środa, 16 maja 2018

Dawn French/ A Tiny Bit Marvellous



Czy lubicie czytać recenzje z okładek książek? Ja nie bardzo, bo rzadko się sprawdzają. Jedyny ich cel to sprzedaż towaru, dlatego nie znajdziemy w nich nic innego prócz peanów pochwalnych stworzonych z urywków recenzji pożyczonych z prasy. Najczęściej podaje się znane tytuły poczytnych gazet, bo postrzegane są jako najbardziej wiarygodne. Ostatnio modne stało się dorzucanie opinii z blogów w celu uzyskania jeszcze większej wiarygodności. W końcu przemawia do nas zwykły człowiek, taki jak my, taki jak ja. Zwykły przeciętny czytelnik, który z pasji opisuje czytane przez siebie książki w Internecie. Dlaczegóż więc nie mielibyśmy wierzyć w to, co w tych opiniach wyczytamy?
Ale wiecie co? Ja nie spotkałam się jeszcze z ani jedną współczesną książką, gdzie te rekomendacje sprawdziłyby się choćby w 50%. Zawsze te same wychwalane pod niebiosa tytuły w mojej własnej głowie nie potrafiły się przerodzić w recenzję. Za każdym razem utykałam gdzieś na początku, nie potrafiąc przekształcić myśli w słowa. Bo żadna z tych książek nie potrafiła mnie poruszyć, a wiele z nich było co najmniej nudnawych. Wtedy przypominałam sobie, że we wcześniejszych wiekach jedynymi recenzjami, na jakie mogliśmy się natknąć, były słowa kogoś znajomego, który mógł nam polecić coś, co sam przeczytał, lub gdy kupiliśmy gazetę i dobrnęliśmy do działu z recenzjami. A najlepszym sposobem na dobrą sprzedaż był skandal dotyczący autora lub samej sprzedaży, albo po prostu ustna opinia zaprzyjaźnionej osoby.
I dobre, ciekawe lub wartościowe książki sprzedawały się bez nachalnej reklamy, z którą spotykamy się dzisiaj. I zaczyna mnie to już denerwować, ponieważ przestaję ufać innym ludziom. Tak jest w każdej dziedzinie życia, której tyka się reklama. Ona niszczy prawdziwość i szczerość opinii, nie wiadomo już co jest prawdą, a co zwykłym marketingiem, grubo opłaconym przez bogate holdingi.
Dlatego przestałam zwracać uwagę na jakąkolwiek reklamę. Uwierzę tylko wówczas, gdy ktoś doda- wiesz, u mnie się to sprawdziło, ale znając Ciebie/Twoje nawyki/Twoją skórę itd. może być różnie; dlatego rozważ różne aspekty, które Ci przedstawiłam i zastanów się, czy chcesz kupić ten produkt ze względu na jego cenę/opinie innych ludzi, które spotkasz w Internecie/cokolwiek innego.
To zwłaszcza tyczy się książek. Jeśli widzę, że recenzje umieszczane na książkach zawierają te same oklepane frazesy, które czytałam o innych tytułach i nie ma ani jednej dobrze wyważonej opinii prócz braw i wiwatów, to już wiem, że taka recenzja warta jest funta kłaków. I czasem zastanawiam się, czy te recenzje nie są przypadkowe, podkradzione z innych tytułów (tylko jakich? Przecież obecnie tak ciężko o dobrą historię) lub są napisane przez osoby, którym za to zapłacono, bo jeszcze nigdy się z żadną nie zgodziłam w więcej niż 40 %. Być może u podstaw tego problemu leży fakt, że współcześni recenzenci nigdy nie czytali żadnych innych książek, niż te masowo produkowane w XXI wieku, więc nie mają porównania. Może być też tak że wszystko niszczą pieniądze. Czy to w dziedzinie filmu, czy literaturze czy w każdej innej dziedzinie, której szczerość naruszą kwoty przekraczające nasze wyobrażenie o tym ile powinno się płacić za dobrą pracę.
No bo powiedzcie mi, czy naprawdę tak trudno jest napisać dzieło wszechczasów jak „Anna Karenina”, „Przeminęło z Wiatrem”, „Ogniem i mieczem”, „Małe kobietki”, „Lolita” i wiele, wiele innych? Czy już nigdy nie natkniemy się na tak wciągające, dobre, śmieszne filmy jak w latach 1970-90? Czy nikt już nie sprosta wyzwaniu tej filmografii, gdzie w grę wchodziły dużo mniejsze pieniądze niż obecnie i dużo więcej świetnych pomysłów? Czy ktoś przebije kiedyś dramat sportowy w wykonaniu Sylwestra Stallone, „Rocky”? Czy powstanie jeszcze kiedyś tak dobra seria filmów/komedii sensacyjnych jak „Szklana pułapka” czy „Zabójcza broń”? Czy możemy jeszcze liczyć na kolejnego „Terminatora” (dwa pierwsze filmy serii), na świetne dramaty jak „Czarny deszcz” czy „Nietykalni” z Robertem de Niro w roli niezapomnianego Ala Capone? Czy ktoś jeszcze da mi tyle rozrywki co „Tango i Cash”? Wymieniać mogę w nieskończoność. A ileż dobrej muzyki powstało w tamtych czasach! Tego nawet nie da się wyliczyć. Jedno jest pewne, pieniądze przewróciły wszystko do góry nogami i jesteśmy przez nie oszukiwani na każdym kroku. Jak więc zaufać komukolwiek w dzisiejszych czasach?
Prawda jest taka, że nie można. Należy zdać się na samego siebie, na swoje zmysły, na swoją spostrzegawczość i przez sito własnego rozumu filtrować każdą informację. Także tę, którą otrzymujesz na tym blogu. Wystarczy pamiętać, że my sami jesteśmy najlepszymi recenzentami dla samych siebie. Bo to, co mi się podoba, może spotkać się z zupełnie innym odbiorem u Ciebie. Natomiast moje rekomendacje są wyłącznie po to, aby zarysować Tobie temat, żebyś wiedział, czy rodzaj literatury/filmu/wakacji/podróżowania odpowiada Twojemu gustowi. Reszta należy do Ciebie.
A po cóż się tak bardzo rozpisuję na ten temat? Po to, aby nakreślić problem, z którym spotkasz się na każdym kroku oraz aby zwrócić Ci uwagę, byś na siebie uważał i nie dał się zmanipulować. Bo ja właśnie tak się poczułam, gdy poczytałam recenzje na zachęcająco wyglądającej okładce książki „A Tiny Bit Marvellous” autorstwa Dawn French.
Do tych przesadzonych, „gazetowych” recenzji byłam już przyzwyczajona i wiedziałam jak je traktować. Jeśli nie odrzucać ich całkowicie, po prostu nie czytając, to choćby traktować je z przymrużeniem oka. Można też nazwać rzecz po imieniu i powiedzieć sobie, choćby w głowie: „Pamiętaj, to tylko chwyt marketingowy, który ma mi zrobić wodę z mózgu i zmusić do zrobienia rzeczy, której wcale nie chcę”. Podczas wyboru książki trzymam się wszystkich tych rzeczy na raz i gdy chcę się przekonać sama, czy książka może mi się spodobać, czytam na odwrocie okładki o czym jest oraz zaglądając do wewnątrz, kartkując strony, zatrzymując się na jakimś fragmencie i czytając go jakiś czas. To najlepszy sposób, sprawdzający się w większości przypadków. Oczywiście nic nie poradzimy na jakość dzisiejszej literatury, ale chociaż dajemy sobie w ten sposób szansę na to, iż spośród miernoty wybierzemy coś ciekawszego niż pozostałe tytuły. I nie musimy się tego wstydzić, nikt nas z księgarni nie wygna, jeśli nie przyszliśmy na 5 minut przed jej zamknięciem.
Możecie też szybko wrzucić tytuł do Internetu i poszukać opinii czytelników, ale tak naprawdę szkoda na to czasu. Zaufajcie samym sobie, a po recenzje sięgajcie tylko wtedy, gdy poszukujecie inspiracji, bo kompletnie skończyły się Wam pomysły. Bo jak mówią, ile ludzi, tyle opinii i nigdy nie znajdziecie książki czy innego artykułu, który podoba się wszystkim.
Morał z tego przydługawego wstępu jest taki, że nie wierzcie w 100 % w to, co słyszycie od innych. Ja sama trochę zapomniałam o tej zasadzie i dałam się nabrać na nowy chwyt, o którym wspominałam w którymś z akapitów powyżej. Mianowicie pośród gazetowych recenzji znalazła się opinia blogerki, która z żarem opowiadała, jak się uśmiała przy tej pozycji jeszcze w księgarni. Że tak się setnie ubawiła po kilku pierwszych rozdziałach, że aż nie potrafiła powstrzymać chęci darmowej reklamy pośród innych klientów, którzy tego dnia przewijali się przez księgarnię, wciskając im książkę French Dawn jako tytuł roku. Po takiej żarliwej rekomendacji każdy skusiłby się przynajmniej na to, żeby chociaż wziąć tom do ręki, popatrzeć na okładkę, przekartkować, a wielu z nich pomyślało by: „A co tam, spróbuje, przecież i tak nie mam pomysłu na to co kupić”. Myślę, że i nawet ja nie pozostałabym obojętna wobec tej dziewczyny i uległabym jej wpływowi, bo przecież to taka sama przypadkowa czytelniczka jak ja, więc na pewno tytuł jest czymś w rodzaju hitu. I widzicie jak łatwo ulec sugestii?
Na szczęście ja już tę książkę miałam u siebie, w moim pudle ze skarbami z lumpeksu. Nie pamiętam już, co spowodowało, że wzięłam ją do ręki i zabrałam do domu. Możliwe że prosta, ale przemawiająca do wyobraźni okładka. Możliwe też, że sam opis na końcu, sugerujący, że ta książka może być inna od tych samych współczesnych „komedii” krążących wokół miłości i złamanych serc.
Czy książka mi się podobała? Tak, była w miarę ciekawa, choć miejscami nudna i przeciągana na siłę. Czy była inna? Tak, w pewnej mierze tak, ze względu na to, że wątek miłości i złamanego serca, które wciskane są niemal do każdego rodzaju literatury, w tym przypadku tylko się przewinął jako nieodzowny element nastoletniego życia. Ale był to wątek przeprowadzony z humorem, a przede wszystkim nie można go było traktować poważnie, jako że to złamane serce nie kochało prawdziwie. Czy tytuł był faktycznie takim hitem, jak przedstawiały go recenzje? Nie do końca. Ja nie latałabym po całej księgarni z rozpalonym spojrzeniem, wciskając każdemu French Dawn i jej szalonych bohaterów. Powiedziałabym raczej, że recenzja jest przesadzona.
Ale mimo to mam dla Was dobrą wiadomość. Książka jest rzeczywiście do przebrnięcia, jeśli macie dużo czasu i cierpliwości, aby czytać monotonne i nijakie fragmenty rozmyślań syna głównej bohaterki oraz jej samej, a także gdy macie w sobie dystans i pokłady cierpliwości dla nastoletniego języka, doprowadzonego czasami aż do absurdu. Pomijając to wszystko oraz niepotrzebne przeciąganie wielu sytuacji, które można było skwitować krótko, książka była ciekawsza niż to, co przeczytałam przez ostatnie półtora roku lub nawet dłużej, jeśli oczywiście lubicie nastoletnie klimaty. Wprawdzie nie dałabym jej tyle gwiazdek co wspomniana blogerka i na pewno nie traciłabym swojego czasu na wciskanie jej przechodniom, ale na pewno postawiłabym ją wyżej spośród pozycji, które przewijały się przez ostatnie dwa lata na tym blogu. To wprawdzie daje w całości lichy obraz współczesnej literatury, ale chyba nic na to nie poradzimy.
Spośród trójki bohaterów najbardziej przypadła mi do gustu Dora, siedemnastoletnia córka Mo Battle, z przesadzonymi problemami i powtarzanym zbyt często „like” (mimo, że może to wydawać się mocno przerysowane, to z żalem trzeba stwierdzić, że mowa nastolatków zmierza w stronę tej karykatury języka pełnego przecież słów, kolokacji i idiomów). Dora jest pełna nienawiści do własnego ciała, codziennie walczy o przetrwanie w szkole, ustanawiając sobie samej standardy wyglądu i zachowania, których nie da się zrozumieć i zmaga się z huśtawkami nastroju po porzuceniu przez chłopaka, którego już po opisie można ocenić jako bezwartościowego przedstawiciela swojego gatunku. Do tego nie wiedzieć czemu nienawidzi swojej matki, oskarżając ją o wszystkie swoje niepowodzenia, a każde dobre słowo w swoim kierunku przekształca w swojej pustej główce na podłoże do dalszej nienawiści swojego wyglądu. Czy tak zachowują się współcześni nastolatkowie? Nie mam pojęcia. Ale traktuję wszystko lekko i myślę, że tak należy na tę książkę patrzeć. Bez powagi, bez niepotrzebnych rozmyślań, bo inaczej przez książkę nie przebrniemy, zauważając w niej wiele absurdalnych i nierzeczywistych zachowań.
W następnej kolejności postawiłabym chyba mamę Dory, Mo Battle, dziecięca psycholog, z równie niskim poczuciem własnej wartości, zmuszającej ją do przemyśleń na temat ulotności życia i zmarnowanego czasu, który prowadzi do romansu z młodszym od siebie mężczyzną. I jeśli mam być szczera to muszę przyznać, że większość rozdziałów o Mo nudziła mnie znacznie, zwłaszcza ta część poświęcona jej samej, jej refleksji dotyczącej monotonni jej życia i pracy. Przecież sami widzimy jak monotonne są te rozdziały, nie trzeba się aż tak nad tym rozpisywać. Jedynym światełkiem w tunelu były jej przepychanki z Dorą. Choć mocno przesadzone, można w nich było wyczytać pewną dozę prawdziwych problemów między nastolatkami a ich rodzicami. Poza tym przypominam, że jeśli zdecydujecie się przeczytać książkę w całości, musicie to robić nie na poważnie.
Wśród bohaterów mamy jeszcze Petera, młodszego brata Dory, nadzwyczaj inteligentnego chłopca, który w niczym nie przypomina swojej roztrzepanej siostry, uważa się za nowe wcielenie Oskara Wilda do takiego stopnia, że przybiera jego imię i zakochuje się w dużo starszym od siebie praktykancie matki. Jego język jest bardzo wyszukany, do takiego stopnia, że połowy jego przemyśleń nie zrozumiałam, bo nie miałam siły co chwilę sięgać po słownik języka angielskiego. Zresztą nie było takiej potrzeby, bo większość tych przemyśleń dotyczyło grupy dyskusyjnej, jaką założył razem z kilkoma kolegami (boring!) oraz ubrań. Życie Petera krążyło właśnie wokół tych trzech tematów: roztrząsaniem, kto jest największym poetą/pisarzem/aktorem wszechczasów, próbą rozkochania w sobie starszego mężczyzny, którego największym i jedynym atutem był wygląd oraz dobranie odpowiedniego stroju do każdej okazji. Oraz brak funduszy na te stroje.
Rozczulający jest w nim fakt, że kocha swoją siostrę, mimo iż widzi jak radośnie kroczy drogą samodestrukcji i jak mało korzysta ze swoich szarych komórek. Muszę przyznać, że takiego bohatera jeszcze nie poznałam i w związku z tym jestem zmuszona stwierdzić, że był całkiem ciekawą osobistością. Nie jego to wina, że autorka nie potrafiła w pełni wykorzystać pomysłu na tę postać. Mimo monotonii przewijającej się przez tę część rozdziałów, Peter był miejscami całkiem zabawny. Mam tu na myśli moment, w którym praktykant matki i przedmiot uwielbienia Petera, przeprowadza z nim terapię, nie mając pojęcia, że jest obiektem westchnień swojego pacjenta i nie widząc, że zupełnie nie dorównuje mu inteligencją.
Część poświęcona Peterowi najmniej mnie ciekawiła, gdyż jego problemy leżały poza kręgiem mojego zainteresowania. Ale na pewno rozdziały te mogą posłużyć do podniesienia poziomu znajomości języka angielskiego co bardziej wymagającego ucznia.
Również język, jakim posługiwali się bohaterowie sprawił, że oceniam tę książkę trochę niżej niż mogłabym. A to dlatego, że Mo i Peter posługiwali się podobnym, kwiecistym językiem, na miarę czasów Jane Austen. Pomysł był świetny, ale przerzucenie go na dwoje z trzech bohaterów osłabił jego działanie i zmniejszył efekt. W związku z tym czułam się trochę znużona tym nagromadzeniem długich zdań i oryginalnością na siłę. I w tym momencie powiewem świeżości paradoksalnie okazał się prosty, nastoletni język Dory. A myślę, że nie o taki efekt starała się autorka.
Zapewne to Mo i Peter/Oskar mieli być tymi, którzy sprawią, że książka będzie się wyróżniać. Tymczasem w mojej opinii to Dora skradła całą historię, nawet jeśli była mocno wkurzająca z powodu swojej tępoty i nadużywania pewnych zwrotów. Wiecie, ja nie mam wielkich wymagań co do nastolatków. Wiem, że są spośród nich osobistości mądrzejsze i skupiające się nie tylko na sobie, ale domyślam się, że przerysowana Dora nie jest jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Do tego traktowałam ją z wielkim przymrużeniem oka, jak i całą problematykę przedstawioną w książce, dlatego ten charakter mimo wszystkich swoich wad przypadł mi do gustu i nic na to nie poradzę. Czasem jest tak, że unikam poważnych tematów, a z Dorą poważnym być nie można. Poza tym jej „przygody” były najciekawsze, bo pomimo swojej błahości, były najbardziej bliskie normalnego życia.
Jeśli ktoś czytał Georgię Nicolson i czerpał z tej serii radość oraz doceniał ogromne poczucie humoru, a także inteligencję autorki, Louise Renninson, na pewno polubi Dorę oraz jej błahe problemy, podnoszone w oczach dziewczyny do rangi światowej problematyki. Dobrze czyta się te rozdziały i czasem człowiek przyłapuje się na życzeniu, aby było Dory więcej.  Choć wiem, że opinie w tej kwestii bywają różne.
Oczywiście jest to bardziej komedia niż cokolwiek innego, choć ma też zalążki literatury moralizatorskiej oraz lekko otarła się o dramat, dlatego należy przymknąć oko na przesadzone problemy Dory i skrajne widzenie tego samego tematu przez Mo i jej córkę, bo ma to na celu wyłącznie pokazanie rodzicom oraz ich nastoletnim latoroślom, jak bardzo różnią się ich światy. A nie ma lepszego sposobu na to jak wyśmiać oba te światy na równi, aby żadna ze stron nie poczuła się urażona i jednocześnie, aby zrozumiała przekaz.
Jak wspomniałam wyżej, French Dawn pobawiła się w dramaturga, aby ukazać, jakie niebezpieczeństwa na nas czyhają, gdy na chwilę stracimy czujność i że największym naszym oparciem jest rodzina, ale jest to potraktowane w nieco  płytki sposób, jak miłość jest traktowana w komediach romantycznych. Nie wiem, czy był to przemyślany zamysł autorki, aby nie obciążać historii zbyt dużym ładunkiem powagi i nie osłabić działania komediowego swojej książki, czy po prostu tak wyszło. Ale na pewno w tym dramatycznym wątku (bardzo słabo przeprowadzonym) chodzi jedynie o to, aby pogrozić obu stronom palcem i powiedzieć, tak do nastolatków jak i rodziców: „wspierajcie siebie nawzajem, bo rodzina to jedyna pewna rzecz na świecie”. Ale wiecie co, mi to zupełnie nie przeszkadza. Sięgnęłam po tę książkę w nadziei na odprężenie i relaks i nie miałam ochoty na żadne ciężkie tematy. I mimo iż dojście do momentu, w którym serwowany nam jest morał całej opowieści był bardzo słaby, to i tak ubawiłam się na całkiem rozsądnym poziomie przy czytaniu „A Tiny Bit Marvellous”.
Podsumowując, książka okazała się lekkim powiewem świeżości dzięki jej bohaterom, wyróżniającym się spośród kopii tych samych średnio interesujących bohaterów. Zwłaszcza polubiłam Dorę i zalecałabym French, aby zastanowiła się, czy nie pociągnąć tematu głębiej w serii dla nastolatek. „A Tiny Bit Marvellous” była książką po którą chętnie sięgałam wieczorami i niechętnie odkładałam, gdy zegar pokazywał, że rozsądnie byłoby już iść spać. Jednak gdy robiłam sobie od niej przerwę, nie tęskniłam za nią, mimo że zawsze wracałam do niej z pewną dozą zaciekawienia. Gdy skończyłam ją czytać, byłam gotowa na następną książkę, bo nie zdążyłam przywiązać się do bohaterów. Jednak gdyby pociągnąć wątek Dory i jej nieporozumień z Mo, oczywiście nadając mu nieco więcej normalności, myślę, że mogłaby się taka książka stać jednym z moich ulubionych tytułów.
A do kogo kierowany jest ten tytuł? Myślę, że w zamyśle autorki do obojga zainteresowanych obozów- matek nękanych przez swoje pociechy, jak i nastolatków dręczonych przez swoje matki. Być może ta książka pozwoli im się zbliżyć, nabrać trochę dystansu do wszystkiego i zrozumieć, że każdy ma problemy i nikt nie jest idealny, a mimo to jedno może być sojusznikiem drugiego w walce z okrutnym światem. Chociaż myślę, że ze względu na wątek romansu Mo, należałoby się zastanowić, czy jednak książka nie jest poświęcona wyłącznie rodzicom. A zbyt nachalna próba nauczenia dzieciaków, że rodzice wszystko wiedzą lepiej, może te dzieciaki odstręczać.
Aczkolwiek byłaby to pewna strata dla nastolatków (albo bardziej nastolatek, gdyż jest to raczej literatura damska) ze względu na poczucie humoru, które ukryte jest w postaci Dory, Oskara i Mo, gdy już obierzemy je z nadmiaru absurdu, monotonii, przydługich opisów, niepotrzebnych problemów i braku subtelności w pewnych kwestiach. Mam tu na myśli wątek morału przeprowadzony nie do końca umiejętnie, przywodzący na myśl słonia w składzie porcelany- może narobić więcej szkód niż pożytku. Gdy zaś usuniemy moralizatorskie tony, których nie zniesie żaden nastolatek, historia nabierze wdzięku. Jeśli kierować tytuł do nastolatek, trzeba by nad tą książką trochę bardziej popracować, włożyć w nią więcej humoru, przestać bawić się w rodzica pouczającego swoje dzieci hasłem: „bo ja przecież żyję dłużej więc wiem lepiej” (jak wiadomo, żaden to argument i może rozsierdzić każdego, bez względu na wiek), a wówczas tytuł mógłby się okazać hitem dla nastolatków. Bo w tej postaci chyba mu do tego daleko.
Czy poleciłabym tę książkę? Tak, myślę, że tak. Podobał mi się styl dziennika. Ubawiłam się przy wielu fragmentach. Chętnie do niej wracałam. Poziom nudności był do przeżycia. Wiele problemów potraktowanych było po łebkach, ale przecież to tylko lekka komedia, nie ma co spodziewać się kolejnej „Romeo i Julia”. Książka ma swoje słabe strony, zwłaszcza sposób kreowania bohaterów, który choć świeży, nie do końca był sukcesem. Mimo to Dorę bardzo polubiłam, a to naprawdę mówi wiele, bo mi niełatwo nawiązywać przyjaźnie, zarówno te realne jak i nierzeczywiste. Dawn French ostatecznie udało się przekonać mnie do siebie i za to ją cenię. Gdy wpadnie mi w ręce jej kolejna książka, na pewno z ciekawości do niej zajrzę. Czy Wy macie zrobić to samo? Decyzja należy tylko do Was.

P.S. podczas pisania tego postu towarzyszył mi ten album. Kawałki zaczynające się w 15:41 i 39:49 to mistrzostwo świata, nawet dla tych, którzy nie oglądali żadnej z części o Rockym Balboa. Najbardziej motywujące kawałki, jakie sobie przypominam. Polecam również. Doskonałe do wszystkiego, gdzie musimy wygrać z samym sobą i własnymi słabościami.



Brak komentarzy: