niedziela, 1 grudnia 2013

Pamiętniki wampirów - Księga 2 Mrok/ L.J. Smith

                  
 
                 Jestem strasznie niekonsekwentna. Po przeczytaniu trylogii „Pamiętniki wampirów” autorstwa L. J. Smith przekonywałam samą siebie, że nieprędko sięgnę po czwartą, dopisaną część, która powstała rok później po stworzeniu trylogii, na prośbę fanów. Czułam, że trylogia skończyła się tak, jak miała się skończyć. Było to perfekcyjne, proste, logiczne zakończenie pięknej i smutnej historii miłości dwóch skomplikowanych męskich charakterów do tej samej dziewczyny. Niczego nie trzeba było dodawać. Podsumowanie zdarzeń, napisane w pamiętniku Eleny przez jej przyjaciółkę, Bonnie, zawierało wszystko, co należało podsumować. Ostatnim krokiem po przeczytaniu książki było otarcie łez wzruszenia i pójście dalej. Ze wspomnieniami i mieszanymi uczuciami, w których królował spokój, jaki może czuć tylko człowiek, który po trudach i znojach wreszcie dotarł do celu, zmieszany ze smutkiem na myśl o Elenie, przeplatanym radością, kiedy przypominamy sobie, ile dobrego przyniosła wszystkim ofiara Eleny. Cała historia i jej zakończenie układają się w logiczną całość, jak puzzle, w których naruszenie struktury poprzez wyciągnięcie jednego kawałka układanki burzy tą całość.
                   Gdy przeczytałam w Internecie informację, że „Pamiętniki wampirów” początkowo pomyślane były jako trylogia, a potem autorka zaczęła dopisywać kolejne części, wydawało mi się to świętokradztwem. Naruszeniem struktury układanki. Zepsuciem harmonii poprzez wyciągnięcie jednego małego elementu. To tak jakby zakłócać spokój Eleny, która przecież odnalazła swój dom, po tym, jak spełniła swoją misję ocalenia dusz samotnego Stefano i skomplikowanego Damona, którego nikt nie rozumiał, za wyjątkiem Eleny. Mimo iż zakończenie było smutne, to czuło się kompletność historii. Tak musiało być. Czuło się, że z innym zakończeniem historia nie byłaby już taka sama. Byłaby to historia naciągnięta do fałszywego happy endu, którego oczekuje tłum. Autorka tak wymyśliła historię i tak musiało pozostać. Poza tym tak naprawdę w zakończeniu trylogii był happy end. Elena odnalazła spokój i prawdziwą miłość, zmieniła się dla miasta i swoich przyjaciół, a Stefano i Damon na powrót się odnaleźli. I mimo iż wieczność bez Eleny to dla Stefano ciężkie brzemię, to jednak zyskał dzięki niej brata, a także miłość i bezwarunkową akceptację, której tak potrzebował. Natomiast Damonowi Elena podarowała nie tylko miłość, ale i zrozumienie, którego nikt wcześniej mu nie okazał, a które było niezbędne do uratowania jego zbłąkanej duszy.
                  I mimo, że ciężko było mi na sercu z powodu tej ogromnej straty, czułam, że tak musi być. Na tej stracie nawet mieszkańcy Fell’s Church coś zyskali. Mianowicie inny obraz dziewczyny, którą uważano za samolubną i kapryśną. Koniec walki przyniósł oczyszczenie imienia Eleny, która zobaczyła, jak wielu ludziom na niej zależy i ilu ludzi ją kocha. Tak idealnej struktury nie trzeba naruszać. Jednak autorka ugięła się pod naciskami fanów i w 1992 roku dopisała czwartą część do swojej idealnej historii. Zatytułowała ją „Mrok”. Kolejne części powstały ponad 10 lat później i wydają się być zupełnie innymi kawałkami układanki, dlatego tamtymi kolejnymi częściami zajmę się w oddzielnym poście, tym bardziej, że jeszcze ich nie przeczytałam. Potrzebuję czasu, aby pogodzić się z nowym zakończeniem już nie trylogii. Zaburzyło ono harmonię, jaką czułam po przeczytaniu pierwszych trzech częściach serii i najpierw muszę się uporać z tymi nowymi odczuciami, zanim zagłębię się w być może bardziej dojrzały styl Smith. Mimo obaw i uczucia sytości po „Mroku” czuję, że nie oprę się pokusie przeczytania następnych części.
                   A czuję, że się nie oprę tej przemożnej chęci, która wzrasta we mnie z każdym napisanym zdaniem, ponieważ zrozumiałam wreszcie fanów „Pamiętników”. Mimo zaburzenia harmonijnej całości, mimo przeświadczenia, że nie należy ruszać czegoś, co jest idealne, aby stworzyć nowe zakończenie, rozumiem, dlaczego fani chcieli reaktywacji „Pamiętników”. Wszystko to przez uczucie pustki. Pustki zwłaszcza po Elenie, ale także po braciach, których zmieniła miłość do jednej, wyjątkowej kobiety. Brakowało mi siły Eleny do walki z przeciwnościami losu, zagubienia Stefano i jego determinacji, aby walczyć z siłami ciemności, którym tak w trylogii jak i w czwartej części przeciwstawiał się całą swoją siłą woli, nawet gdy było to dla niego niebezpieczne. Chciałam znowu wczytać się w duszę Damona, który pod maską obojętności, wrogości i wewnętrznego zła skrywał potrzeby, których sam sobie nie uświadamiał. Tęskniłam za tą trójką, a nawet za Mattem, Bonnie i Meredith. Tęskniłam za emocjami, które znalazłam w Fell’s Church i za siłą miłości Stefano i Eleny. Dlatego długo ze sobą nie walczyłam. Poszłam po prostu do biblioteki i wzięłam kolejną część. I choć kolejna księga, wydana przez Amber sp. z o.o., zawiera, tak jak pierwsza, trzy kolejne części „Pamiętników”, po prostu czuję, że tej czwartej części należy się osobny rozdział.
                 Podsumowując książkę powiem jedno- mimo wszystkich niedociągnięć i braków w narracji, cieszę się, że mogłam wrócić do Fell’s Church. Całą książkę z przeciętności ratują postacie Stefano i zwłaszcza Damona, który jest niejednoznaczny, trudny do odczytania, skomplikowany jak wzory w kalejdoskopie, nieprzewidywalny i dumny. Tajemniczy i zamknięty w sobie, ponury i walczący do ostatniej kropli krwi, kiedy sytuacja tego wymaga.  Dlatego cieszę się, że mogłam znów pobyć trochę z jego skomplikowaną naturą. A także sprawdzić jak Stefano radzi sobie z bólem po utracie Eleny, sprawdzić, czy wciąż walczy z naturą zła, drzemiącą w jego wampirzej duszy. Że mogłam znów trzymać kciuki za Damona i Stefano, aby zwalczyli w sobie dawne uprzedzenia i zaczęli walczyć ramię w ramię przeciwko złu, tak jak powinni to robić bracia. Wierzyłam, że im się to uda, mimo licznych nieporozumień, ponieważ zobaczyłam w Damonie to, co ujrzała w nim Elena – dobro, które zostało przesłonięte przez niezrozumienie. I wreszcie opanowała mnie radość, że na ustach jej przyjaciół odnalazłam imię Eleny. Cieszyłam się, że wróciła, choćby miała to być tylko niematerialna postać, duch, który powrócił, aby jeszcze raz obronić ukochane miasto przed zakusami zła. I chociaż tym razem od razu odgadłam, ja, która zawsze rozwiązuje tajemnice na szarym końcu, skąd pochodzi zło, które zaatakowało Fell’s Church, dzięki zbyt widocznym wskazówkom, rzuconym przez autorkę, mimo iż wątek powrotu Eleny jako ducha uznałam za nieco wymuszony i mało odkrywczy, to jednak cieszyłam się, że znów widzę starych przyjaciół. Dobrze było ponownie spotkać się z całą grupką. Zobaczyć przywiązanie Stefano do Eleny i do miasteczka, w którym spotkał miłość swojego życia i poczuł jej uzdrawiającą moc. Dobrze było zanurzyć się ponownie w tej miłości, w której nie ma zdrad, cierpienia i bólu po zdradzie, bo króluje w niej wierność i przywiązanie. Cudownie było znów uwierzyć w miłość i jej moc odmieniania ludzi. Fajnie było znów poczuć dreszczyk emocji na dźwięk imienia Damona i doszukiwać się w jego chłodnym obejściu i dwuznacznych czynach zwykłej maski, pod którą kryją się emocje i jakaś tęsknota za przynależnością do czegoś. Dzięki Elenie zrozumiałam, że Damon jest inny, niż się wydaje i doszukiwałam się oznak tej inności, oznak dobra, które krył pod swoją maską przez stulecia. Tylko żal mi było Eleny, tego, że znów musiała walczyć, choć powinna cieszyć się swoim osiągniętym z trudem spokojem.
                 W zamian za to otrzymałam nowe zakończenie, które powinno mnie ucieszyć, ale nie ucieszyło. Wprowadziło chaos w idealną układankę z powodu wymuszonego happy endu. Ale być może taka była prośba fanów. A może już wówczas Smith miała w planie napisać kolejne części, które nie miałyby sensu bez Eleny i tylko jakieś wyłącznie jej znane przeszkody kazały jej czekać ponad 10 lat z realizacją pomysłu. Tego zapewne nigdy się nie dowiem. Wiem tylko jedno, poprzednie zakończenie oceniam dużo wyżej niż obecne, ponieważ przynosiło więcej przemyśleń, skrajnych emocji i wzruszeń. A także dorzuciło garść późniejszych przemyśleń. Było prostolinijne, wpasowujące się w historię, bardziej docierające do umysłu i serca czytelników, mimo iż bez tego pozornego happy endu, który otrzymaliśmy w „Mroku”. Po poprzednim zakończeniu czułam niedosyt, teraz zaś wydaje mi się, że mogłabym spokojnie odłożyć książkę na półkę bez zagłębiania się w dalsze części. Po prostu zakończyło się tak, jak powinna się zakończyć każda przeciętna . Zabrakło tej innowacyjności, którą odnalazłam w zakończeniu „Szału”. Zabrakło harmonii.
               Mimo to jestem zadowolona, że mogłam wrócić do świata moich bohaterów, że znów mogłam poczytać błędy w druku ( :) ) i z czystej ciekawości, jak opisze ten świat Smith po 17-letniej przerwie i z prostej tęsknoty za bohaterami, zajrzę do kolejnych części i zdam relację prosto z serca :)
               Mam również mieszane uczucie co do niespodzianki, jaka spotyka czytelnika, gdy zagłębia się w „Mrok”. Niespodzianka dotycząca osoby Tylera Smallwooda. Daję plus za nowy pomysł, który miał uatrakcyjnić książkę, ale jednocześnie muszę dać za to minus, ponieważ pomysł ten wydał mi się jakiś taki wymuszony, na siłę wciśnięty, aby zapewnić dobrą sprzedaż książki. Podobnie zresztą jak reinkarnacja Eleny. Coś, co miało być zakończone, nie powinno było wracać. Sprawa z Tylerem unaoczniła mi coś, co już wcześniej przechodziło mi przez głowę. Mianowicie dzięki niemu zyskałam pewność, że Stephanie Meyer ściągnęła sobie kilka pomysłów z „Pamiętników” do swojego „Zmierzchu”. Czy mam ja za to ganić? Naprawdę nie wiem. Być może inaczej na to spojrzę, kiedy przeczytam sagę „Zmierzch”. Tylko czy będę miała na to ochotę? Przekonam się, jak tylko skończę czytać „Pamiętniki wampirów”.

Brak komentarzy: