicę. Udając więc wierną przyjaźń do pani de Volanges, starała się zbliżyć i do Cecylii, aby zdobyć jej zaufanie i stać się jej powiernicą. Tym samym zaś wiedzieć o każdym kroku małej. Pani Volanges, nieświadoma zupełnie zepsucia swojej przyjaciółki i święcie wierząca w jej dobre prowadzenie się, nawet nie podejrzewała, że za jej plecami szykuje się spisek przeciw jej z trudem ułożonemu małżeństwu.
               Cecylia początkowo domyśla się tylko, że matka sprowadza ją z zakonu, ponieważ chce ją wydać za mąż i wcale się temu nie sprzeciwia. Była to zasada utarta w tamtych czasach, co więcej Cecylia szanuje swoją matkę i jej wybory, wiedząc, że ta wszystko robi dla jej szczęścia. Jednak gdy na scenę wkracza młody Danceny i pomiędzy młodymi zaczyna nieśmiało kwitnąć miłość, Cecylia zaczyna odczuwać przygotowane dla niej małżeństwo jako kajdany. Początkowo broni się przed tym uczuciem, czując, że nie powinna przyjmować względów innego mężczyzny niż jej przyszły narzeczony. Kiedy jednak markiza wyczuwa, że Danceny i jego miłość może jej pomóc w zemście nad byłym kochankiem, chętnie podjudza nie tylko chęci Cecylii, by oddała się tej miłości, póki jeszcze może, ponieważ po ślubie wolno będzie jej kochać tylko męża, ale i opowiadała o hrabim same złe rzeczy, by zniechęcić małą do wierności i stałości.
                Początkowo markiza obmyśla sobie, że zadanie zdeprawowania Cesi powierzy wicehrabiemu de Valmont, jednak kiedy ten odmawia, całkowicie pochłonięty zdobywaniem nowego łupu w osobie świątobliwej prezydentowej de Tourvel, markiza chwyta się sposobności, jaka się jej nawija. Udaje jej się jedynie namówić Valmonta, by zaprzyjaźnił się z Dancenym i zaczął od niego wyciągać informacje o postępach w zalotach. A kiedy młody Danceny zbyt wolno i ze zbytnim szacunkiem do Cesi podchodzi do zalotów, markiza podpowiada pani Volanges, że jej córka i Danceny najprawdopodobniej są w sobie zakochani, aby sprawić kawalerowi nieco trudności i tym samym przyspieszyć bieg spraw. Kiedy matka dowiaduje się prawdy, zabrania Dancenemu pokazywać się u boku Cesi, a ją samą wywozi na wieś. I to dokładnie do tego samego domu, w którym Valmont rozkochiwał w sobie prezydentową de Tourvel. Będąc więc pod ręką i pragnąć rozrywek, Valmont postanawia podjąć się odrzuconego wcześniej zadania zdeprawowania Cecylii Volanges, umilając sobie tym mozolne wydeptywanie ścieżki do serca cnotliwej prezydentowej. I choć markiza doszukiwała się w Valmoncie prawdziwej miłości do prezydentowej, to jednak trudno mówić o takiej miłości u człowieka, który pisze list do ukochanej prezydentowej na plecach ladacznicy, z którą spędza czas, a także umilając sobie czas przy boku Cesi, nauczając ją jednocześnie tajników miłości fizycznej. A jego wpływ na nawiną młodą kobietkę był tak wielki, że udało się Valmontowi uzyskać u zagubionej dziewczyny więcej, niż mężczyzna może prosić ladacznicę.
               Ostatnią, bardzo ważną postacią, jest prezydentowe de Tourvel. Zamężna i oddana swojemu mężowi, początkowo widzi w Valmoncie jedynie człowieka zagubionego, który chce odpokutować swoje winy. Nie zdając sobie zupełnie sprawy, że jest obiektem łowów, pozwala sobie na pozostawanie w jego towarzystwie, jako że jest to siostrzeniec pani de Rosemonde, u której bawi prezydentowa. Dodatkowo kobieta wierzy w siłę swej cnoty i w to, że potrafiłaby się oprzeć nawet Valmontowi, słynącemu ze swojego uroku. Gdy ten wyjawia jej wreszcie swoje uczucie, początkowo kobieta  faktycznie dobrze się broni. Jednak z czasem twierdza zaczyna kruszeć pod wpływem ciągle ponawianych ataków, aż wreszcie prezydentowa, nie widząc kiedy, daje się złapać w sidła. Jakkolwiek już zakochana, wciąż walczy z tym uczuciem, ponieważ upadek cnoty jest dla niej niewyobrażalnym nieszczęściem. Nakazuje Valmontowi wyjechać z domu ciotki, gdyż tylko tak wydaje jej się, że może zwalczyć nie chciane uczucie. Mimo to godzi się na listy od Valmonta, w których ponawiane są ataki na jej cnotę. Gdy Valmont ponownie zjawia się w domu ciotki, zostaje mu już tylko kilka szańców do zdobycia, aby wreszcie zdobyć samą twierdzę. Nie przeszkadza mu to w tym samym czasie wykonywać rozkazy markizy i tworzyć z Cesi ladacznicę pierwszej klasy.
                  Prezydentowa nie zdaje sobie sprawy, że stała się nie tylko ofiarą uwodzenia, ale i ofiarą okrutnego zakładu pomiędzy Valmontem i markizą, a nagrodą w tym zakładzie jest ponowne oddanie się markizy wicehrabiemu. Wicehrabia wciąż w swoich listach do przyjaciółki markizy przypomina jej o obiecanej mu nagrodzie i wyznaje jej raz po raz miłość i przywiązanie.
                  W pewnym momencie drogi i cele jednogłośnych dotychczas markizy i wicehrabiego de Valmont zaczynają się rozchodzić, a drobne sprzeczki o Dancenego i prezydentową rozpoczynają prawdziwą wojnę, w której nie ma być żadnych zwycięzców, a jedynie liczne ofiary.
                   Bardzo wciągająca książka, z różnorodnymi bohaterami i żywą akcją, podczas której możemy podziwiać zwłaszcza kunszt markizy de Merteuil w sztuce uwodzenia. Już od pierwszego jej listu ukazany jest jej podły charakter, a także władza nad wicehrabią de Valmont. Przyzwyczajona, aby mężczyźni robili to, czego ona chce, nie znosi żadnego sprzeciwu, godna pomścić się srodze za każdą zniewagę. Kiedy więc widzi, że jakaś inna kobieta zawładnęła sercem Valmonta, którego zawsze uważała za swojego, postanawia jej go odebrać i ukarać ją dotkliwie za takie zuchwalstwo.
                    Książka inna niż wszystkie, tylko zyskuje przez to, że jest napisana w formie listów. Już czytając pierwsze, tak różniące się od siebie listy, musimy mimowolnie oddać hołd kunsztowi pisarza, potrafiącego przez własne słowa i czyny bohaterów, odmalować ich tak doskonale, jakby żyli oni naprawdę. Ich charaktery są tak żywo przedstawione, że już od samego początku lektury dajemy się wciągnąć w tę historię, a później pozwalamy w naszych sercach zagnieździć się uczuciom sympatii, obrzydzenia, gniewu, przyporządkowanych do poszczególnych bohaterów czy zdziwienia nad naiwnością niektórych z nich. Autor potrafi nam w tej kwestii zasiać wątpliwości, czy faktycznie jest to naiwność, czy też próby oszukania samych siebie, aby pod pozorem naiwności, oddawać się żywo pragnieniom. Bo czy prezydentowa de Tourvel, kobieta cnotliwa i bogobojna, mężatka od dwóch lat, szczęśliwa w swoim związku, naprawdę byłaby tak naiwna, aby myśleć, że przebywanie z człowiekiem, za którym ciągnie się zła sława uwodziciela, jest przedsięwzięciem bezpiecznym? Nawet jeśli wierzyła początkowo, że Valmont nie ma wobec niej żadnych planów, to czyż kiedy powiedział jej o swoim uczuciu do niej, czy nie powinna zaprzestać z nim jakichkolwiek rozmów? Czy gdyby naprawdę jej zależało na tym, aby oddalić Valmonta od siebie, czy nie potrafiłaby się lepiej bronić, aby zatrzymać jad sączonych jej do ucha czułych słówek? Czy, gdy wreszcie udało jej się nakłonić Valmonta do chwilowej ewakuacji, powinna to robić za cenę zgody na przyjmowanie od niego listów? Czy jest jakaś różnica między słowami miłości, wypowiadanymi ustami, a tymi, które zakochany umysł dyktuje dłoniom? Już po pierwszym liście z zaklęciami wiecznej miłości, prezydentowa powinna raz na zawsze ukrócić ten niebezpieczny proceder, przez nieodpowiadanie na list. A tymczasem ona dała się z łatwością wciągnąć w wymianę listów, a jej jedyna obrona polegała na tym, że zabraniała pisać Valmontowi o uczuciach, czego on bynajmniej nie posłuchał. Naiwnie brzmią słowa prezydentowej, wypowiedziane prawdopodobnie przez setki kobiet, a mające na celu przekonanie samej siebie, że świat nie zna prawdziwego oblicza kochanka, że tylko ona jedna naprawdę go zna, a w związku z tym tylko ona jedna może właściwie ocenić siłę jego uczucia. Ileż z nas było tak zaślepionych miłością, że nie słuchało przyjaciół? Ileż z nas wykazało się taką dozą naiwności?
                    Podwójna moralność bardzo widoczna była w poczynaniach Cesi i Dancenego. Najpierw oboje przekonywali siebie nawzajem i samych siebie, że wymiana listów to nic złego, potem, że to uczucie, zrodzone w tajemnicy przed matką dziewczyny, nie jest pogwałceniem zaufania danego im przez panią de Volanges. Potem, gdy zamiast Dancenego, do pokoju Cesi wszedł wicehrabia de Valmont i jął zdobywać słabo broniącą się twierdzę, czy dziewczyna sama nie powinna wiedzieć, że pozwalanie mu na to jest podwójną zdradą? Nie tylko matki, ale i hołubionego uczucia do młodego kawalera? Czy to tylko naiwność popychała ją do tego? Sama później pisała swojej przyjaciółce markizie, że było jej całkiem przyjemnie i pisząc do niej z prośbą o poradę, jakby instynktownie wiedziała, że u niej uzyska pozwolenie. A kiedy tylko markiza jej odpisała, że oddanie się kochankowi będzie z pożytkiem nie tylko dla przyszłego męża, ale i dla Dancenego, czyż nawet największa naiwność mogłaby nie zauważyć tego zakłamania? Czyż oddawanie się uciechom miłosnym z jednym mężczyzną, nie stało w sprzeczności z miłością do drugiego, któremu się wcześniej odmawiało choćby całusa?
                    Również Danceny wykazał się sporą dawką podwójnej moralności, kiedy obrał sobie za powierniczkę swych tajemnic markizę. Wiedziony przez doświadczoną kusicielkę, szybko zapomniał o lojalności wobec Cesi i przerzucił swoje uczucia na markizę. W swoim pierwszym liście, w którym zaczął przejawiać skłonności ku markizie, w pewnym momencie się opamiętał i napisał, żeby nie mówić Cesi o tym zbłądzeniu myśli, w którym wychwalał nieco za bardzo markizę, podczas gdy miał pisać o swojej miłości do Cecylii. A gdy wreszcie nie mógł już zapanować nad swoimi uczuciami, wręcz zachęcał markizę do oddania się zakazanemu uczuciu miłości do niego, gdy ta udawała, że się przed tym wzbrania. A kiedy wreszcie Cesia zgodziła się przyjąć kawalera w swym pokoju, Danceny przypomniał sobie natychmiast o swojej pierwszej miłości i uznał, że tylko pomylił powab przyjaźni, pomieszany z pożądaniem, z miłością. Do tego był tak naiwny, że spodziewał się, iż markiza go zrozumie i nawet pochwali jego odwrót. Jednak szczytem podwójnej moralności wykazał się, gdy dowiedział się o niewierności Cesi. Mimo iż sam był niewierny swojej lubej, zupełnie o tym zapomniał i natychmiast odwrócił się od niewiernej kochanki, której nie mógł już dłużej kochać. Cóż to za wspaniałe dzieło, ten ludzki mózg! Tak łatwo mu zapominać w potrzebie i przekręcając fakty, przedstawiać je zgodnie z aktualnym zachceniem!
                  Również historia Prévana demaskuje podwójną moralność nie tylko mężczyzny, ale i skłonnego do wybaczania społeczeństwa. Bo czyż godzi się najpierw potępiać człowieka za to, że nastawał na cnotę kobiety, a potem szybko mu przebaczać, gdy wychodzi na jaw, że ta kobieta sama go do tego skusiła? Czy to wystarczający powód, aby przebaczyć zachowanie niegodne dżentelmena? A czy sam Prévan nie okazał w tym względzie daleko idącej elastyczności? Sam gotów uwieść kobietę tylko dlatego, aby zasłynąć jako wprawny podrywacz, potrafiący uwieść nawet najbardziej szanujące się kobiety, cierpi, gdy sam staje się obiektem manipulacji. Taką samą moralność wykazują mężowie trzech nierozłącznych kobiet, które zostały w tym samym czasie uwiedzione przez Prévana. Szybko wybaczają podrywaczowi, widząc w całym wydarzeniu okazję do wyrwania się z małżeńskich więzów, które zaczynają ciążyć swoją stałością i płynącą z niej nudą. Jeśli to ma być moralność tamtych czasów, nie można się dziwić, że markizie i wicehrabiemu tak dobrze się wiodło i tak łatwo im było igrać z ludzkimi uczuciami.
                  Uważam, że książka jest znakomita, choćby z tej okazji, że pozwala na obserwację ludzkich zachowań. Wzbudza w czytelniku wiele uczuć. Obraz demonicznej markizy de Merteuil, która mści się za najdrobniejszą zniewagę, jest przedstawiony z wielkim kunsztem i zapada w pamięć. Z ciekawością obserwuje się poczynania Valmonta, którego przekonanie o zwycięstwie w bitwie z cnotą prezydentowej aż przeraża. Ale jednocześnie każe uważnie śledzić wymianę listów między obojgiem, wzbudzając ciekawość, czy przekonanie wicehrabiego jest słuszne. Zakończenie wprawdzie jest nieco nad wyrost wymyślone według mnie, ale tak to już chyba jest z historycznymi romansami, że kobiety z rozpaczy robiły różne głupie rzeczy.
               Książka mówi o niestałości uczuć i zabawie z tym uczuciem, zwanym sztuką uwodzenia. Zdaje mi się, że na jej podstawie został nakręcony film pod tytułem „Szkoła uwodzenia.” Podobna historia, przeniesiona w czasy współczesne, podobne zdarzenia wywołujące lawinę ludzkiej tragedii, podobni bohaterowie. Książka zachwyca, film wzbudza zainteresowanie. Obie pozycje serdecznie polecam, ku przestrodze ;)

Podczas czytania zjawił się mój zaklęty książę :)

Brak komentarzy: