środa, 21 sierpnia 2013

Okiem rowerzysty

                
                     Ostatnio moim głównym środkiem lokomocji jest rower. I teraz, kiedy jeżdżę dwa razy dziennie rowerem, aby dojechać do pracy, zaczynam dostrzegać, jakie trudne jest życie rowerzysty. I wcale nie mam tu na myśli ciągłej ucieczki przed deszczem, czy potrzeby przebierania spoconych ubrań, gdy już dotrze się na miejsce. Pomijam na razie także to, że mało jest na mieście porządnych stojaków na rowery, gdzie można przyczepić swój pojazd za ramę rowerową, a nie za koło (żeby się po powrocie nie zdziwić, że z naszego roweru zostało tylko koło i zapięcie zabezpieczające). Zapominam na chwilę o ciągłych obawach o swój środek lokomocji, który w ciągu kilku minut pracy złodziejskiej może niepostrzeżenie zmienić właściciela. To też są sprawy utrudniające poruszanie się rowerem. Ale największą moją udręką jest zupełnie inny obszar.


             Chodzi mi mianowicie o powierzchnię do jeżdżenia. Prawda jest taka, że wszystkim rowerzyści przeszkadzają. Przepisy drogowe zabraniają poruszania się rowerem po chodniku, zobowiązując rowerzystów do jeżdżenia po ulicy, lawirując i codziennie walcząc o życie wśród spieszących i nieuważnych kierowców aut lub do szukania specjalnych dróg rowerowych, których w naszym kraju jak na lekarstwo. Do rozpaczy doprowadza mnie to, że nasze drogi rowerowe wyrastają znikąd i do nikąd prowadzą. W związku z tą niekompatybilnością przepisów drogowych i rzeczywistości, rowerzyści narażani są na falę nienawiści, lub łagodniej ujmując, złości.

            Cudownie, że ktoś, kto tworzył przepisy drogowe, martwił się o nasze bezpieczeństwo i stworzył specjalnie dla nas ten nakaz jeżdżenia po wyznaczonych drogach rowerowych. Szkoda tylko, że nikt nie zastanowił się nad tym, jak wygląda infrastruktura tychże dróg w naszym kraju. Ja gołym okiem wiem to, co powinni wiedzieć i czemu powinny przeciwdziałać władze miast. Dróg rowerowych jest za mało, są bezmyślnie stawiane, bez sieci połączeń między jedną nicią a drugą i często prowadzą pod koła samochodów. Na mojej codziennej trasie widnieje przynajmniej jedna taka ścieżka rowerowa. Pojawia się nagle, dzieląc chodnik na dwa obszary i tak samo nagle znika, jak mara senna czy duch. Wracając z pracy ulicą (próbując trzymać się nakazów kodeksu drogowego) mogę zjechać z tejże ulicy (tu również trzymam się przepisów, zabraniających mi jeździć ulicą, gdy tylko pojawi się droga dla rowerów) wprost na krawężnik, oddzielający mnie od mojej pojawiającej się nagle ścieżki rowerowej (pod warunkiem, że nie rozwalę sobie podczas tego manewru koła lub nie przewrócę się pod koła pędzących samochodów), po czym mogę śmiało przydeptać na pedały, aby wreszcie moją, stworzoną specjalnie dla mojej wygody i wygody przechodniów, rowerową drogą pomknąć do domu… przez mniej więcej kilometr. Bo nagle droga rowerowa się urywa i prowadzi prosto na chodnik, a przede mną wyrasta groźna tablica, że dalej nie mogę już jechać. Co mi pozostaje, jeśli nadal chcę żyć w zgodzie z przepisami drogowymi? Lawirować znowu między ludźmi lub zsiąść z roweru i kolejne 3 kilometry przejść pieszo, prowadząc mój środek lokomocji koło siebie, lub przejechać przez pas trawy oddzielający nagle zanikłą ścieżkę rowerową od ulicy i zeskoczyć na rowerze, niczym jakiś kaskader, z krawężnika, starając się nie wjechać w nadjeżdżający samochód, po czym ruszyć wraz ze sznurkiem aut, przyczyniając się do własnej śmierci, lub powiększenia korka ulicznego.

             W drugą stronę, na tym samym odcinku, jest jeszcze ciekawiej. Jadę dokładnie tą samą trasą rowerową, ponieważ nie ma miejsca, aby po obu stronach ulicy wytyczyć trasę dla rowerzystów, po czym, gdy nagle przed moimi oczami wyrasta tablica zakazująca mi dalszego ruchu, mogę moimi właśnie nabytymi umiejętnościami kaskadera zeskoczyć ładnie z krawężnika na ulicę, idealnie pod prąd. Albo znowu wjechać między ludzi, podążających chodnikiem do swoich obowiązków.

            Dodam, że kompletnie nie znam się na przepisach drogowych, nie wiem, kiedy mam pierwszeństwo, a kiedy powinnam kogoś przepuścić. A już na samą myśl o pokonaniu jakiegokolwiek ronda w moim mieście, gdzie co rusz są stłuczki, serce zamiera mi w piersiach. Jestem więc zmuszona jeździć nieistniejącymi drogami rowerowymi lub, wbrew przepisom, chodnikami. Ewentualnie mogę też całkowicie zrezygnować z jazdy rowerem, przyczyniając się do narastania tłuszczu wokół moich organów wewnętrznych, upadku kondycji fizycznej, pogłębiania krzywizn kręgosłupa od siedzącej pracy, powiększając tłumy, oblegające autobusy, odbierając tym samym starszym i schorowanym osobom możliwość swobodnego poruszania się komunikacją miejską, a nawet stając się tysięczną osobą w kolejce po rehabilitację wymęczonych siedzeniem kończyn.

            Wiecie co, wolę jednak codziennie narażać się na mandat za jeżdżenie po chodnikach, a jednak mieć trochę ruchu w tym codziennym zgiełku. Moim obecnym marzeniem jest, aby ktoś przy władzy wreszcie popukał się w głowę, popatrzył na infrastrukturę dróg rowerowych i zbudował porządny plan, całą sieć powiązań między takimi drogami, które nie znikają nagle, nie zmuszają do nagłego włączania się do ruchu samochodowego i trzymają nas w bezpiecznej odległości od przechodniów. Moim zaś pomniejszym marzeniem jest to, aby budowniczy takich tras rowerowych pamiętali o naszych wrażliwych na wstrząsy szprychach w kołach i darowali sobie stawianie wcale nie niskich krawężników, oddzielających ulicę i przejście dla pieszych i rowerzystów. Zapewne ideą tego bezsensownego rozwiązania jest zmuszenie rowerzysty do przyhamowania, zanim ten wjedzie na ulicę. Ale prawda jest taka, że ten, kto pędzi na złamanie karku i tak nie przyhamuje, tylko podniesie się na pedałach, żeby zminimalizować wstrząsy, ryzykując przy okazji bezpieczeństwo własne i kierowcy nadjeżdżającego w tym samym czasie auta. Reszta myślących użytkowników rowerów zatrzyma się, lub zwolni przed wjazdem na ulicę z własnej ostrożności, nieważne, czy będzie tam krawężnik, czy nie. Mnie denerwują te krawężniki, bo przez nie mam skrzywione koło, mimo iż przy każdym takim zjeździe zwalniam do maksimum. Ale te wszystkie mikrowstrząsy, którym ulega mój rower, po miesiącach użytkowania muszą się odbić na kołach. A nikt mi za naprawę nie zapłaci.

           W moim mieście jest jedna trasa marzeń, dla ludzi takich jak ja: którzy chcą bezproblemowo dostać się z jednej, odległej części miasta, do drugiej. Ta trasa wiedzie przez kilkanaście kilometrów i w 40 minut pozwala mi ominąć cały ruch uliczny, wszystkie krawężniki, chodniki, przechodniów, kilka osiedli i już jestem w drugiej części miasta. Kocham tę trasę, ponieważ nie muszę na niej ryzykować własnego życia ani swojego spokoju sumienia. Bo czasem, jadąc ostrożnie chodnikiem, widzę te złe, nierozumiejące spojrzenia, jakimi jestem częstowana na swoich trasach. Kiedyś nawet trafiła mi się wiązka obelg od pewnego staruszka za to, że ośmieliłam się jechać rowerem po polnej drodze w parku, którą to drogą dziadek skrócił sobie swój spacer do domowych pieleszy. Byłam tym niesprawiedliwym atakiem tak zaskoczona i zszokowana, że do dzisiaj, jadąc chodnikiem, podświadomie wyczekuję jakiegoś ataku w moją stronę.

            To prawda, że wielu rowerzystów, kiedy jadą, uważają się za panów świata i pędzą jak szaleni, niemal z cyrkową zręcznością wymijając wystraszonych przechodniów. Ale nie powinno się z tego powodu wrzucać wszystkich do jednego wora. Kiedy ja jeżdżę chodnikiem, ponieważ zmusza mnie do tego nieistniejąca infrastruktura ścieżek rowerowych i instynkt samozachowawczy, ostrzegający mnie przed jazdą ulicą, wiem, że jestem tu intruzem i tak też się czuję. Dlatego zwalniam, kiedy jadę koło przechodniów, a kiedy przejeżdżam obok dziecka lub zwierzęcia, to równie dobrze mogłabym iść, takim ślimaczym tempem się poruszam, pamiętając, że dzieci i zwierzęta mogą być nieprzewidywalne. I pomimo tych wszystkich środków ostrożności, wciąż mijam te niezadowolone spojrzenia i aż kulę się wewnętrznie na myśl o ataku. Obawiam się też policjantów i straży miejskiej, modląc się w duchu, żeby zrozumieli moją potrzebę poruszania się rowerem i obawę jeżdżenia jedną drogą z samochodami.

            W starciu z samochodem rowerzysta ma naprawdę niewielkie szanse. Niech nawet ma tę żółtą odblaskową kamizelkę, kask na głowie i oczy dokoła głowy. I tak na szalonych kierowców nic nie poradzi, gdy ktoś będzie, celowo lub przypadkowo, próbował zepchnąć go z drogi. Wiem, też wrzucam wszystkich kierowców aut do jednego wora, ale nieraz już byłam zmuszona jechać poboczem i byłam świadkiem różnych brawurowych zachowań na drodze, gdy trzeba było mnie wyminąć, bo kierowcy się spieszyło i nie chciał czekać, aż samochód z naprzeciwka przejedzie, dając mu wolną rękę do bezpiecznych manewrów. Mam tez wrażenie, że kierowcy nie zdają sobie sprawy, jaki odrzut ma szybko mijający samochód. Gdy taka fala szybkości uderzy w rowerzystę, może się to skończyć tragicznie. Czasem, kiedy jadę z mężem naszym starym samochodem i ktoś nas szybko mija, czuję że nasz samochód aż zarzuca od tego pędu drugiego samochodu.

           Niby przepisy się zmieniły i rowerzysta jest teraz pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego, ma więc prawo jechać środkiem pasa na ulicy, to jednak każdy rowerzysta wie, że te przepisy są nierealne. Nawet najszybszy rowerzysta przegrywa z możliwościami samochodu. Ludzie są z kolei z natury niecierpliwi i kiedy jadą samochodem, chcą dojechać na miejsce szybko i bez przeszkód. A jadący sobie środkiem pasa rowerzysta jest taką przeszkodą, którą trzeba jak najszybciej i niekoniecznie bezpiecznie dla niego, ominąć. Niedawno nawet miałam rozmowę z moją zmotoryzowaną kierowniczką, która narzekała na jadących ulicą rowerzystów, spowalniających i tak już spowolniony korkami ruch.

          Nawet kontra-pasy, wydzielane dla rowerzystów, są solą w oku kierowców. Taki pas rok temu wyznaczono wzdłuż głównej ulicy mojego miasta. Kiedyś były tam parkingi, gdzie można było zostawić samochód i udać się do jednego z licznych sklepów usytuowanych wzdłuż tej ulicy. Obecnie miejsce to zostało zabrane kierowcom samochodów i oddane do użytku rowerzystom. Zgiełk z powodu tego rozwiązania zrobił się niesamowity. Wszyscy (prócz nareszcie uszczęśliwionych rowerzystów) byli niezadowoleni. Kierowcy, bo nie mają gdzie swoich aut stawiać, sklepikarze, bo ruch im od razu maleje, kiedy nie ma parkingów. Zatem władze podjęły decyzję, że kontra-pas będzie dla rowerzystów dostępny tylko w okresie letnim. I znów rowerzyści przegrali z kretesem z czyimiś interesami.
          Ale chyba w tym przypadku nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ponieważ okazuje się, że kontra-pas jest właściwie ziemią niczyją, w związku z tym każdy zagarnia ją dla siebie. I w ten sposób staje się on prawdziwym zagrożeniem dla rowerzystów. W moim mieście taki kontra-pas idzie wzdłuż jednej z najbardziej ruchliwych ulic miasta. Jeden dość wąski pas ma pomieścić rowerzystów jadących w obie strony. A że jest usytuowany zaraz przy chodniku, znienacka wyskakują na niego piesi, przechodzący w niedozwolonych miejscach przez ulicę. Również kierowcy aut zapominają całkiem, że ten odcinek trasy przeznaczony jest dla rowerzystów, a nie dla mijających się aut. Ale nie tylko mijają się na nim auta, łamiąc przepisy drogowe i zagrażając rowerzystom. Wjeżdżają na niego bez ostrzeżenia auta, wyjeżdżające z przecinających główną drogę pomniejszych ulic. W ogóle przy tym nie zważając na kontra-pas i na jadących nim rowerzystów. Dzięki tej kompletnej ignorancji pewnego dnia mój kolega wylądował na przystanku, próbując wyminąć przeszkody w postaci przechodniów i aut, nagle wkraczających lub wjeżdżających na jezdnię.

          Ale co się dziwić, że kierowcy nie szanują przestrzeni wydzielonej wzdłuż ulic, skoro nie szanują również dróg rowerowych przecinających ulice wraz z pasami dla pieszych. Kilkakrotnie byłam świadkiem, na tym samym odcinku, często zakorkowanym, jak kierowcy aut wjeżdżają na taką drogę rowerową, zatrzymując się przed pasami dla pieszych, ale kompletnie ignorując drogę rowerową, całkowicie zagradzając w ten sposób ruch dla rowerzystów, którzy muszą wówczas kluczyć między pieszymi lub czekać na kolejne światła i modlić się, aby znów jakiś nieodpowiedzialny kierowca nie wciskał się na siłę w rząd stojących w korku aut.


         Nikt nas nie chce, nikt nas nie szanuje. Rowerzystów jest coraz więcej, a możliwości ruchu tym środkiem lokomocji nie przybywa. Kierowcy nas nie chcą, bo przeszkadzamy, piesi nas nienawidzą, bo ponoć narażamy ich na niebezpieczeństwo. A co z rowerzystami, którzy nieraz napotykają na specjalnie dla nich wyznaczonych trasach, pieszych, przechadzających się z minami panów wszechświata z wózkami, z dziećmi, z psami i nawet całymi grupkami, udając lub nie zauważając, że właśnie tarasują przejazd dla rowerów?
          Niestety piesi zapominają, że trasa rowerowa jest jak ulica i nie jest to kolejny chodnik, utworzony dla ich wygody. Ludzie wiedzą, że po ulicy nie można sobie spacerować, ale jakby zapominali, że trasa rowerowa też jest ulicą, ale dla jednośladów. Często mijam takie „ślepe” przypadki, spacerujące sobie z głową w chmurach, zdziwieni, że nagle wyrasta przed nimi rowerzysta, cofając się tylko odrobinę, aby przepuścić tego jednego rowerowego natręta i pozostając na tej trasie, jakby to było ich niepisane prawo.
         Często też ludzie, wychodzący np. z autobusu i przecinający na pasach trasę rowerową, nie idą po niej w wyznaczonych do tego miejscach, tylko idą sobie wzdłuż takiej drogi, ignorując to, że pasy się już dawno skończyły lub przechodząc na całej długości takiej trasy, jakby nie widząc pasów przejścia w jednym konkretnym miejscu. Gdyby poruszali się w taki sam sposób po ulicy, dostaliby mandat. Wiedzą o tym, dlatego nikt tak nie zachowuje się na ulicy. Nie robią tego także dla własnego bezpieczeństwa, bo nikt nie chce być rozjechany przez samochód. Ale trzeba pamiętać, że to samo może stać się na drodze rowerowej. Tam też można zostać potrąconym, wkraczając nagle w nieoznakowanym miejscu pod koła roweru.
           Nie powinno się zapominać, że droga rowerowa jest równie niebezpieczna, co ulica pełna samochodów. A kiedy zwróci się uwagę takiemu zabłąkanemu przechodniowi, tak jak to przechodnie nie omieszkają robić na swojej przestrzeni chodnika, to od razu następuje obraza i wyzwiska. Kultura i troska o własne bezpieczeństwo powinna być zakodowana w genach lub uczona w szkołach, niestety czasem mam wrażenie, że już dawno zaniknęła, wraz z rozwojem cywilizacji.
           Niebezpieczeństwo dla rowerzystów stanowią także ludzie spacerujący z pieskami wzdłuż tras rowerowych. Brak wyobraźni powoduje, że pozwalają swoim pupilom wędrować na rozciągliwych smyczach po całej szerokości chodnika, także tam, gdzie zaczyna się droga rowerowa. A niestety taka cienka, czarna smycz nie jest czymś, co łatwo zobaczyć, jadąc rowerem. W taki sposób znajomy kolegi wplątał się w smycz, ciągnąc zwierzaka za sobą. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak niebezpieczna była ta sytuacja, zarówno dla człowieka, jak i zwierzęcia.

          Brak zrozumienia kładzie się cieniem na moje codzienne podróże rowerowe. A rower jest najlepszym środkiem lokomocji, jakie wymyślono. Jest tani w eksploatacji, ekologiczny, tani do kupienia, jest mnóstwo serwisów rowerowych, gdzie można za małe pieniądze naprawić uszkodzenia. Rower wspomaga zdrowie, jest napędzany siłą własnych mięśni, więc żadne zwierzę nie cierpi dla przyjemności rowerzysty, jest szybki, wszędzie można nim dojechać, a jazda nim to czysta przyjemność. Gdyby nie brak tras rowerowych, ciągle czające się niebezpieczeństwo utraty roweru na rzecz złodzieja i niewielka ilość miejsc, gdzie można „zaparkować” rower, powiedziałabym, że rower to ideał. Ale na wszystko można znaleźć rozwiązanie. Lecz by tego chcieć, najpierw trzeba zrozumieć problemy rowerzystów, którym łatwo można zaradzić. Wystarczy tylko odrobina kultury, chęci i zrozumienia. Życzę wszystkim rowerzystom, aby pozytywne dla nas zmiany wreszcie się dokonały i byśmy bez problemu mogli jeździć naszym super środkiem lokomocji bez miliona trosk na głowie.

              P.S. Ostatnio znajomej policjant powiedział, że jeśli już musi jechać chodnikiem, to powinna jeździć przy samej ulicy i wtedy powinno być ok. Postanowiłam wypróbować tę poradę i już po jednym dniu stwierdziłam, że nadaje się do kosza. Kiedy jeździ się po chodniku, wśród pieszych, należy zachowywać się tak, jak oni- mianowicie poruszać się bez żadnych zasad. Jeździć tam, gdzie akurat jest wyrwa, odgadywać przyszłe wydarzenia, aby nie zderzyć się z nagle zmieniającą kierunek osobą. Kiedy próbowałam jeździć przy ulicy, tak jak polecał pan policjant, okazało się, że jestem zmuszona dużo częściej do różnych dziwnych manewrów pomiędzy przechodniami, dużo niebezpieczniejszymi dla mnie i dla nich. Po prostu człowiek na chodniku jest władcą i królem i nie zamierza respektować innych użytkowników swojego małego królestwa. Zatem pozostaję przy swoim własnym, z pozoru chaotycznym sposobie poruszania się po chodniku na rowerze, ale dużo sensowniejszym i bezpieczniejszym dla wszystkich.

        P.S.2 Wczoraj byłam świadkiem, jak rowerzysta wjechał na ulicę drogą rowerową, a kierowca auta, który akurat przejeżdżał i musiał się zatrzymać, krzyknął przez okno, że pasy są dla pieszych. Piszę o tym, ponieważ zdenerwował mnie ten incydent. Jeśli ktoś nie zna się na przepisach, pozwalających przejechać przez ulicę na drodze rowerowej (na której nawiasem mówiąc nie ma pasów, tylko prowadzi przez jezdnię tuż obok pasów), to nie powinien się wymądrzać. 

         A oto przykład, w jakim poważaniu ma się drogi rowerowe w naszym pięknym kraju:





        Drogi "duchy" - pojawiają sie i znikają, prowadzą przez nieznane lądy, pozostawiając po sobie klimat zamieszania:








... I na końcu mały żarcik dla rozładowania poważnej atmosfery posta...

Brak komentarzy: