środa, 26 czerwca 2013

Książki- moja miłość

            Powód, dla którego dawno mnie nie było na blogu, jest dla mnie naprawdę szokujący. Po prostu nie mogłam dla siebie znaleźć interesującej książki. Myślałam, że to brak czasu i piękna pogoda na zewnątrz, wzywająca mnie na rower, sprawiła, że nie byłam w stanie przeczytać książek, które zalegały u mnie w mieszkaniu przez dwa miesiące. Teraz jednak, kiedy wreszcie trafiła w moje ręce naprawdę dobra książka, wiem, jaki był prawdziwy powód.
Niedawno moja koleżanka, również zapalona czytelniczka, powiedziała mi, że nie chce jej się czytać od rana. Zdziwiłam się niezmiernie jej wypowiedzią, bo dla mnie każda pora na czytanie książek była i jest odpowiednia. Odpowiedziałam jej, że ja za młodu uwielbiałam czytać i czytałam rano, w południe, wieczór i czasem przez całą noc, do samego brzasku. A gdy to powiedziałam, przeszyła mnie myśl, że już tego nie robię. Brak czasu też jest tu winny, ponieważ teraz jako młoda żona, z obowiązkami szyi rodziny (głową jest oczywiście mąż, ale żona jest od tego, aby tą głową kręcić J) i pracownik, nie mam aż tak wiele wolnych chwil, jak wtedy, gdy byłam uczennicą i zjadałam książki między posiłkami. Jednak dotarło do mnie, że głównym powodem jest to, że po prostu brakuje mi naprawdę interesującej, wciągającej książki.
 
             Przez ostatnie dwa miesiące próbowałam czytać pewną angielską książkę oraz „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja. Zwiedziona „Anną Kareniną” spodziewałam się wiele po drugim wielkim dziele Tołstoja. Jednak książka leżała smętnie na stole, jeździła ze mną rowerem, chodziła na spacery, była właściwie ze mną wszędzie, gdzie spodziewałam się skraść dla niej odrobinę czasu. Lecz wciąż nie potrafiła mnie zaczarować, skupić mojej uwagi na sobie, odebrać mi wolę czynienia innych rzeczy, jak to się działo w przypadku interesującej pozycji. Udało mi się przeczytać bez większego zainteresowania ponad 230 stron. Nie zżyłam się z bohaterami i wciąż myliły mi się imiona i nazwiska. Dwa razy przedłużałam jej wypożyczenie, a wciąż byłam dalej, niż bliżej końca. Powinnam już kilka dni temu udać się do biblioteki, aby znowu przedłużyć termin jej wypożyczenia, ale ostatecznie uznałam wczoraj, że nie ma sensu męczyć się nad książką, z którą nie czuję żadnej więzi. Naprawdę rzadko się poddaję, jeśli chodzi o książki, ale tym razem będę musiała spasować i oddać „Wojnę i pokój” niemal nietkniętą. Tym bardziej, że stała się rzecz niezwykła.
Pomyślałam, że skoro nie mogę znaleźć nic ciekawego wśród książek, których jeszcze nie czytałam, to spróbuję poszukać czegoś we wspomnieniach z dzieciństwa. Mój wybór padł na niezawodnego Karola May i jego wspaniałe dzieło „Winnetou”- takie przynajmniej pozostało w mojej pamięci. I co się stało? Nagle, już po pierwszym rozdziale, okazało się, że jednak mam więcej wolnego czasu, niż się spodziewałam. Tak się wczytałam w książkę, że zapomniałam o innych obowiązkach. Wczoraj czytałam w wannie (spokojnie, starałam się, aby na książkę nie padła ani jedna kropelka wody), aby się nieco zrelaksować i nagle okazało się, że z godziny 22:30 nagle zrobiła się niemal północ. Podczas czytania czułam, że jest już późno, ale zupełnie straciłam rachubę czasu. Wiedziałam, że powinnam już dawno pójść spać, ponieważ rano musiałam jak co dzień wcześnie wstać z łóżka, by iść do pracy, jednak nie potrafiłam zamknąć książki i opuścić Dziki Zachód i Old Shatterhanda i Winnetou. I to zdarzenie przypomniało mi moje dzieciństwo i moje stracenie dla świata, gdy czytałam naprawdę dobrą książkę. A zawsze kiedy myślę o dzieciństwie, czy latach młodości, mam uśmiech na twarzy, gdyż były to wspaniałe czasy, pomijając oczywiście brak pieniędzy i wszystkie związane z tym przykrości. Czasem bowiem wystarczyła odrobina wyobraźni i dobra książka, żeby nawet najbardziej przykre zdarzenie zepchnąć w cień niepamięci.
 
             To właśnie w latach młodości kształtowałam swoja wyobraźnię, korzystając z zasobów biblioteki szkolnej i osiedlowej. Książki były moim lekarstwem na wszystko. Na kłótnie z braćmi, na brak pieniędzy, na nudę, na brak możliwości wyjazdu na wakacje, czy choćby na uprzyjemnienie wieczorów i ranków. Jak wspomnę tamtą dziewczynę, to aż nachodzi mnie pytanie, gdzie się tamto beztroskie dziewczę podziało. Zabrał je czas, to oczywiste, ale mógł chociaż cząstkę z niej zostawić dla mnie, abym mogła się nią cieszyć w chwilach zwątpienia. Tymczasem zostawił mnie samą ze sobą, tą dorosłą, często zmartwioną kobietą, której dużo trudniej wyszukać interesującą książkę, niż to było dawniej.
 
             Gdy pomyślę o przeszłości, to widzę, że najbardziej liczyły się dla mnie wówczas książki. Potrafiłam je czytać od rana do wieczora. Nie lubiłam też, gdy mi przeszkadzano w lekturze. Dochodziło nawet do takich kuriozalnych momentów, że przychodziła po mnie koleżanka, żeby iść na spacer, a ja miałam jej w duchu za złe, że przyszła i oderwała mnie od jakiegoś ciekawego wątku, mimo, że bardzo ją lubiłam i lubiłam przebywać na powietrzu. Ale książki i wyimaginowany świat autorów kochałam, i one przeważały nad wszystkim, co lubię. Często było tak, że pierwszą rzeczą którą widziały moje oczy rano, gdy otworzyłam powieki, była książka, a ostatnią, z którą się żegnały wieczorem, była również książka. Przy stole obok łóżka zawsze znajdował się jakiś ostatnio czytany tom i zawsze z rana, choćby tylko na pięć minut, musiałam do niego zajrzeć, zanim zajęłam się obowiązkami. Czytałam przy śniadaniu, w autobusie, czasami nawet wracając ze szkoły pieszo, potykając się, ale nie odrywając wzroku od książki. W sobotę, przed rutynowym sprzątaniem, zawsze czytałam z godzinkę, póki mama nie traciła cierpliwości i wyganiała mnie z łóżka, by zagonić do sprzątania. Ileż to razy słyszałam, żebym zgasiła światło i poszła wreszcie spać? A ile to razy mama słyszała w odpowiedzi: „Zaraz!”, powtarzane kilkakrotnie podczas jednego wieczoru? Ileż to razy z uśmiechem zdziwienia kładłam się o 3 nad ranem do łóżka, nie wiedząc nawet, kiedy minęły te dwie godziny spędzone na czytaniu i odkrzykiwaniu swojego „zaraz” do mamy? Pamiętam też niezliczoną ilość razy, jak świtanie i śpiew rozbudzonych ptaków zastawał mnie przy czytaniu i gdy ja się kładłam się do łóżka, inni już prawie szykowali się do pobudki.
 
            Czytałam u brata w pokoju, dopóki gwizdem nie przepędził mnie do kuchni, czytałam na zydelku w kuchni, drżąc z zimna, bo nieszczelne okna przepuszczały zimowe powietrze do kuchni, czytałam leżąc na podłodze w kuchni, bo drugi pokój zajęty był przez bacznych obserwatorów telewizora (mojej mamy i drugiego brata), czytałam w łazience, siedząc na podłodze, z poduszką pod plecami, oparta o drzwi czy skulona pomiędzy pralką a muszlą klozetową. Mimo ciężkich warunków mieszkalnych, nic nie mogło mnie odwieźć od czytania, choćby mnie przeganiali z miejsca na miejsce, choćbym miała dzielić podłogę z blokowymi karaluchami, które od czasu do czasu nawiedzały nasz mrówkowiec. Bywało, że mama opowiadała mi, jak czasach swojej młodości miała podobne przeprawy z własną matką i jak chowała się pod kołdrą, udając, że śpi, a w rzeczywistości czytając z zapaloną pod kołdrą świecą, ryzykując nieświadomie cały maminy dobytek. Na geny nic się nie poradzi, zatem musiałam przyjąć miłość do książek, którą otrzymałam w spadku po mamie i najpewniej przekażę tą miłość dalej, jeśli zdarzy mi się mieć dziecko. I na sto procent też będę przeganiała moje dziecko do łóżka, rozdzielając je na całą noc od jego ukochanej książki.
 
             Trochę mi brakuje tamtych szalonych czasów, ale za sprawą książek z dzieciństwa potrafię je choć na chwilę przywrócić. Teraz „Winnetou” jest moim przewodnikiem do przeszłości i z radością myślę o tych trzech tomach szczęścia, które na mnie czekają. Bo już czuję, że budzi się we mnie tamto uśpione dziewczę, które będzie zarywało noc, aby tylko przeczytać „jeszcze tylko ten jeden rozdział”. Mimo trzech opasłych tomów wiem, że będzie mi się tę książkę czytało bardzo dobrze i będę miała wrażenie, jakby tych tomów było trzy razy mniej. I w ogóle nie przeszkadza mi to, że książka ma więcej lat ode mnie, że jej pożółkłe stronice dotykało tysiące innych zapalonych czytelników, śmieję się gdy widzę wyrwaną kartkę, na której tkwił jakiś fascynujący rysunek, z którym nie chciał się rozstawać jakiś dzieciak, mimo iż tą drobną kradzieżą odebrał mi całą stronę przygód. To wszystko jest niczym w porównaniu z tym, jakie szczęście i radość przyniesie mi przeczytanie tej książki. Życzę sobie, aby w moim życiu pojawiło się jeszcze wiele tak ciekawych książek, jak ta, którą właśnie czytam i aby moja miłość do książek trwała wiecznie.
 
          Muszę już lecieć, bo czuję, że zmarnotrawiłam już zbyt wiele czasu na to pisanie, a „Winnetou” czeka i wzywa mnie na Dziki Zachód. Nie mogę więc pozwolić mu czekać. Do zobaczenia w następnym poście, gdzie otworzę przed Wami prerie i prawdziwą, dziką przygodę.

Brak komentarzy: