sobota, 4 kwietnia 2015

Taniec ze smokami, Cz. 1/ Gra o tron, T. 7, George R. R. Martin



Cudownie było powrócić do formatu papierowego książki „Gra o tron”, zanurzyć się w wannie z gorącą wodą i zapomnieć o czasie, o tym, że po godzinie woda wystyga a na ciele pojawia się gęsia skórka. Wspaniale wyciągnąć wówczas nogę i stopą rozkręcić kurek z gorącą wodą, pozwalając, by ciepły strumień zatrzymał mnie na kolejną godzinę w niesamowitej krainie średniowiecza i baśni fantasy, stworzoną przez Georga R.R. Martina. Oczywiście czytnik e-book też spełnia swoja rolę, nawet w wannie, a przynajmniej dopóki para unosząca się w łazience nie dotrze do jego wnętrza i nie zatrzyma jego życia na zawsze. Jednak nic nie zastąpi szelestu kartek, zdenerwowania, gdy przypadkiem zamkniemy sobie stronice, bez uprzedniego włożenia zakładki, możliwości cofnięcia się w wyjątkowo ciekawe miejsce, gdy nie pamiętamy strony, czy ekscytacji, którą czujemy, przekartkowując właśnie czytany rozdział o kilka stron do przodu, aby uchylić choć odrobinę rąbka tajemnicy i dowiedzieć się, co się za chwilę stanie. Żaden czytnik świata nie da nam tego, co papierowa książka, mogę to śmiało powiedzieć z własnego doświadczenia. Po książkę elektroniczną sięgam tylko wówczas, gdy walka o pierwszeństwo z innymi fanami czytanego właśnie autora kończy się moją przegraną. Zbyt kocham uczucie, jakie daje dotyk kartki pod palcami i ten dźwięk, gdy zamykam książkę, aby powiedzieć jej „dobranoc”, gdy kładę się spać.
Czy to ma coś wspólnego z „Tańcem ze smokami”, piątym tomem sagi „Gra o tron”? Owszem, ma. Gdy papier przynosi ciekawą historię, od której nie można się oderwać, książka staje się naszym przyjacielem. Ważniejszym od spotkań ze znajomymi, od telewizora, obiadu czy współmieszkańców. Czujemy potrzebę, aby mieć ją zawsze przy sobie i traktować jak najlepszego kumpla. Chcemy z nią zasypiać, zabierać wszędzie, gdzie można choć na pięć minut zerknąć do środka, wziąć ją na przejażdżkę rowerem i poczytać pod chmurką, do pierwszej rosy i ostatnich dreszczy zimna, które da się znieść. Chcemy kąpać się z nią, jeść z nią i zawsze znajdować dla niej miejsce w torbie. Nikomu chyba nie trzeba mówić, ile nieszczęść może tę książkę spotkać po drodze. Krople rosy, wilgotnej pary spod prysznica, napoje i sosy, które wyciekły z kanapki. Pogniecione kartki, naderwane okładki, przygniecenie ciałem. Elektronika jest naszym sprzymierzeńcem, dopóki nie odwróci się przeciwko nam, gdy już nie może znieść naszej niezdarności. Papier zaś zniesie wszystko. Nawet urwaną kartkę można przykleić, a gdy nieopatrznie usiądziemy na książkę, to nawet jak zostaniemy na niej nawet pół godziny, zastanawiając się śladem śpiącej królewny, dlaczego nie możemy zasnąć, to ona wciąż będzie naszym przyjacielem, gdy już ją odnajdziemy zduszoną i milczącą z niezwykłą cierpliwością pod własnym ciałem. Nie usłyszymy od niej żadnych wyrzutów. Zawsze chętnie się dla nas otworzy, aby podzielić się schowaną w sobie opowieścią. A to zasługuje na wierność i szacunek.
„Taniec ze smokami”, część pierwsza, taj jak poprzednie tomy sagi, stał się moim najdroższym przyjacielem. Zabierałam go ze sobą wszędzie, nawet tam, gdzie nie powinnam. Nie lubiłam zostawiać go samego w domu, opuszczonego i z kompletnym brakiem zainteresowania, z jakim się spotykał ze strony mojego męża. Zamykałam się z nim w łazience i pozwalałam mu nasiąkać wilgocią, mimo iż bibliotekarstwo mam we krwi. Ale nasza więź była zbyt mocna, aby te przeszkody nas rozdzieliły, a chęć ochrony książki przez zgubnym wpływem wody i pary wodnej okazała się słabsza, niż chęć jej przeczytania. A może wiedza, zdobyta podczas studiów, że każdą książkę można wysuszyć, gdy odpowiednio wcześnie się do tego zabrać, pomogła mi w dylemacie, czy zabrać książkę do wanny czy nie? Czasem nie ma innego wyjścia, gdy w mieszkaniu jest tylko jeden pokój i ciężko jest wygospodarować dla siebie godzinę ciszy. Natomiast gdy zamykam się w łazience, odcinam się od wszystkiego co przyziemne; wkraczam do swojego własnego świata, do którego nikt nie ma wstępu bez mojego pozwolenia. A i tak wątpię, czy bym usłyszała wołanie zaniepokojonego moim długim milczeniem mojego faceta. Gdy przebywa się tak daleko, w krainie fantazji, nawet najgrubszy bas może być za słaby, aby znieść mnie z powrotem na ziemię.
Na szczęście mój mąż już się nauczył, że jak idę z książką do łazienki i nalewam wodę do wanny, wie, że jestem stracona na całe godziny. Jego cierpliwość nie ma końca, a zrozumienie mojej miłości przyszło mu zaskakująco łatwo, jeśli spojrzeć na fakt, że w życiu przeczytał tylko jedną książkę. Całe szczęście, że nie pragnie walczyć o moją miłość i zainteresowanie, gdy sięgam po sagę Martina, gdyż obawiam się, że nie spodobałoby mu się to, co by odkrył. Ale jak mogę odłożyć na bok „Grę o tron”, gdy zbliżam się coraz bardziej do jej kresu? Choć „Taniec ze smokami” nie przyniósł żadnych podpowiedzi na temat tego, kto ma tę krwawą grę wygrać, to i tak nie wyobrażam sobie życia bez niej.
Tak jak autor zapowiedział w poprzednim tomie, Taniec dzieje się w tym samym czasie, równolegle do wydarzeń zakończonych uwięzieniem Cersei Lannister. Nie zapadły więc żadne ważne decyzje, nie wydarzyło się nic, co zmieniłoby bieg historii, dowiadujemy się jedynie, jak potoczyły się losy kilku głównych bohaterów, których zabrakło w „Cieniach śmierci”. Dostajemy też od autora niespodziankę w postaci młodego Gryfa, który jest wielkim zaskoczeniem, ale mimo to czuję, że jest on zbyt słabą figurą, by odegrać jakąś wzniosłą rolę na szachownicy gry o władzę i przechylić szalę na jedną bądź druga stronę. Bardziej skłaniam się, że to Jon Snow odegra ważną rolę w kolejnych wydarzeniach. Także Davos Seaworth, którego szczęśliwie autor oszczędził, by zlecić mu ważną misję, będzie miał swój przyczynek, by odebrać Cersei władzę i złożyć ją w rękach osoby, która na to zasługuje. Tylko wciąż nie odgadłam, kto zasiądzie na Żelaznym Tronie, by przywrócić Westeros ład i porządek, który opuścił Siedem Królestw za czasów Aerysa Obłąkanego.
Mimo, iż pierwsza część „Tańca ze smokami” umiliła mi niejeden wieczór, nie mogę się już doczekać, aż sięgnę po kolejny tom. Muszę się dowiedzieć, co się stanie z Cersei, z Jaimem i Brienne. Mam nieodparte wrażenie, że Cersei wykaraska się ze swoich problemów równie łatwo, co zawsze. Takie już jest przeznaczenie tej tkaczki pajęczych sieci i spisków. Mam też nadzieję, że Tyrion odnajdzie swoją Tyshę całą i zdrową i wybaczy Jaimemu niegodziwość, jakiej tamten się dopuścił. Bo póki co gorycz Krasnala rośnie z każdym dniem i obawiam się tego, co się wydarzy, gdy tych dwoje znowu się spotka. Nieuchronność tego wydarzenia wisi w powietrzu. Nie chcę nawet myśleć, co się wówczas stanie.
„Grę o tron” cechuje niejednolitość. Przy niektórych częściach człowiek nie może nawet na chwilę oczu oderwać od kartek z powieścią, podczas gdy inne tylko umilają mu wieczór. „Taniec ze smokami”, część pierwsza, jest drugim takim tomem umilaczem, który stworzył Martin. To chyba wina doboru bohaterów. Jon Snow, Jaime i Cersei Lannister, Brienne, wcześniej Sandor, Robb Stark i Bran z Rickonem oraz ich ojciec Eddard, byli gwarancją szybkiej i wciągającej akcji. Intrygi i walki o władzę były na porządku dziennym, a bitwy między królami i lordami skutecznie podtrzymywały napięcie. Czające się w mroku zimy niebezpieczeństwo i pierwsze od stuleci trzy sygnał, oznajmiające pojawienie się Innych, którzy w oczach wielu byli już tylko legendą, zbieranie się dzikich pod sztandarem króla za Murem, Mance’a Raydera, to wszystko wnosiło wyjątkowy klimat i napięcie towarzyszące oczekiwaniu. Niestety w dalszych częściach autor postanowił rozbić w pył armię dzikich jednym uderzeniem Stannisa i wszystko, co do tej pory przeżył Jon Snow, gdy bronił muru przed dzikimi, a także zapowiadana walka pomiędzy dzikimi a Nocną Strażą, przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Bardzo mnie to zdziwiło, bo przez tyle tomów mówiło się o armii dzikich zagrażających krainie człowieka, a potem jedna potyczka na krótki rozdział i wszystko zostało jednym machnięciem miotły zamiecione pod dywan, jakby tysiące dzikich nie miało większej siły niż mucha.
Podobnie stało się z Innymi. Przez wszystkie tomy, które do tej pory przeczytałam, przemykali się Inni, jako największe zagrożenie ludzkości. Wydawało się, że to nie wojna miedzy pięcioma królami zagrozi Siedmiu Królestwom i panującemu porządkowi, ale właśnie Inni, tajemnicze istoty o zimnych sercach, które swoją mocą ożywiały trupy, staną się głównym wrogiem, wobec którego skłócone królestwo będzie musiało się zjednoczyć. Tymczasem Inni zniknęli z kart książki w równie tajemniczy sposób, w jaki się pojawili, tylko od czasu do czasu wystawiając swe zimne palce zza zasp śniegu. Obecnie, po przeczytaniu pierwszego tomu „Tańca ze smokami” nic już nie wiem, nic nie jest pewne. Akcja kręci się wokół Daenerys Targaryen, ale tak naprawdę nadal nie wiem, kto będzie zwycięzcą Gry, ani jacy przeciwnicy staną w szranki w ostatecznej walce o władzę. I czy Inni wrócą, aby okazać się wrogiem numer jeden dla calego Westeros?
Z powodu zmiany bohaterów akcja przystopowała, a coś w książce umarło. Zupełnie jakby duch powieści zasnął snem zimowym, czekając na wiosnę. Ale to czekanie jest spokojne, zrównoważone i nieco nudne. W dodatku nic nie wskazuje na to, kiedy ten sen się zakończy. Podczas czytania „Tańca” zabrakło mi uczucia podniecenia, znanego z poprzednich tomów, które kazało mi przerzucać niecierpliwie kartki kolejnych rozdziałów w nadziei odkrycia jakiejś tajemnicy czy ciekawej akcji. Akcja w „Tańcu” toczyła się do przodu swoim zrównoważonym i cierpliwym krokiem, jak ociężały słoń, gdy nie goni go nieprzyjaciel. Miło się czytało, fajnie było znowu zanurzyć się w okrutna krainę fantasy, zwaną Siedmioma Królestwami, ale zabrakło wstrzymywania oddechu, drżących rąk, nieprzespanych nocy. Z tego lekkiego znużenia trzy irytujące powtórzenia, których nie mogę wybaczyć autorowi, stały się nie do zniesienia. Martin tak mistrzowsko prowadzi swoją akcję, że aż trudno mi uwierzyć, aby nie był w stanie zauważyć, jak wiele tych irytujących małych robaków, zwanych powtórzeniami, zaroiło się w jego ostatnich tomach. Pełno w nim pół setki tego czy tamtego, urękawicznionych dłoni, których szereg przetacza się przez całą sagę, a kiedy coś się działo, to kolejne wydarzenie  następowało pół uderzenia serca później. Może zmęczenie autora wzięło górę nad jego zdolnościami i to spowodowało, że powtórzenia zaczęły się szerzyć w książce jak zaraza? Liczę na to, że w kolejnym tomie autor pozabija te insekty i więcej nie będą mnie one drażnić niczym skrzydła komara w nocy.
Z ciekawszych rzeczy, które rozświetlały nieco mgłę lekkiego znudzenia były postacie Cebulowego Rycerza i Tyriona. Bałam się o Seawortha i trzymałam za niego kciuki, aby jego wizyta u lorda Manderlego zakończyła się szczęśliwie, a Tyrionowi sekundowałam w jego podróży do królowej Daenerys. Jego postać zapracowała na moje zainteresowanie tym, że walczył ze swoja siostrą Cersei i temperował okrucieństwo jej syna Joffreya, że był delikatny dla Sansy i sprawiedliwy wobec głupoty i zachłanności, gdy był namiestnikiem królestwa. Jednak ostatnie wydarzenia zmieniły go i gorycz zapanowała nad jego sercem. Stał się jakiś taki obojętny, a jego stosunek do kobiet wyraźnie się zmienił. Jest chamski i arogancki, traktuje kobiety jak przedmioty, zachowuje się jak taki współczesny macho. Mam nadzieję, że zawróci z tej drogi, w przeciwnym wypadku zapłaci za to moją niechęcią. Jeśli nie wyleje z serca goryczy, do swoich dokonań jako zabójca krewnych może dorzucić jeszcze jedno trofeum w postaci własnego brata. A tego mu nigdy nie wybaczę! Jamie jest na najlepszej drodze, aby zmyć wszystkie swoje grzechy i uważam, że należy mu się przebaczenie. Jeśli już musi zginąć, nie może to być z ręki brata ani siostry. Rycerz Gwardii Królewskiej zasłużył na bardziej honorową śmierć, nawet jeśli część swego życia oddał diabłu. Tylko czy ja będę w stanie znieść tę śmierć, nawet honorową?
Przede mną ostatnia opublikowana w Polsce część Sagi Georga R.R. Martina. Gdy już ją zamknę, otworzy się przede mną czarna dziura, którą śmiało mogę nazwać nicością. Co ja będę dalej robić? Co czytać? Gdy pół roku żyło się w świecie fantasy, bohaterowie fikcyjni stają się realnymi przyjaciółmi i wrogami, a świat, w którym żyli, staje się prawdziwym światem czytelnika. Czym zastąpić przyjaciół, gdy się ich pokochało? Czy jest to w ogóle możliwe? Jak znieść taką stratę? Ciężko będzie mi pozbierać się i wrócić do szarości zwykłych dni. Moim jedynym pocieszeniem jest drugi tom „Tańca ze smokami”, ale i to wkrótce zostanie mi odebrane. Wczoraj upłynął ostatni dzień prolongaty. Dzisiaj powinnam oddać książkę do biblioteki, ponieważ czeka już na nią trzech zniecierpliwionych fanów Martina, a ja jestem dopiero na 100 stronie. Ale wolę narazić się na karę finansową i przeczytać książkę do końca, niż oddać ją i nie mieć możliwości dowiedzieć się, co się stanie z moimi przyjaciółmi. A gdy i tego się dowiem, pozostanie czarna rozpacz i nicość. Może kiedyś się z niej wygrzebię i sięgnę po inną książkę. A kiedy to będzie, tylko Inni wiedzą :)

Brak komentarzy: