czwartek, 13 grudnia 2012

Biały Kieł / Jack London

            „Biały Kieł” jest to książka z mojego dzieciństwa, pod wpływem której zapragnęłam pisać książki, a nawet miałam w planach zostać wielką pisarką. Sławną oczywiście. Jak się łatwo domyśleć, moja pierwsza książka opowiadała o psie rasy Siberian Hysky. Dlaczego? Bo jest to rasa niezwykle przypominająca wilki. A Biały Kieł był wilkiem. Tak wiec mój psi bohater nie mógł być jamnikiem, dobermanem ani niczym innym jak Husky. Mojego bohatera nazwałam jedynym możliwym imieniem, którego znieść mogła moja pisarska wyobraźnia: nosił dumne imię Wilk- ponieważ musiał się kojarzyć z wilkami z powieści "Biały Kieł". Kierowałam się tą prostą drogą dedukcji być może dlatego, że od czasu jak przeczytałam książkę Jacka Londona zakochałam się na zabój w wilkach. Zbierałam obrazki przedstawiające wilki, pojedyncze sztuki lub całe watahy. W portfelu nosiłam zdjęcie szczerzącego kły wilka, bo tak sobie właśnie wyobrażałam Białego Kła- wiecznie rozzłoszczonego, zmuszonego walczyć o życie. A być może wybrałam psa przypominającego wilka na bohatera mojej pierwszej książki, ponieważ mój dziecięcy umysł podświadomie chciał skorzystać z gotowego wzorca, który osiągnął tak wielki sukces? Skoro już miałam zostać sławną pisarką to po co ryzykować z zupełnie nową historią? Tak więc pisałam i pisałam przy moim biureczku, na starym krześle z oparciem i przy małej lampce nocnej. Pisałam w każdej wolnej chwili. Nie wychodziłam na dwór po lekcjach, tylko spędzałam wieczory przy biurku. Pisałam ołówkiem, aż został z niego sam ogryzek ołówka, z którym nie potrafiłam się rozstać. Spędziłam z nim tyle dni, zapełniłam nim niezliczoną ilość stron; nie mogłam go tak po prostu wyrzucić. Zatytułowałam go nawet w myślach szczęśliwym ołówkiem. Czułam z nim silna więź. On znał wszystkie moje myśli, przelewał je do zeszytu, wiedział, że następną książkę chciałam napisać na styl ukochanego „Przeminęło z wiatrem”, pomagał mi stworzyć jej szkic. Zostawiłam go więc na szczęście, malutki ogryzek nie mozliwy już do utrzymania go w dłoni. Znalazłam mu honorowe miejsce w biureczku i leżał tam przez wiele miesięcy, podczas gdy zaczęłam pisać kolejnym ołówkiem, potem kolejnym i kolejnym. Żaden następny ołówek nie miał już dla mnie takiego znaczenia jak ten pierwszy żółty ołóweczek, kupiony za pieniądze wyproszone od mamy.

            Jak się zapewne domyślacie, książka nie tylko nie odniosła powalającego sukcesu, ale nawet nie ujrzała światła dziennego. Spoczęła na zawsze w biurku, jako pamiątka mojej naiwności i marzeniach o posiadaniu pisarskiego talentu. Po tej próbie zrozumiałam, że nie można automatycznie posiadać talentu tylko dlatego, że przeczytało się niezliczone ilości książek i niektóre z nich pokochało się na całe życie. Jednak nie miałam serca wyrzucić pracy setek minut spędzonych przy słabym świetle lampki nocnej. Bądź co bądź było to moje dzieło, efekt mojej wyobraźni, część mnie. Ta książka jest ze mną nadal. Przeprowadziła się do nowego mieszkania i zajęła miejsce razem z innymi szpargałami, szkicami, które nigdy nie przerodzą się w powieść. I proszę, nie próbujcie mnie pocieszyć mówiąc, że może powinnam spróbować wrócić do tamtej książki, skończyć ją i zobaczyć co z tego wyjdzie. To niepotrzebne. Nie będę sobie sama mydlić oczu. Kilkanaście lat temu otworzyła mi je nauczycielka języka polskiego, a potem ja sama zrzuciłam sobie klapki z oczu.

            A było to tak: pełna optymizmu postanowiłam pochwalić się ulubionej nauczycielce, że tworzę dzieło, którym kiedyś zapiszę się na zawsze w dziejach literatury. Zapytałam się jej, czy nie zechciałaby rzucić swoim doświadczonym okiem na twór mojej pracy. Oczywiście zgodziła się. Zapewne jęknęła, gdy zobaczyła rękopis stworzony ołówkiem, w zeszycie w kratkę, linijka pod linijką. W jej wieku na pewno było meczące czytać cos takiego. Mimo wszystko zrobiła to dla mnie. Bardzo mnie lubiła, a zwłaszcza lubiła we mnie to, że nigdy nie wymigiwałam się od przeczytania żadnej lektury i pisałam prace klasowe na piątki. Mogłam więc liczyć na jej szczerą opinię. Jednak myślę, że postarała się być dla mnie jak najmniej krytyczna, kiedy przyszłam po tygodniu po jej opinię. Usłyszałam: „Jest dobrze napisana”. Ale musielibyście słyszeć w jaki sposób było to powiedziane. Bez emocji. Gdy wróciłam do domu, postanowiłam sama przeczytać to co napisałam. A było tego połowa zeszytu 80-kartkowego. Gdy to zrobiłam, zrozumiałam czemu słowo wypowiedziane przez nauczycielkę pozbawione było emocji. Bo taka właśnie była moja książka. Stylistycznie dobrze napisana, ale bez emocji. Przewidywalna. Kopiująca czyjś pomysł. Zwykła próba odtworzenia myśli. Tak jakbyście próbowali przelać na papier zapamiętany kiedyś przepis na ciasto. Sama nie byłam w stanie przebrnąć przez te 80 zapisanych stron. Przerwałam gdzieś w połowie, niemal usypiając z nudów. Zrozumiałam w jednej chwili, że nauczycielka oszczędziła mi przykrości, nie mówiąc mi tego wszystkiego, a wręcz wypowiadając słowa, które mogłyby być komplementem i który mógłby być tak przeze mnie odczytany, gdyby nie jasność mojego umysłu i to, że spodziewałam się co najmniej okrzyków zachwytu. Ale myślę, że dobrze mi to zrobiło. Po co podgrzewać płonne nadzieje i pozwalać na to, aby życie mniej łagodnie weryfikowało naszą pracę. Na szczęście nie załamałam się, bo byłam jeszcze zbyt młoda i nie zaczęłam robić wszystkiego w kierunku przyszłej kariery pisarskiej. Jednak zrobiło mi się smutno. A potem schowałam zapisany zeszyt, wyrzuciłam szczęśliwy ołóweczek i pochowałam pakiet ołówków zakupionych na poczet przyszłej kariery. Pozostało mi po moich nadziejach kilka wspomnień, kilka szkiców, puste zeszyty i nie naostrzone ołówki oraz miłość do książek, która nigdy nie umrze. No i brak szczególnego pomysłu na życie. Nie miałam planu B i nadal go nie wymyśliłam w wieku 30 lat. Pozostałością po marzeniu z dawnych lat jest mój blog. Coś tam mogę nabazgrać, skupiam się tu na opisywaniu czyjegoś talentu i czerpię z tego taką samą radość jak wtedy, gdy siedziałam do późnej nocy z ołówkiem, który był szczęśliwy tylko z nazwy.

             Nie trzeba mi współczuć. Nie żałuję niczego. Miałam marzenie i próbowałam je osiągnąć. To się liczy najbardziej. Najbardziej niewiarygodne jest to, ile na swojej drodze spotykam osób, które miały podobne marzenie jak ja. Czy to jest przypadek? Czy zupełnie nieświadomie dobieramy znajomych tak, że są oni podobni do nas? Czy też wyczuwamy to przez skórę i dlatego od razu czujemy sympatię do ludzi do nas podobnych? Dlaczego to piszę? Okazało się, że pracuję z koleżanką, która również miała pisarską przygodę. Również nieudaną. A całą szkołę średnią przesiedziałam z dziewczyną, z którą potrafiłam niezliczoną ilość godzin rozmawiać o książkach i ulubionych filmach. No i ona oczywiście też pisała. Co więcej ufała mi i dawała mi do oceny swoje powieści. Napisała ich więcej niż ja i potrzebowała więcej czasu na pogodzenie się z myślą, że obie nie posiadamy talentu. Wciąż utrzymujemy kontakt i wiem, że ona swoje „książki” też trzyma dla potomnych. Ot, może będzie czym bawić wnuki. Jestem ciekawa ilu jeszcze miłośników książek spotkam na swojej drodze i ilu z Was marzyło kiedyś o tym, że Wasze książki będą czytane z przyjemnością przez pokolenia… Zapewne będzie coraz trudniej o takich ludzi w dobie Internetu i telewizji. Ja również dałam się skraść sieci i przez kilka lat nie tknęłam nowej książki. Jednak już się otrząsnęłam i teraz nie wiem, jak mogłam porzucić książki dla czegoś tak bezdusznego jak Internet. Moje życie bez nich było puste. Na szczęście wróciłam do świata żywych, a Internetu używam tylko do rozwijania swoich pasji.

            Skoro już się zwierzyłam ze swojego sekretu, o którym wielu znajomych nie ma pojęcia, zwierzę się też z kolejnego. Mam skłonność do dygresji. Lubię sobie porzucić główny temat, powędrować po niezbadanych szlakach mojego umysłu i nawet nie widzę, kiedy to robię. Tak się właśnie stało teraz. Miałam pisać o Jacku Londonie a pisałam o sobie. Podkulam więc ogon swojej wyobraźni i wracam myślami na główne tory.


           Wiem, że to co będę teraz pisać, bazuje na wspomnieniach sprzed lat. Na wspomnieniach stworzonych oczami i myślą dziecka. Ale robię to z przekory. Zdaję sobie sprawę, że teraz, jako osoba dorosła, mogłabym zupełnie inaczej odebrać tę książkę. Nie będę jej jednak czytać ponownie. Lubię moje wspomnienia o tej książce z dzieciństwa. Nie chcę sobie mieszać w życiu nowymi wspomnieniami. Choć myślę, że nie byłoby z nimi tak źle gdybym dodała trochę doświadczenia czytelniczego jako trzydziestolatka. Ja kocham zwierzęta a książka jest o zwierzętach i podejściu człowieka do tych istot, jakże więc miałabym przestać kochać tę książkę tylko dlatego, że dorosłam i inaczej patrzę na świat? Jednak najbardziej bliskie mojemu sercu jest to co czułam, gdy po raz pierwszy czytałam o Białym Kle, dlatego właśnie pod wpływem tamtego dziecka, wciąż głęboko tkwiącego we mnie, napiszę parę słów o powieści Jacka Londona.

           Książka jest typową przygodówką. Ja skierowałabym ją do dzieci i młodzieży. Myślę, że oni najbardziej by docenili przygody wilka z domieszką psiej krwi. Osoby starsze nie mają już takiej wyobraźni ani empatii. Mogliby nie wzruszyć się nad losem zwierzęcia źle traktowanego przez człowieka. Za dużo w swoim życiu widzieli, aby uronić łzę nad okrucieństwem człowieka wobec zwierzęcia. Człowiek młody i pełen ideałów natomiast będzie wymarzonym czytelnikiem dla tej książki. On nigdy nie pomyśli, że zwierzę żyje po to, by służyć człowiekowi, że nie czuje, nie myśli, więc nie ma prawa walczyć o swoją wolność. Ponieważ należy do człowieka. I człowiek może zrobić z nim wszystko, na co ma ochotę. Osoba z młodym, świeżym umysłem będzie pamiętała, że to zwierzęta były pierwsze na świecie i dopiero człowiek przyszedł, odebrał im wolność i stał się władcą wszystkiego co żyje. Tylko młody osobnik zrozumie jak wielką krzywdę człowiek może wyrządzić zwierzęciu i być może zapłacze nad jego losem.

           Powieść pokazuje życie zwierząt ich oczami. Ukazuje, że zwierzęta też potrafią cierpieć i łatwo je zranić, tak jak człowieka. W książce śledzimy losy pół-krwi wilka, osieroconego za młodu, który trafił pod „opiekę” człowieka. Przekazywany z rąk do rąk jak rzecz bez uczuć i wolnej woli ,dostaje się w ręce okrutnego człowieka, który wyczuł w posiadaniu dzikiego i agresywnego wilka interes życia. Jako, że wilk nie miał szczęścia do ludzi, od małego pozbawiony poczucia bezpieczeństwa, czuł, że musi walczyć o przetrwanie. Nie znalazł się na jego drodze nikt, kto potrafiłby radzić sobie z dzikimi zwierzętami. Żyjąc w ciągłym strachu, wśród ludzi dziczał jeszcze bardziej, od środka. Stał się niebezpieczny dla ludzi, którzy go takiego stworzyli. Gdy zostaje oddany w ręce człowieka trudniącego się organizowaniem walk psów, jego życie staje się udręką. Głodzony i ćwiczony do jeszcze większej agresywności, staje się maszyną do zabijania. W swojej dzikości i zapamiętaniu nie ma sobie równych. Wygrywa wszystkie walki, przynosząc spory dochód swojemu właścicielowi i rozsławiając go w kręgach ludzi trudniących się psimi walkami. Wreszcie trafia na psa silniejszego od siebie, zaprawionego w boju buldoga, którego zwały skóry charakterystyczne dla tej rasy okazały się niezawodnym sposobem na przetrwanie ataku wilka. Wilk słynął z tego, że rzucał się od razu na gardło przeciwnika i w ten sposób wygrywał walkę w ciągu kilku sekund. Tym razem jednak nie było sposobu, aby wygrać z buldogiem. Bo zamiast w gardło, wilk wbił kły w chroniące je fałdy skóry. Tymczasem jego przeciwnik zadał wilkowi cios w odsłoniętą pierś. Walka od początku była przesądzona. Jednak wilk nie chciał odpuścić. Zaciskał szczęki coraz bardziej, jednak jego zęby tylko ślizgały się na skórze buldoga, który również nie zwalniał swojego uścisku. Wilk słabł z każdą chwilą, a pomoc nie nadchodziła. Zamiast tego jego właściciel zaczął go okładać kijem, aby wzbudzić w wilku agresję i pobudzić go do walki. Nagle stał się cud. W krąg ludzi otaczających walczące psy wkroczyli dwaj mężczyźni i siłą rozdzielili przeciwników, wkładając kij między zęby buldoga. Była to ostatnia chwila, aby ocalić wilka przed śmiercią.
      Wybawcą okazał się młody człowiek imieniem Matt. Towarzyszył mu jego opiekun. Wykupili oni ledwie żywego wilka od jego poprzedniego właściciela, który widząc, w jakim stanie znajduje się wilk, uznał, że jeszcze zrobił dobry interes. Sądził bowiem, że wilk nie przeżyje nawet nocy.

          Jednak Białemu Kłowi inny los był pisany. Nie tylko przetrwał noc pod czułą opieką Matta, ale całkiem wyzdrowiał z ran. Przynajmniej tych fizycznych. Ponieważ rany na psychice pozostały. Gdyby obejrzał go któryś z naszych weterynarzy, myślę, że natychmiast zapadłby wyrok: śmierć. Zwierzę tak agresywne nie ma prawa żyć i narażać ludzi na niebezpieczeństwo. Takie też było zdanie przyjaciela Matta, Sama. Matt nie uląkł się groźnych zębów i przestróg przyjaciela. Zobaczył w oczach wilka cos, co nie pozwoliło mu się poddać. Ciężką i ostrożną pracą zdobył zaufanie zwierzęcia, które obdarzyło go w zamian miłością wielką i wierną. Wkrótce też Biały Kieł odpłacił Mattowi za uratowanie życia.

          Niby zwykła powieść przygodowa, jakich pełno się przewinęło w historii literatury, a mimo to „Biały Kieł” zajął szczególne miejsce w moim sercu. Zaraz obok "Winnetou" jest jedną z najlepiej wspominanych przeze mnie książek przygodowych. Od małego kochałam zwierzęta, jednak po przeczytaniu tej książki moja miłość do nich sięgnęła zenitu. Do dzisiaj też pamiętam sceny walk i opis tych scen. Właśnie wtedy zakochałam się w Białym Kle. Pokochałam tego walecznego i odważnego wilka, gdy czytałam o tym jak wygrywał wszystkie walki. I mimo, że przemawiało przez niego okrucieństwo, to jednak ja wiedziałam, że to człowiek był wszystkiemu winien. Ktoś, kto nieumiejętnie prowadzi psa, może zmienić go w krwiożerczą bestię nawet dzisiaj. Wiedziałam, że dla Białego Kła te organizowane walki były walką o własne życie i gdyby nie został do tego zmuszony, nigdy by nie przelał niewinnej krwi. Czułam, że tkwi w nim dobro i z uśmiechem czytałam o tym, jak Matt walczył o psychikę wilka z niezłomnością i wiarą w powodzenie planu. Ten młody chłopak tak samo jak ja wierzył, że zwierzę oddane pod dobrą opiekę potrafi pokochać człowieka, nawet jeśli wcześniej dostawał od niego tylko razy zadawane kijem i przykaz zabijania w jego imieniu. Bo tak naprawdę to ludzie są okrutni, a nie zwierzęta.

          Do tej pory wspominam z rzewnością powieść Jacka Londona. Utkwiła ona głęboko w mojej świadomości jak kilka innych wspaniałych dzieł i cieszę się, że jest przestrzeń, gdzie mogę się dzielić tymi książkami z innymi. Mam nadzieję, że jakiś miłośnik zwierząt i dobrej książki sięgnie po „Białego Kła” pod wpływem tego postu i będzie czerpał z niej tyle przyjemności ile kiedyś miała z powieści mała Angelika J

           Kiedy przeczytam jakąś wyjątkowo dobrą książkę, po jej ukończeniu sięgam po inne dzieła autora. I w tym przypadku nie było inaczej. Koniecznie chciałam zobaczyć, co jeszcze napisał London. A że w szkolnej bibliotece dostępny był tylko "Zew krwi", to poznałam tylko te dwie jego książki. Jakże się ucieszyłam, gdy okazało się, że "Zew krwi" także jest o zwierzęciu i jego walce o przetrwanie. Ta książka jednak już tak bardzo mnie nie poruszyła. Nawet nie potrafię sobie przypomnieć ze szczegółami o czym była. A mam dobrą pamięć do tytułów, które ukochałam. Jestem pewna, że przeczytałam "Zew krwi" z przyjemnością, mogę tę książkę z czystym sercem polecić, ale tak naprawdę dla mnie istnieje tylko jedna powieść Jacka Londona i jest nią "Biały Kieł". Reszta może nie istnieć. Nie będzie mi żal, nie będę tęsknić. Ale "Białego Kła' będę zawsze wspominać z prawdziwą przyjemnością i polecać każdemu, kto zapyta mnie o dobrą książkę przygodową. I nie będę chciała słyszeć ani jednego złego słowa o niej. Także miejscie się na baczności w komentarzach i piszcie tylko o tym, że kochacie tę książkę tak samo mocno jak ja :)

Brak komentarzy: