czwartek, 28 marca 2013

Rącze konie - Cormac McCarthy


        Myślałam, że nie przeczytam tej książki. Chyba zły moment wybrałam na jej czytanie. Ciężki temat okrutnego świata Pogranicza Texasu i Meksyku chyba nie jest chyba dobrym wyborem po lekkiej i zabawnej Georgii Nicolson i wizycie na Zielonym Wzgórzu. Zdaje mi się, że ciężka proza McCarthy'ego powinna poczekać na lepsze czasy. Na szczęście dałam książce szansę i to tylko dlatego, że miałam w zanadrzu kilka ekstra godzin wolnych na czytanie. A już miałam ją odnieść do biblioteki, po miesiącu ślizgania się mojego wzroku po jej grzbiecie i po kilku stronach męczenia się nad stylem pisarskim McCarthy'ego, gdzie można się pogubić w dialogach, jeśli nie odda się książce maksimum uwagi. Leżała więc ona spokojnie na półce i czekała na mój ruch. Teraz mam wrażenie, że książka celowo została napisana takim stylem, że nie wiadomo czasem, kto z kim rozmawia, lub kogo autor akurat opisuje, jeśli się czytelnik maksymalnie nie skupi. Tak jakby autor chciał powiedzieć: "Jeśli nie masz czasu na moją książkę, daruj sobie!". Musiałam więc posłuchać tego niemego nakazu, w przeciwnym wypadku książka nie miała żadnych szans, aby do mnie dotrzeć. Tak się złożyło, że przez dwa dni nie miałam nic innego i lepszego do roboty, więc postanowiłam dać książce szansę. Stwierdziłam, że niczego nie tracę i jak okaże się, że po kilkudziesięciu stronach nadal nie odnajdę więzi z autorem i bohaterami powieści, to poddam się bez dalszej walki. I tak oto przyłapałam się na stronie 115 i z uczuciem wielkiego zaciekawienia. Jej bohaterowie wrośli już w moją głowę i musiałam, po prostu musiałam wiedzieć, co się z nimi stanie. A gdy już dotarłam do największych brudów Meksyku, schowanych za dziecinnymi wyobrażeniami Johna Grady, wiedziałam już, że tej historii nigdy nie zapomnę. Tak właśnie rozpoznaję dobre pisarstwo. Kiedy nie mogę zapomnieć historii i osób przez nią się przewijających, nawet gdy bardzo tego chcę. Gdy historia na dobre zagości, wręcz zakorzeni się w moich wspomnieniach, jest to dla mnie podpowiedź, że przeczytałam wartą mojego czasu książkę.

         Nie znałam wcześniej pisarstwa tego autora, zainteresował mnie tytuł książki, wziętej przypadkowo z półki bibliotecznej. I chociaż początkowo było mi ciężko przestawić się na nowy typ literatury, którego wcześniej nie poznałam, w końcu dałam się wciągnąć w ten mroczny świat, który kołacze mi się teraz w głowie. Zastanawiam się, czy nie sięgnąć po inne książki tego autora, a to już coś znaczy :) Kiedyś więcej czytałam literatury, którą nazywam mroczną, gdzie nie ma szczęśliwych zakończeń, gdzie do głowy wdzierają się różne czarne wizje, a po zakończeniu książki nie można odpędzić się od przemyśleń. Obecnie przerzuciłam się na literaturę lekką, przyjemną, zabawną. Myślę, że chcę w ten sposób rozjaśnić swoje szare dni, kiedy obowiązki i praca przesłaniają mi przyjemność życia.

         Nie żałuję, że otworzyłam się na tą powieść. Historia, choć na początku nieco zagmatwana z powodu przeskakiwania z miejsca na miejsce i z osoby na osobę, wreszcie pozwoliła się ujarzmić mojej głowie. Poskładałam wszystko jak puzzle i dałam się wciągnąć w życie dwójki przyjaciół. Surowe opisy, bez zbędnych wyjaśnień, początkowo trudne do opanowania, stworzyły nieco mroczny klimat, ukazały problemy, wśród których przyszło żyć Johnowi Grady’emu i wyciągnęły na światło dzienne powody jego ucieczki z domu. Gdy John podejmował tę decyzję, miał dopiero 16 lat, prawie 17, tak jak jego przyjaciel Lacey Rawlins. John uciekał z domu, ponieważ nie wyobrażał sobie innego życia niż życie ranczera, a tymczasem matka podjęła decyzję o sprzedaży od lat należącej do rodziny, obecnie podupadłej, farmy. John postanawia szukać szczęścia i lepszej przyszłości dla siebie za granicą Meksyku, oczarowany swoją własną wizją tego surowego kraju. Swoją decyzją wymusił konieczność stawienia czoła przedwczesnej dorosłości, która pozbawiona była tej czystości i niewinności, charakteryzującej życie dziecka. Wypadki losowe spowodowały, że chłopak szybko i brutalnie został odarty z idei i marzeń i nawet miłość, która go spotkała, okazała się niczym w zderzeniu z szarą rzeczywistością, gdzie brak majątku odbierał szansę na szczęście, a szalone i nieprzemyślane ruchy rujnują życie dwojga ludzi, ojca i córki. O tym wszystkim John Grady nie wiedział, gdy wybierał się z Lecayem Rawlinsem na poszukiwanie przygody życia. W końcu obaj byli tylko dwoma młodymi chłopakami, z głowami pełnymi idei, nie zweryfikowanych jeszcze przez życie. Kiedy Rawlins, w którymś dniu podróży, podczas spania na gołej ziemi, mycia się w strumieniu, polowania na dziczyznę i życia wśród natury, powiedział, że mógłby tak żyć do końca życia, żaden z nich nie zdawał sobie wtedy jeszcze sprawy, że dawni kowboje już dawno wyginęli, a obcy kraj wcale nie musi być przyjazny. Obaj chłopcy zafascynowani byli kowbojskim życiem, myśleli że taki styl życia pełen jest swobody i wolności, nieświadomi byli niebezpieczeństw takiego życia z daleka od domu. John już od dawna tęsknił za takim stylem życia, dlatego nie wyobrażał sobie siebie w mieście, przy matce. Powiedział, że woli umrzeć jadąc, niż żyć stojąc w miejscu. Ten zew natury wołał go nawet wtedy, gdy „przygoda” chłopców dobiegła końca. Nie był w stanie wrócić do domu, tym bardziej że tego domu już nie było. Dręczony wspomnieniami tego wszystkiego, co się stało i co widziały jego oczy, a nie chciał zapomnieć umysł, dręczony wyrzutami sumienia za to, że zabił i chciał zabić, dorosły w ciele dziecka, pognał naprzód przed siebie, bez celu. Jedynym jego celem było to, aby jechać.

        Tak jak John Grady, wciąż nie mogę zapomnieć Jimmiego Blevinsa. Mimo, że chłopak był narwany i nie słuchał się nikogo, mimo że ściągnął na wszystkich niebezpieczeństwo, wciąż był tylko dzieckiem, trzynastoletnim chłopcem, który za swoje nieprzemyślane, podyktowane gorącym charakterem, czyny musiał zapłacić wysoką cenę. Wciąż myślę o tym, jaki musiał być przerażony, gdy kapitan policji prowadził go w asyście brata człowieka, którego zabił, w odludne miejsce, nie wiedząc co się z nim stanie, nie rozumiejąc co się do niego mów, a mimo to czując w głębi duszy to, co za chwilę miało się stać. Nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, co tam się stało, w tym groźnym, bezprawnym Meksyku, gdzie stróże prawa pozwalają to prawo naginać, zależnie od własnych potrzeb i od tego, kto za tę potrzebę zapłaci. Wciąż myślę o tym miejscu, gdzie dzieci traktowani są jak dorośli i nawet za brak winy muszą zapłacić swoją część kary. Przykro mi, gdy pomyślę, że te zdarzenia wcisnęły dwóch chłopców na siłę w dorosłość, karząc im żyć z poczuciem winy i chęcią zabicia. Myślę, że po tym wszystkim życie chłopców nie mogło już wrócić do dawnego biegu, na zawsze stracili swoją niewinność, mimo że wcale na to nie zasłużyli.

       Rawlins był słabszy psychicznie od Johna Grady.  Załamał się, kiedy zaczęły się kłopoty, podczas gdy John do samego końca panował nad sobą. To John zdawał się być przywódcą, mimo że wcale nie aplikował do bycia liderem. Jednak to właśnie on był bardziej opanowany, to on uspokajał Rawlinsa, gdy obaj patrzyli jak kapitan odchodzi z Blevinsem, mimo że sam musiał sobie poradzić z bezsilnością, która potem obróciła się w gniew i żądzę zemsty. Także Blevins wyczuł silniejszego, i to do Johny’ego zwracał się o pomoc, czy o rozsądzenie jakiejś kłótni z Rawlinsem. I to John mimowolnie wymógł na swoim przyjacielu, aby zabrać Blevinsa ze sobą. To także on zdecydował się pomóc Jimmiemu odzyskać straconego konia i z tego powodu to na nim ciąży po części wina za kolejne wypadki. Rawlins od samego początku sprzeciwiał się pomaganiu chłopakowi i mówił przyjacielowi, że jeszcze będą kłopoty z dzieciakiem. Myślę, że John też musiał tak myśleć, musiał czuć się odpowiedzialny za to, co przydarzyło się jemu i Rawlinsowi i zapewne właśnie to poczucie winy pchnęło go do powrotu do miasteczka La Encantada, by odebrać skradzione konie kapitanowi. W głębi umysłu na pewno zalęgła się w nim myśl o zemście i wydaje mi się, że właśnie to nim powodowało, a nie próba odzyskania koni, by wrócić do miejsca, gdzie wszystko co złe się zaczęło. Potem zaś nie mógł sobie wybaczyć uczucia, że chciał zabić człowieka z zimną krwią, nawet jeśli ten człowiek zasługiwał na śmierć.

       Początek historii wcale nie daje wyobrażenia o okrucieństwie ludzkim, jakie ze sobą nosi. Zdaje się być ona zwykła westernową historią. Dwaj chłopcy postanawiają uciec z domu, ze swojego kraju, gdzie zdaje im się, że nic ich nie czeka. Podczas upragnionej podróży do Meksyku czują się jak prawdziwi kowboje. Niczym nie ograniczeni, mogą żyć tak, jak chcą. Sami zaspokajają swoje potrzeby. Śpią pod gołym niebem, strumień daje im życiodajną wodę, natura pożywienie. Wreszcie znajdują się po drugiej stronie granicy, w Meksyku, u celu swojej podróży. Tam zaczepiają się na hacjendzie, gdzie pracują dla bogatego ranczera. John przeżywa swoje pierwsze prawdziwe uczucie do córki ranczera, z którą spotyka się po kryjomu i dzieli nie tylko łóżko, ale i miłość. Do tego zajmuje się układaniem dzikich koni, a jest to rzecz, którą lubi najbardziej. Całe jego życie obracało się wokół koni i teraz wszystko zdaje się być na swoim miejscu. Także Rawlins odnalazł to, czego szukał- prostego życia ranczera. Niestety wkrótce sielanka legnie w gruzach za sprawą wcześniejszych wydarzeń, które wymknęły się spod kontroli. Wobec brutalnej siły, chłopcy wchodzą w dojrzałość o wiele za szybko, a ta odsłania przed nimi prawdziwe oblicze Meksyku i na zawsze odbiera im niewinność i naiwność dziecięcą. Johnowi otwierają się oczy na prawdziwy świat, gdzie uczucie nic nie znaczy w obliczu tradycji i historii.

      Johna Grady Cole’a poznajemy w chwili śmierci dziadka, właściciela niegdyś pięknego, a dziś podupadającego rancza. Z dniem śmierci tego pełnej krwi ranczera zmienia się życie Johna, którego świat obraca się wokół koni i życia na ranczo. Nagle dowiaduje się, że matka, w wyniku rozwodu, o którym nie wiedział, stała się właścicielką ziemi i pragnie ją sprzedać. Nie chce też oddać synowi rancza i dalej je prowadzić, ponieważ nigdy nie miała serca do takiego życia. Zawsze ciągnęło ją do miasta, a w małżeństwie z ojcem Johna nie była szczęśliwa. Gdy chłopiec był mały, opuściła swoją rodzinę i wyjechała do Kalifornii, ściągając tam na chwilę swojego męża. Jednak tak jak ona nie mogła mieszkać na wsi, tak ojciec Johna nie mógł ścierpieć życia w mieście. W pewnym momencie matka chłopca wróciła na ranczo dla swojego syna, ale nie odnalazła szczęścia. Prawdopodobnie wtedy, lub po wojnie,  z której ojciec chłopca wyszedł okaleczony psychicznie i stracił serce do prowadzenia rancza, podpisał dokument zrzekający się praw własności rancza na żonę. Ta zaś po śmierci dziadka, w  wieku 36 lat postanowiła pozbyć się kłopotliwej ziemi, nie zważając na protesty syna, bowiem chciała wreszcie zaznać prawdziwego życia, z którego mogła czerpać zadowolenie. Pewnego dnia chłopiec wyśledził ją jak wychodziła z hotelu z obcym mężczyzną, podając w recepcji inne nazwisko, co dało Johny’emu jasność co do tego, że matka związała już swoje życie z innym. Mimo namów ojca, nie był w stanie przebaczyć jej win i postanowił uciec z domu, nie mówiąc nic ojcu i matce, zabierając ze sobą tylko konia Redbo i kuzyna Lacey’a Rawlinsa, który był jego najlepszym przyjacielem. Z chwilą podjęcia przez matkę decyzji o sprzedaży ziemi, jego życie w Ameryce się skończyło. Nie mógł żyć poza ranczem, nie związany z ziemią.

       W pewnym momencie, jeszcze po stronie amerykańskiej, spotykają na swojej drodze młodego chłopaka na pięknym gniadym koniu. Jako znawcy, John Grady i Rawlins od razu poznali, że zwierzę jest sporo warte, uznali więc, że chłopiec musiał konia ukraść. W związku z tym, aby nie napędzić sobie kłopotów, odmawiają chłopcu swojego towarzystwa i odjeżdżają, mimo że chłopiec zaklina się, że koń jest jego i nie dopuścił się kradzieży. Jednak coś w jego zachowaniu niepokoi, zwłaszcza że chłopak najwyraźniej kłamie, podając wiek, na jaki nie wygląda i nazywając się imieniem pastora, który w radio wygłasza swoje kazania. Nie chce też opowiedzieć przyjaciołom swojej historii, czym skazuje się na banicję. Jednak to chłopcu nie przeszkadza jechać za nimi, aż w końcu przed samą granicą dogania ich i przekonuje Johna, aby mógł się do nich przyłączyć. Decyzja Johna Grady wkrótce miała się położyć cieniem na życiu jego i Rawlinsa, ale kto zna wyroki boskie? Tak wiele zła można by uniknąć w życiu, gdybyśmy zdolni byli przewidzieć przyszłość.

        We trójkę przeprawiają się przez rzekę wraz z końmi do Meksyku. Tam spotyka ich burza, w wyniku której młody chłopiec, nazywający siebie Jimmym Blevinsem, traci swojego konia, broń i cały swój dobytek, łącznie z ubraniem. Trzech chłopców, z których jeden ubrany jest tylko w koszulę i majtki, na dwóch koniach udają do najbliższego miasteczka La Encantada, gdzie natrafiają na mężczyznę, z którego kieszeni wystawał rewolwer Blevinsa. Gdy dzieciak zaczyna się odgrażać, że odbierze natychmiast swoje rzeczy, John Grady i Rawlins dla własnego bezpieczeństwa postanawiają zostawić chłopaka na granicy miasteczka. Sami ponownie udają się do La Encantady na zwiady. Tam odnajdują konia Blevinsa. Gdy wracają do chłopca, ten wymusza na Johnym obietnicę, że pomogą mu w odzyskaniu jego konia. Blevins upiera się, aby odzyskać też broń, siodło i wszystkie rzeczy, jednak John pozostaje nieugięty i zgadza się tylko na zwierzę. O świcie podkradają się do miejsca, gdzie trzymano zwierzę. Blevins wykrada swojego konia, jednak wszyscy trzej muszą uciekać, gdyż miasteczko się obudziło i puszczono się za nimi w pogoń. Powagę sytuacji podkreśliły strzały za uciekającym Blevinsem. Wkrótce chłopcy rozdzielają się. Blevins jedzie w swoją stronę, a John i Rawlins w swoją. Mieli się spotkać gdzieś na drodze, jednak do spotkania nigdy nie doszło. Chłopak zniknął i słuch o nim zaginął. 
      Po jakimś czasie, gdy pewnym już było, że pogoń zgubiła ich ślad, John Grady i Lacey Rawlins znaleźli pracę na meksykańskiej Hacjendzie. Spędzili na niej cztery miesiące na dobrym wiejskim życiu. Żaden z nich nie miał pojęcia, że po dwóch miesiącach ukrywania się w meksykańskim miasteczku Palau, gdzie pracował dla niemieckiej rodziny, Blevins wrócił do la Encantada po swoją broń, ściągając na wszystkich nie tylko prawdziwe kłopoty, ale i całkowitą zmianę światopoglądu młodzieńców.

        Zauważyłam, że dałam się wciągnąć w tym miejscu, gdzie przyjaciele spotykają trzynastolatka, udającego kogoś innego, niż był. Czułam w nim jakąś tajemnicę, która bardzo chciałam odkryć. Myślę, że to właśnie w tym momencie nastąpił przełom. Nie byłam już w stanie się cofnąć, odłożyć książkę na miejsce. Coś w tym chłopaku, w tym Jimmym Blevinsie, sprawiło, że uległam historii, bo czułam, że coś przełomowego się wydarzy. Autor chwycił moją ciekawość, która wcześniej zręcznie mu umykała. Od tego momentu żyłam tylko dlatego, aby dowiedzieć się, co się stanie za chwilę, na kolejnej stronie. Potem zaś wciągałam się coraz bardziej i bardziej, zupełnie jakby trzej chłopcy złapali mnie za rękę, tonąc w swoich kłopotach, i próbując się uratować, a ja nie mogę się od nich oderwać. Jakbym miała jakąś moc, aby ich z tych kłopotów wyratować tylko dlatego, że będę czytać dalej. Teraz widzę, że cały czas oczekiwałam jakiegoś happy endu, jakiejś pomocy z niebios, a kiedy ona nie nadeszła, byłam w szoku, i dalej nie mogłam się oderwać od powieści, brnęłam w historię, wciąż mając tą złudną nadzieję, że będzie dobrze. Wpadłam w jakieś zaczarowane koło, z którego nie mogłam, a może nawet nie chciałam się wyrwać. Teraz w moich myślach krąży jakiś smutek, gdy pomyślę o tych chłopcach. Nie tak miało być. Chciałam ich chronić przed dorosłością, ale oni byli głusi na moje myśli, brnąc coraz głębiej w bagno okrucieństwa i bezprawia. Nie udało mi się ich uratować, ochronić, pozwoliłam im otworzyć oczy na szarą rzeczywistość. I to mi leży do tej pory na sercu.

        Oczywiście wiem, historia była wymyślona, bohaterowie nie istnieli, to co się zdarzyło, nie zdarzyło się naprawdę. Ale ja czuję inaczej. Dlatego wysoko cenię tę książkę, bo tak dalece mnie ona wciągnęła, że postacie, takie jakie poznałam w książce, ożyły w mojej głowie i wciąż żyją. I myślę, że nigdy o nich nie zapomnę, nawet jeśli dwoje z nich dziś powinno już być dorosłe. Nawet jeśli w ogóle nie istnieli…
Wschód słońca

Brak komentarzy: