czwartek, 28 lutego 2013

Zwierzenia Georgii Nicolson cz. 9- Stop in the name of pants!/ Louise Rennison




      Georgia and Dave the Laugh together again. It guarantees a good fun. Now Georgia is a girlfriend of a Luuurve God. Finally! But she’s got talent to mess everything up, so it will be a lot to think about love life and accidental snogging with mates who aren’t her boyfriends.
      Being a girlfriend of a Luuurve God is really hard work. You always have to look good even if your boyfriend is in another country. You have to think what to wear on a date even if it’s only a phone call date. And you have to behave properly even if your mates really likes you and you really like him and he’s got a nice girl and you are a girlfriend of future pop star. But being a girlfriend of a Luurve God has got bright side too: you can tell or show of everybody that you are a girlfriend of a Luuurve God :D Even if you saw him only couple of times for two months ;)
      And what about Robbie? Now he’s back to octopussy girl, Wet Lindsay, who won’t let Georgia mess up in her relationship again. But how Gee can leave Robbie alone, without any help with a girl who wears thongs and oranges in her bra? 
     Gee has got other problems too. It’s her parents who are arguing each other a lot lately and there are a really big chance for divorce. And a problem is: with whom will be better to stay after a divorce :D Another problem is how to get money for a trip to Italy, to Masimo? And Jas had a little fight with Tom about their future and future of their relationship. And now she’s still rambling on and on about Tom and herself when Georgia has got vair important problems to deal with. And Jas figured out about snogging Dave in the forest during a school camp and she’s angry about it and saying morals to Georgia like a Wise Woman.
     When Angus has an accident and can die, Dave is helping Georgia to get over with it and they are getting close to each other. When Masimo come back from Italy, he is seeing Georgia and Dave together couple of times and even for foreign boy, who isn’t speak English well, there is something weird about Dave and Georgia’s behaving. So it’ll be really messy situation here. As usual when it comes to Georgia’s red bottomosity J
      So you can’t miss Georgia’s new confessions. I bet you’ll have a real fun with Georgia, like I did J If you didn’t understand something, I apologize you. I’m bad in English and I know I should leave writing in English better than me, but I wanted to get to as many readers as I can. Because I wanted all you guys to know how good is “Stop in the name of pants!” book J


       Po raz kolejny spotkałam się z Georgią Nicolson i znowu się nie zawiodłam. Przez te pół roku, kiedy ostatni raz się widziałyśmy, nic nie straciła ze swojego poczucia humoru i niezwykłego talentu do popadania w tarapaty miłosne. A zaczęło się jak zwykle niewinnie, od małego, „przypadkowego” pocałunku z kolegą Dave’m w lesie, podczas campingu szkolnego. I właśnie w takiej sytuacji zostawiliśmy Georgię przy okazji 8. części. Niefortunnie się stało, że właśnie w tak ciekawym momencie zakończyła się część pod tytułem „Miłość ci wszystko wypaczy”, ponieważ nagle zabrakło w Polsce przetłumaczonej części 9. W akcie desperacji czytelnika wciągniętego w zwierzenia Georgii szukałam nawet
e-booka w oryginale, ale znalazłam tylko część 10- oczywiście po angielsku. Pamiętam, że próbowałam ją czytać, ale ostatecznie porzuciłam tę część na rzecz powrotu do części poprzednich, przetłumaczonych na nasz piękny ojczysty język. W ogóle ta cała historia mojej przyjaźni z Georgią była tak zagmatwana, jak zagmatwany jest umysł tej zabawnej nastolatki. Sama się sobie dziwię, że ogarnęłam ten nieład w głowie.

     A było to tak (spokojnie, w wielkim skrócie zdam Wam relację z moich bliskich spotkań z panną Nicolson)… Były to czasy kiedy szaleńczo chciałam nauczyć się języka angielskiego. Wymyśliłam więc sobie, że kupię kilka angielskich powieści i łącząc przyjemne z pożytecznym, poznam kilka nowych tytułów i podszlifuję swoje wątłe umiejętności językowe. Tak oto przypadkowo trafiłam na drugą część przygód Georgii. Nie miałam pojęcia co to takiego, nie wiedziałam nawet, że jest to seria. Skusiłam się na książkę bo była tania. Kosztowała mnie jedyne 2 zł (kupiona w secondo-handzie), wiedziałam więc, że w razie fiaska, tak czytelniczego, jak i uczniowskiego, nie będę żałować tak drobnej kwoty.
       Zaczęłam czytać zwierzenia i pomyślałam sobie: „Jaka dziwna książka”… Zapewne we właściwym odbiorze przeszkodziła mi bariera językowa oraz nieświadomość tego, iż próbowałam wczytać się w historię od środka, a także rozproszenie myśli, ponieważ akurat znajdowałam się na wakacjach w górach. Do tego odciągające towarzystwo chłopaka i żar lejący się z nieba (czytałam na dworze, leżąc na hamaku, żeby nie marnować wakacji spędzanych w tak pięknym miejscu jakim są góry) nie wpływały pozytywnie na wciągnięcie się w czytaną historię.
        Wreszcie wróciłam z wakacji i zaczęło mi się lepiej powodzić z Georgią. W pewnym momencie stwierdziłam, że książka jest nawet zabawna. Potem znalazłam w tym samym second-handzie trzecią część i wreszcie, po kilku tygodniach wpadła mi w ręce część pierwsza. Czytałam właśnie w tej kolejności, co już zakrawało na absurd. Po części pierwszej byłam już przekonana o walorach książki. I pierwszą część zrozumiałam najlepiej, bo było tam chyba najmniej słowotwórstwa Georgii. A może po prostu moje umiejętności językowe trochę wzrosły? Potem miałam ochotę na kolejną część, ale koniecznie musiała być po angielsku. Chciałam dalej szlifować mój angielski, przy okazji czytając dobrą książkę. Nie mogąc nic znaleźć, ściągnęłam sobie którąś z części w polskim przekładzie. Jednak po kilku stronach stwierdziłam, że nie mogę czytać w przekładzie. Jakoś mi to wszystko nie pasowało, i paczyło zbudowane na oryginale postaci, jakie stworzyłam sobie w głowie. Po kilku tygodniach udało mi się zdobyć część 10., po angielsku oczywiście i tak jak już wspomniałam na początku posta, jakoś po kilku stronach odłożyłam tę część. Nie mogłam się skupić, czasu też brakło, wiele nie mogłam zrozumieć. Minęło znowu trochę czasu, aż wreszcie odważyłam się sięgnąć po polski przekład tej części, którą sobie ściągnęłam z Internetu. Była to bodajże część 6.
       Na początku było mi jakoś dziwnie, odpychałam od siebie to, co czytałam, nie mogłam się pogodzić z tą nową Georgią, której wkłada się w usta polskie wyrażenia. Nie wiem dlaczego miałam taki wstręt do przekładu, ale nagle gdzieś to wszystko zniknęło, nawet nie wiem kiedy, i zaczęłam się cieszyć z możliwości czytania o przygodach szalonej Georgii po polsku. Nareszcie wszystko zrozumiałam i książka stała się jeszcze zabawniejsza. W pewnym momencie nie wyobrażałam już sobie nawet, że mogę wrócić do czytania w oryginale.

      W ogóle całe to moje czytanie zwierzeń było naprawdę dziwne. Po części 6 przyszedł czas na 7, potem zdecydowałam się przeczytać część 5, następnie 4, a na końcu sięgnęłam po część 8. Naprawdę do tej pory nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby tak skakać po częściach. Najdziwniejsze jest zaś to, że nic mi nie umknęło i wszystko potrafiłam poukładać sobie w głowie. A najbardziej ucieszyłam się, jak z horyzontu zniknęły Koszmarne Bliźniaczki, szkolny postrach. Jakoś mnie te postaci denerwowały i uważam, że książka dużo zyskała na stracie tych dwóch złych dziewczyn. Mimo że takie osobistości zdarzają się w szkołach po dziś dzień, to jednak nie mogłam znieść wspominek o nich. No i o Paulinie Green, dziewczynie-nieszczęściu. Gdy usunięto z pola mojego widzenia te trzy nudne postacie (wzmianek o Paulinie było coraz mniej, jak tylko zniknęły Koszmarne Bliźniaczki), zostały najważniejsze tematy, a więc problemy rodzinne i problemy z chłopakami :) I powiem Wam, że tak mi się spodobały te polskie przekłady, że ubolewam, iż część dziewiąta nie dotarła jeszcze do Polski i musiałam się męczyć po angielsku. Ale osiągnęłam sukces i po półtora roku nauki języka w szkole językowej, nareszcie udało mi się całkiem dobrze zrozumieć tekst. Po tych wszystkich częściach nabrałam też wprawy w poruszaniu się po określeniach typowych dla Georgii i jej sposobie myślenia.

       Ale wróćmy do Georgii. W ostatniej części zostawiliśmy ją jako szczęśliwą posiadaczkę chłopaka. Nareszcie po długich zabiegach udało jej się zdobyć włoskiego rumaka o imieniu Masimo. I jak tylko wszystko zaczęło się układać po jej myśli, oczywiście musiało dojść do zdarzenia, które zagroziło spokojnemu życiu z Bogiem Miłości. Jak już wiemy Georgia nie należy do osób zdolnych utrzymać myśli tylko przy jednym chłopaku. W związku z tym nie potrafi się oprzeć urokowi Dave’a Jajcarza, który według mojego osobistego zdania pasowałby do niej najbardziej. W końcu ma podobne poczucie humoru jak Georgia, potrafi ją rozśmieszyć, a swoją zuchwałością i pewnością siebie przyciąga jak magnes. I w zasadzie jakby tak wrócić do pozostałych części, to tylko przy Davie Georgia mogła zachowywać się jakby była sobą. Nie musiała się obawiać, że przy nim powie coś głupiego, co zostanie źle odebrane, on jeden rozumiał jej żarty i nawet do nich zachęcał. To właśnie z Dave’m najczęściej rozmawiała, podczas gdy ani z Robbiem, ani z Masimem nie rozmawiała zbyt dużo, bo albo była zajęta całowaniem, albo słuchaniem piosenek, albo chłopacy przebywali akurat za granicą. Dlatego wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego Georgia wciąż ugania się za innymi chłopakami, gdy ma fajny kąsek pod nosem, który w dodatku sam wskakuje w jej sieć. Zamiast więc go brać, to używa go jako słuchacza i opowiada mu o swoich problemach z chłopakami. Ale najwidoczniej taka już jest Georgia- zawsze chce mieć to, czego mieć nie może.

      Tak więc przebywając na kampingu, daje się namówić Dave’owi na samotny spacer po lesie i tam dochodzi do owego przypadkowego pocałunku z numerem 5 na skali całowania oraz do wyznania miłości. I tak oto Georgia po raz kolejny znajduje się na rozdrożu miłości, mając ochotę zjeść ciasteczko Masimo i eklerka Dave’a. W tym właśnie ciekawym momencie skończyła się część 8. a ja z cieknącą ślinką zostałam na lodzie.

      No i właśnie wczoraj, po kilku miesiącach od rozstania z częścią 8., skończyłam czytać część 9. i od razu rzucam się do jej opisywania. Znając Georgię i zakończenie poprzedniej części, mogłam się łatwo domyślić co miał przynieść tytuł: „Stop in the name of pants!”- totalną katastrofę. Oczywiście miałam rację. No bo jak inaczej mogło się skończyć igranie z miłością?

      Tak więc po tym drobnym, nie wartym wspominki incydencie w lesie, Dave i Georgia trochę się pokłócili o to, kto się na kogo rzucił i kto jest winny całej sytuacji. Dave wypomniał Georgii, że to wszystko ona zaczęła, używając go jako przynęty na Robbiego. W końcu się pogodzili i powiedzieli sobie, że nie ma sensu wspominać o tym incydencie ich partnerom, ponieważ Dave miał dziewczynę i nie chciał jej ranić. Georgia natomiast stwierdziła, że Masimo nie zrozumiałby tego wszystkiego. Zresztą kto by zrozumiał? ;)

        I niby wszystko było dobrze, ale Georgia wciąż myślała o Dave’ie, co więcej wciąż się na niego natykała. Nawet wygadała się przed dziewczynami z Drużyny Asów, że coś się wydarzyło między nią a chłopakiem podczas ich leśnego spaceru, co spotkało się z dezaprobatą Jas. Jakby tego było mało, Masimo przebywał we Włoszech u swojej rodziny, a Georgii nie było stać na to, aby go odwiedzić, a jakoś rodzice nie kwapili się, aby dać jej pieniądze na wyjazd. Georgia musiała się uporać także z innymi problemami: jej rodzice ciągle się kłócili i wszystko wskazywało na rychły rozwód, a ciągłe nieporozumienia z ojcem i dziwne zachowania wujka Eddiego przekonywały dziewczynę, że ma najdziwniejszą rodzinę na świecie. Do tego jej przyjaciółka Jas zaczęła mieć problemy z Tomem, który postanowił dać ich związkowi trochę oddechu, aby mogli zobaczyć jaka jest siła ich związku. Oczywiście do kogo Jas przybiegła w pierwszej kolejności ze swoim problemem? Jakże by inaczej- do Georgii. Ta zaś była zbyt pochłonięta swoimi sprawami, aby się przejmować problemami Jas, z czego wynikło wiele zabawnych sytuacji. Do tego wypadek Angusa zbliżył Georgię i Dave’a jeszcze bardziej. Dodatkowo Georgia postanawia wybawić Robbiego z rąk Lindsay, Dziewczyny Ośmiornicy, jako że podejrzewa, iż to ona tak zraniła chłopaka, gdy wybrała Masimo, iż ten w geście samotności skierował swoje uczucia do Lindsay, swojej byłej dziewczyny. Tym samym dziewczyna naraziła się samej Lindsay, która nie pozwoli, aby Georgia po raz kolejny mataczyła w jej związku.

      Wreszcie do kraju wraca Masimo i co widzi? Ciągłe „przypadkowe” spotkania Dave’a i Georgii. Nawet osoba z innego kraju, słabo mówiąca po angielsku, jest w stanie zauważyć, że coś jest nie tak. Szykuje się więc prawdziwa jatka. Kto z niej wyjdzie zwycięsko? Ja Wam tego na pewno nie powiem. Ale jak tylko sięgnięcie do pamiętnika Georgii, nie tylko dowiecie się wszystkiego, ale zostaniecie uwikłani w prawdziwe nastoletnie problemy i wiele zabawnych sytuacji. A potem to już prosta droga do ponownego uzależnienia się od Gee :)

      Niestety chyba będziecie musieli w ślad za mną przeczytać tę część po angielsku, chyba że znajdziecie gdzieś w księgarniach tłumaczenie. A jeśli, nie to pomęczcie się, bo naprawdę warto. Ja już nie mogę doczekać się jak zacznę czytać część 10. Obawiam się, że to może być już ostatnia część serii. Ale trzymam kciuki za autorkę i jej wenę twórczą, bo doprawdy nie wiem jak będę żyć bez Gee. Pociesza mnie fakt, że potrafię ją czytać na okrągło, więc jak mi się znudzi moje dorosłe życie, to zawsze mogę sobie odświeżyć świat zwariowanej Georgii i jej jeszcze bardziej zwariowanej rodziny. Zaliczam bowiem tę serię do książek, które mogę czytać w kółko i bez końca. Gdzieś przeczytałam, że "Zwierzenia..." to Dziennik Bridget Jones dla dorosłych. Ja uważam, że Gee jest o wiele zabawniejsza, a mam już 30 lat. Powinnam więc czuć większą więź z Bridget, ale zapewniam Was, że tak nie jest. Georgia zawładnęła moim sercem i nie wstydzę się tego. Dla mnie liczy się dobra zabawa podczas czytania, a Gee sprawdza się w 100% :) A może chcę się w ten sposób odmłodzić? Możliwe. Nawet jeśli, to uważam, że nie mam się czego wstydzić, a to czego dowiem się o nastolatkach, może mi się w przyszłości przydać w wychowywaniu dzieci. Na pewno wtedy przydadzą mi się informacje o tym, jak to jest, gdy jest się młodym i ma się jeszcze życie przed sobą :D

     Wczoraj obejrzałam też film "Angus, stringi i przytulanki", który znalazłam na youtube. I naprawdę muszę stwierdzić, że Georgia z filmu to blady cień tej z książki. W książce to Georgia była inicjatorką wszystkiego, wszystkich szalonych pomysłów. A Drużyna Asów tylko jej pomagała w zdobyciu tego, co chciała. Wierzyła też w siebie i w swoją moc zdobycia chłopaka. W filmie natomiast  zdawało się, że bez wsparcia duchowego Drużyny Asów nie jest w stanie przedsięwziąć nic. Georgia z filmu mniej mi się spodobała. Miała za małą siłę przebicia. Także postać Dave'a wyszła bladziutko, nie dało się go polubić. Myślę że to po prostu zbyt trudna książka i ciężko było przenieść na ekran pokręcony umysł Georgii. Tym razem twórcom filmu się nie udało. Był to tylko zwykły młodzieżowy filmik o przyjemnej fabule. Książka zasługuje na dużo lepszą ekranizację i raczej nie warto się za nią zabierać, jeśli się nie ma dobrego pomysłu na to jak odtworzyć postać Georgii, dla której zdobycie chłopaka było podstawowym celem jej życia, tuż obok tego, aby zawsze dobrze wyglądać, na wypadek spotkania z jakimś chłopakiem.
       Także cała reszta postaci była jakaś taka fałszywa. Jas z książki jest raczej śmieszna i szybko się denerwuje; często się kłóci i obraża na Georgię i jej niewybredny humor, ma w zanadrzu przygotowane rady dla Georgii na każdą sytuację i są to zazwyczaj rady, które tylko Georgię rozśmieszają. W filmie Jas była po prostu dobrą przyjaciółką i bardzo sympatyczną dziewczyną. Ellen z książki jest bardzo nieśmiała i ciągle się jąka, w filmie nie zająknęła się ani razu. Gdybym nie znała oryginału, to film nie zachęcił by mnie do przeczytania książki. A naprawdę dużo bym straciła. "Zwierzenia..." są idealne na poprawę humoru i polecam ją każdemu, kto potrafi docenić dobry dowcip :) Nawet jeśli czujecie się za starzy na tę książkę, pozwólcie sobie na mały oddech od problemów życia dorosłego, a od razu spojrzycie na to, co Was otacza z zupełnie innej perspektywy. Zostawiam Was więc z częścią dziewiątą i sama zabieram się za "Are these my basoomas I see before me?" :D

poniedziałek, 25 lutego 2013

Zawsze marzyłam o tym, aby usłyszeć, że jestem gruba

           Tak naprawdę wcale nie chcę o tym słyszeć. Sama wiem, że przytyłam i to sporo, ale nie chcę, aby mi o tym przypominano na każdym kroku. Mam lustro, które bez odrobiny współczucia mówi mi jak jest, mam też ubrania, które śmieją mi się prosto w twarz, ukazując okazały brzuszek. Już wiele razy mówiłam sobie, że przestanę jeść słodycze i nie dotrzymywałam słowa i wiem, czym to wszystko się dla mnie kończy. W związku z tym nie potrzebuję, żeby mnie jeszcze osoby z zewnątrz uświadamiały. Ciężko jest zaakceptować swój wygląd, kiedy codziennie widzi się zbędne kilogramy, których nie da się zgubić przez swoje przyzwyczajenia. Jednak czasem udaje mi się samą siebie przekonać, że wygląd to nie wszystko, że przecież jestem dość mądra, oczytana i w miarę zabawna, mam bliskie grono przyjaciół, dla których mój wygląd jest nieważny, oraz że realizuję swoje marzenia i aspiracje. Potem zaś nadchodzi taki dzień, w którym ktoś obcy postanawia zburzyć mój ciężko wypracowany spokój, bo czuje, że po prostu musi mi uświadomić, jak bardzo przytyłam od ostatniego widzenia, bo na pewno sama nie zdaję sobie z tego sprawy. Bo gdybym sobie zdawała sprawę ze swoich dodatkowych, oszpecających mnie kilogramów, na pewno bym z domu nie wychodziła z obawy przed ludzkim wzrokiem. A tymczasem ja zamiast się kajać za swoje obżarstwo w najciemniejszym kącie własnego mieszkania, nie tylko wychodzę z domu, ale i idę do centrum handlowego kupić sobie nowy łaszek. Który na pewno i tak będzie na mnie fatalnie wyglądał z racji tłuszczu na brzuchu i na boczkach.

        Ten post został zainspirowany wczorajszym , przykrym dla mnie wydarzeniem. Ostatecznie zaśmiałam się do siebie z całej sytuacji, bo mam spore poczucie humoru i pogodziłam się już z myślą, że mogę do końca życia walczyć z kilogramami, w ślad za genetycznym połączeniem z moją mamą. Zdobyłam się nawet na opowiedzenie całej historii koleżankom, mimo iż wiedziałam, że będą sobie potem ze mnie żartowały, ale przynajmniej komuś mogłam w ten sposób poprawić humor. A więc wybrałam się wczoraj na zakupy do centrum handlowego. Wiedziałam, że będę nieść w ręku kurtkę, bo w centrach handlowych jest zawsze bardzo gorąco i nie da się chodzić po sklepach w odzieży wierzchniej. A miałam tego dnia na sobie sukienkę, niezbyt obcisłą, ale i nie zakrywającą moich wyrywających się do świata boczków ani brzuszka. Postanowiłam więc dobrać do tego sweterek a’la ponczo i tak udrapowałam na brzuchu jego asymetryczne boki, aby zakryć wystającą z oceanu ciała wyspę o nazwie „Brzuch”. Do tego dorzuciłam pasek w kolorze bucików i tak szykownie ubrana ruszyłam na zakupy. Byłam bardzo zadowolona ze swojego wyglądu, bo wydawało mi się, iż brzuszek zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tymczasem w sklepie spotkałam koleżankę. I jej pierwszym pytaniem było: „Jesteś w ciąży?”, wypowiedziane radosnym głosem. Na to ja: „Nie, po prostu jestem gruba”. Ona: „No nie żartuj… Naprawdę nie jesteś w ciąży?!”. Ja: „Nie, nie jestem”…. Ona: „A to sory”. I po chwili każda z nas poszła w swoją stronę, bo chyba nie miałyśmy już ochoty przebywać dłużej w swoim towarzystwie. Prawdopodobnie dlatego, że obie się głupio poczułyśmy. I tak naprawdę nie wiem komu było gorzej na duszy: mnie z powodu przypomnienia mi, że jestem gruba, czy znajomej za popełnienie takiego nietaktu.

       Mam więc dla Was radę moje drogie kobietki. Jeśli nie chcecie sprawić znajomej kobiecie przykrości, nie pytajcie czy jest w ciąży tylko dlatego, że niedawno wyszła za mąż. Kobieta w ciąży na pewno sama zdradzi szczęśliwą nowinę, taka będzie uradowana tym faktem. Bez zbędnych pytań i bez narażania Was na nietaktowne zachowania. Zdradzę Wam jeszcze jeden sekret. Osoba, której zdarzyło się przytyć, na pewno nie chce o tym słuchać od innych osób, nawet tych bliskich. Ona sama sobie zdaje z tego sprawę i na pewno codziennie walczy o własną godność w obliczu ludzkich nieprzychylnych spojrzeń. Nie dokładajcie jej więc kolejnych belek pod nogi w walce o dobre samopoczucie i po prostu przełknijcie gorzką pigułkę nachalnego pytania, która się Wam ciśnie na język.

       Kobiety często zupełnie przypadkowo sprawiają przykrość osobie z nadwagą. Jednak mężczyźni jakby wzięli sobie na cel informowanie każdej dziewczyny o dodatkowych kilogramach. W moim gronie najbliższych znajomych nie spotkałam jeszcze mężczyzny, który przeszedłby obojętnie obok mojego problemu. Tak więc wielokrotnie już słyszałam od kolegów, że jestem w ciąży, mimo że wszyscy wiedzieli, iż nie spodziewam się dziecka. Uszczypliwe uwagi na temat mojego wyglądu od kolegów, którzy znali mnie z czasów, gdy byłam szczupła, są dla mnie na porządku dziennym. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego mężczyźni tak lubują się w mówieniu dziewczynom przykrych rzeczy. Zaczynam wierzyć, że nie posiadają oni w sobie ani krzty empatii i nie zdają sobie sprawy, że to co dla nich jest znakomitym dowcipem, dla kobiet może być wielką przykrością. I zamiast mobilizować do działania, mogą wpędzić w depresję. Tu nie mam żadnej rady dla mężczyzn, ponieważ wiem, że do nich i tak moje słowa nie trafią i dalej będą z radością oznajmiać swoim koleżankom, że chyba wyhodowały sobie przyjaciela na brzuchu ;)

        Może i tak dużo nie ważę, może przytyłam tylko 10 kilogramów więcej, co daje mi 5 kilo nadwagi w stosunku do mojego wzrostu, ale uszczypliwe uwagi na temat tuszy ranią mnie tak samo mocno jak w przypadku 30-kilogramowej nadwagi. A jeśli ja tak mocno negatywnie odbieram uwagi i niewybredne żarciki na ten temat, że aż postanowiłam napisać mój mały manifest, to wyobraźcie sobie jak bardzo przykro musi być osobom z jeszcze większymi problemami z wagą. Mam więc przygotowaną dla Was kolejną radę: powstrzymajcie języki, nie obracajcie się za osobą z nadwagą, nie szepczcie sobie z koleżanką do ucha w obecności tej osoby i nie chichoczcie, ukradkiem na nią zerkając. Pomijam, że jest to kompletny brak wychowania. Wiedzcie, że takie osoby są wyczulone na punkcie swojego wyglądu i na pewno zdają sobie sprawę, że to o nich szepczecie. Najlepiej w ogóle nie zauważać obecności otyłej osoby, jeśli jest nam obca. A jeśli mamy wśród znajomych osobę z nadwagą, po prostu rozmawiajmy z nią jak z każdą inną osobą i nie dajmy jej do zrozumienia, że uważamy, iż sama jest sobie winna z powodu swojego obżarstwa. Pamiętajmy, że nie zawsze jest to sprawa złej diety. Czasem są to choroby lub uzależnienia, które ciężko jest zwalczyć.

       Mnie osobiście jeszcze jedna rzecz denerwuje. Kiedy wiem, że nie schudłam ani na jotę, a moi znajomi słyszeli, że po raz kolejny powiedziałam "dość" słodyczom, postanawiają za wszelką cenę poprawić mi humor, mówiąc z przekonaniem, że schudłam. A kiedy ja im odpowiadam, że na pewno nie schudłam, to one jeszcze bardziej się upierają, iż jednak schudłam. Naprawdę nie wiem dlaczego tak bardzo mnie to denerwuje, ale tak właśnie jest. Nigdy nie lubiłam wciskania kitu, a już na pewno nie wtedy, kiedy jestem zmuszona przypominać sobie, że nie udało mi się schudnąć. A więc kolejna rada dla czytających tego posta: darujcie sobie komentarze o chudnięciu, chyba że osoba zainteresowana sama Was spyta o to, czy widać, że schudła. Tak będzie najbezpieczniej i dla Was i dla całej znajomości.

        Na koniec dodam, że znacznie poprawił mi się humor, kiedy po fatalnym spotkaniu ze znajomą kupiłam sobie buciki w przecenie ;) Jak to dobrze, że jestem kobietą i mam tyle możliwości na poprawę humoru :D

czwartek, 21 lutego 2013

Ania z Avonlea/ Lucy Maud Montgomery (Dalsze losy Ani Shirley)

        
     Ania ma już 17 lat i rozpoczyna pracę w szkole w Avonlea. Ma przed sobą trudne zadanie, ponieważ brak jej doświadczenia a  jej głowę przepełniają ideały, których spełnienie będzie wymagało od niej nie lada siły, tym bardziej, że pochodzi z miejscowości, w której przyszło jej uczyć i część dzieci  znała ją z jej czasów szkolnych. Ania zdaje sobie sprawę z trudności zadania, jakie postawiło przed nią życie, ale zamierza pokonać wszelkie przeszkody, byle tylko pod jej opieką dzieci wyrosły na dobrych ludzi. Może nawet uda jej się odnaleźć jakiegoś małego geniusza, którego doprowadzi do sławy? Jednocześnie w wolnym czasie pomaga Maryli w domostwie, aby odciążyć jej wzrok i uchronić przed jego utratą. Ania angażuje się także w działalność Koła Miłośników Avonlea, które sama zakłada razem ze swoimi przyjaciółmi z dzieciństwa a którego zadaniem jest upiększenie wsi i zrobienie z niej powodu do dumy. Ania zawiera też nowe przyjaźnie i chętnie przyjmuje na swoje barki obowiązek zaopiekowania się parą bliźniąt: Toli i Tadzia, po śmierci dalekiej kuzynki Maryli. Zapanowanie nad urwisem Tadziem wydaje się niełatwą rolą, ale Ania nie ugnie się przed żadnym obowiązkiem i stara się także w domu wcielić swoje piękne ideały, których nie podzielała część jej przyjaciół, a nawet część dorosłych. Lecz już nieraz przekonaliśmy się, że Ania Shirley ma zupełnie inne podejście do życia niż inni i to sprawia, że jest taka wyjątkowa i ma siłę przebicia. Ania ma także mniej powodów do zamartwiania się swoim wyglądem, ponieważ jej włosy zmieniły kolor na kasztanowate, jej nienaturalna chudość znikła a wdzięk młodej kobiety niejednego przekonywał, że jest ona w rzeczywistości ładna. Wciąż jednak cieniem na jej próżność kładło się siedem piegów na nosie, które w żaden sposób nie chciały zniknąć…


       Cóż mam powiedzieć… chyba tylko tyle, że zawiodłam się i to na całej linii. Sięgałam po książkę z wielkimi nadziejami, teraz widzę, że nic po nich nie zostało. Zostały zdruzgotane. Nie znalazłam tej cudownej, rozmarzonej Ani, która potrafiła zachwycać się wszystkim dookoła, paplać o wszystkim co ją otacza, wyobrażać sobie rzeczy i ludzi, żyć marzeniami, żyć pełnią życia. Nie znalazłam wątku Gilberta i Ani, mimo że opis na okładce wróżył zaczątek uczucia między nimi. Jedyne co znalazłam w książce to miła opowieść o dzieciach z Avonlea oraz pochwała pracy nauczyciela. Książka nie miała w sobie nic, co zatrzymałoby moją myśl na dłużej. Właściwie to cały czas czułam lekką nudę, której opierałam się dzielnie przez cały czas trwania opowieści. Nie mam w zwyczaju odkładać książki nie przeczytawszy jej do końca, więc i tu wysiłkiem woli przebrnęłam przez opis zachowań dzieci avonlejskich, opis pracy Ani w szkole oraz pracy młodzieży w Kole Miłośników Avonlea. Ale ducha tej książki, który tak mnie zachwycił w pierwszej części, nie odnalazłam nigdzie.

        Trochę zbyt naiwnie było to wszystko przedstawione- praca w szkole, górnolotne ideały przyświecające Ani i Gilbertowi w ich kierowaniu szkołą i umysłami dzieci, praca młodzieży nad poprawą wsi, zdobycie przez Anię przyjaźni burkliwego Pana Harrisona, który nagle pod wpływem Ani przekształcił się w spokojne i tylko nieco zdziwaczałe jagnię. A już historia z Panną Lewis, która dzięki Ani spotyka swego księcia z bajki, była naprawdę ponad moje siły. Zbyt dużo naiwności w przedstawianiu tematu, abym mogła przymknąć na to oko. No bo to, w jaki sposób mówiły dzieci, które miała Ania pod opieką, jest jakby z innego świata wzięty. Nie znam żadnego dziecka, które by potrafiło mówić w sposób tak dorosły, jak to było w przypadku dzieci z Avonlea. Ania z pierwszej części cyklu też przemawiała w sposób bardzo niespotykany, jednak brzmiało to tak naturalnie, że od razu przypadło mi do gustu. Zresztą Ania była od początku przedstawiona jako wyjątkowe i bardzo wrażliwe dziecko, i cała jej postać, z jej przemowami, zachwytem nad życiem, wyobraźnią, była spójna. Natomiast w drugiej części autorka jakby umyślnie chciała odebrać to wszystko Ani, siłą wpychając ją w dorosłość, a wszystkie jej zalety, które tak pokochałam, chciała przelać na pozostałe dzieci w szkole i bliźniaków Tolę i Tadzia. Jednak wszystkie te działania sprawiły, że książka została nie tylko odarta z duszy, ale stała się zwyczajna, nudna. Mogłabym ją właściwie odrzeć z tytułu i zamiast niego wstawić moją propozycję, która znacznie bardziej według mnie by tu pasowała. Mianowicie nazwałabym ją „Dzieci z Avonlea”. Dzięki tej kosmetycznej zmianie od razu po brzmieniu tytułu można by się domyśleć, co odnajdziemy na kartach książki.

         Przejrzałam całą bibliografię Montgomery dotyczącą cyklu o Ani Shirley i doczytałam się, że „Opowieści z Avonlea” oraz „Pożegnanie z Avonlea”, dwie ostatnie części cyklu, to dwie zupełnie inne historie, opowiadające o innych bohaterach zamieszkujących Avonlea i Ania Shirley tylko sporadycznie przewija się przez te książki, tak jakby autorka chciała podtrzymać więź między dawnymi bohaterami z Zielonego Wzgórza a opowieściami z uroczego Avonlea, i zachować w ten sposób dla swoich ostatnich opowieści z tego cyklu tych samych czytelników, których zdobyła dając im Anię. Tak właśnie się czułam czytając „Anię z Avonlea”. Miały to być dalsze losy Ani Shirley, a ja czułam, że Ania tam jest tylko po to, aby utrzymać zainteresowanie czytelnika cyklem. Tymczasem prawdziwymi bohaterem zbiorowym były dzieci. Nie trafiło to w mój gust i powiem szczerze, że biję się z myślami, czy sięgać po następną część, ponieważ boję się kolejnego rozczarowania. Może jednak  bezpiecznie pozostać z jedenastoletnią Anią w jej krainie marzeń i nie zakłócać sobie obrazu tej przepiękną opowieści o wyobraźni następnymi częściami cyklu? Czy też ulec ciekawości i poszukać w kolejnej części wątku miłosnego między Anią a Gilbertem, który to w „Ani z Avonlea” był tylko zarysowany, w mało interesujący sposób zresztą? Ale co się stanie dalej z Anią? Czy zniosę kolejne rozczarowanie, gdy okaże się że z dawnej niezwykłej dziewczynki pozostało tylko jej imię i miłe wspomnienia? Już teraz jako 17-letnia dziewczyna zachowuje się bardziej dystyngowanie, jej życie to teraz praca i obowiązki, o zabawie nie ma już mowy. W moich oczach Ania straciła swój dawny dziewczęcy urok, który autorka starała się zastąpić na siłę urokiem młodej dziewczyny u progu dojrzałości kobiecej. Chyba nie byłam na to przygotowana. Ale zdaje się, że nigdy nie pogodzę się z tym, że Ania dorosła, bo przestała być taka wyjątkowa. Szkoda, że autorka odebrała swojej bohaterce jej najlepsze cechy. Zapewne miało to Ani pomóc dorosnąć, może nawet autorka myślała, że nie wypada, aby młoda kobieta zachowywała się jak niepoprawna marzycielka. Nawet zganiła za takie zachowanie Pannę Lewis, która w wieku 45 lat wciąż dawała się ponieść wyobraźni. Jednak ja uważam, że to nic złego, w każdym wieku można marzyć i czuję się zniechęcona, gdy widzę, że Ani zabroniono tego. A przecież właśnie tym urzekła mnie ta niezwykła dziewczyna gdy czytałam „Anię z Zielonego Wzgórza”. Pisałam w poprzednim poście, że właśnie dlatego tak dobrze mi się czytało o przygodach Ani Shirley, bo dzięki niej mogłam przypomnieć sobie własne dzieciństwo. W „Ani z  Avonlea” zagubiłam to dzieciństwo i szczerze nad tym ubolewam.

        Jak już wspomniałam zabrakło mi też w książce tego, na co wyczekiwałam. Mianowicie miłości. Autorka pozwoliła tylko odrobinkę zakiełkować temu uczuciu , jakby bała się, że 17 lat to za mało, aby poczuć to piękne uczucie. Jednak przyzwoliła na to Gilbertowi, więc myślę, że cel tego pominięcia był inny. Wydaje mi się, że autorka nie zaprzątała myśli czytelnika miłostkami i marzeniami, gdyż chodziło jej o ten słynny morał, którego tak mało było w poprzedniej części. W tej obecnej z kolei było go za dużo. Właściwie sam sposób wychowywania i nauczania dzieci w szkołach przez młodzież z Avonlea był jednym wielkim morałem. Autorka starała się pokazać, jak ważny jest wpływ nauczycieli na umysły dzieci i ich późniejszą drogę życiową. Nawet czasem nie potrafiłam się nie uśmiechnąć, gdy napotykałam na nieco naiwne treści mówiące o ważnej roli nauczyciela w kształtowaniu charakterów dziecięcych. No ale w końcu przeznaczeniem czytelniczym książki były umysły dziecięce, więc o żadnych skomplikowanych tezach nie mogło być mowy. Rozumiem to doskonale, mimo to wolałam, kiedy to Ania uczyła dzieci dobrego wychowania całym swoim życiem, niż żeby jej rolę przejmowała autorka. Efekt był ten sam, mianowicie umysły dziecięce skierowane zostały na właściwe tory, jednak Ania robiła to dużo ciekawiej i nie tak nachalnie:


„Przez dwa lata pracowała poważnie i sumiennie, popełniając wiele omyłek, lecz ucząc się także dzięki nim. Otrzymała też nagrodę- nauczyła swych uczniów niejednego, ale czuła, że oni nauczyli ją jeszcze więcej: łagodności, panowania nad sobą, znajomości dusz dziecięcych. Być może, iż nie udało jej się wpoić w serca swych wychowanków niezwykłych ambicji. Ale przykład jej, bardziej jeszcze niż czynione uwagi, wskazywał im, iż powinni w całym swoim życiu postępować pięknie i szlachetnie, kierować się prawdą i dobrocią, unikać wszystkiego, co tchnie fałszem i pospolitością. Zasady te bez wiedzy uczniów przeniknęły i pozostały w nich jeszcze długo potem..."

      Zdaję sobie sprawę, że pisząc ten tekst jestem pod pływem pierwszej części, ale taki był między innymi mój zamiar. Obok radości z dobrej powieści, chciałam równocześnie porównać obie części. „Ania z Avonlea” wypadła blado w moich oczach w porównaniu do „Ani z Zielonego Wzgórza” i nieco ostudziła mój zapał w stosunku do pisarstwa Lucy Maud Montgomery. Myślę jednak, że zdobędę się na wysiłek i przezwyciężę opory, a wszystko to, by wziąć z biblioteki kolejną część cyklu. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Albo ponownie ogranie mnie miłość do cyklu, albo zostanie ona zabita na zawsze.

       A oto wszystkie części cyklu o Ani Shirley:

1. Ania z Zielonego Wzgórza

2. Ania z Avonlea

3. Ania na uniwersytecie

4. Ania z Szumiących Topoli

5. Wymarzony dom Ani

6. Ania ze Złotego Brzegu

7. Dolina Tęczy

8. Rilla ze Złotego Brzegu

9. Opowieści z Avonlea

10. Pożegnanie z Avonlea

        Gdy sobie pomyślę o tej dorosłej Ani, która przewijać się będzie przez pozostałe 9 opowieści, ogrania mnie zwątpienie. Jaka ta Ania będzie? Czy zdoła mnie zainteresować? Wszystko okaże się niebawem :)

środa, 13 lutego 2013

Ania z Zielonego Wzgórza/ Lucy Maud Montgomery

 

             Często i chętnie wracam do tematyki książek mojego dzieciństwa, może dlatego, że dzięki nim było takie wyjątkowe... no i książki z tego okresu wydawały się ciekawsze niż te, z którymi zetknęłam się w latach późniejszych. A może tylko mi się wydawało, że okres dzieciństwa obdarzył mnie o wiele bardziej interesującymi tytułami, bo gdy jest się dzieckiem to wszystko jest bardziej wyjątkowe a wrażenia są mocniejsze? Wtedy bardziej czujemy, że żyjemy, a to wszystko za sprawą wyobraźni, która pewnego pięknego dnia znika, kiedy wkraczamy w dorosłość? Jest to przykra i nieodłączna cecha naszego dorosłego życia, nad którą ubolewam do dziś. Dlatego chętnie wracam do wspomnień z dalekiej przeszłości, bo tam zostawiłam najlepszą cząstkę mnie, która niestety już nie powróci. Udaje mi się ją od czasu do czasu przywołać za pomocą książek i czuję się wtedy niezmiernie szczęśliwa. A kiedy czytam o kimś obdarzonym jeszcze większa wyobraźnią niż ja, wtedy czuję się spełniona. Zatem o „Ani z Zielonego Wzgórza” muszę mówić wyłącznie w superlatywach, bo tak mi podpowiada serce.

        „Ania z Zielonego Wzgórza” była jedną z ciekawszych lektur mojego dzieciństwa. Kiedy byliśmy dziećmi, wybierano dla nas ciekawe pozycje książkowe, pobudzające wyobraźnię i zainteresowanie książkami, a potem było już coraz gorzej i coraz nudniej. Ja myślę, że dobieranie lektur dla dzieci miało podwójny wymiar. Nie tylko więc chodziło o niezbyt szerokie horyzonty myślowe ale również o troskę, by nie zrażać młodych, świeżych umysłów do czytania. Gdyby nam w pierwszych klasach podstawówki zaserwowano „Przedwiośnie”, połowa społeczeństwa mogłaby porzucić czytelnictwo na zawsze.

         Na szczęście ktoś był na tyle mądry, że dla początkujących, niewyrafinowanych czytelników przeznaczył do poznania właśnie Anię Shirley, słynąca z wybujałej wyobraźni, po którą sięgała w każdej trudnej sytuacji. Czytałam tę książkę jako dziecko i wpisała się ona w mojej pamięci bardzo pozytywnie. Potem przypominał mi o niej kanadyjski film z 1985 roku z doskonałą rolą Megan Follows, która wcieliła się w postać Ani Shirley z tak doskonałym wyczuciem, iż uwierzyłam w nią całym sercem. W końcu postanowiłam sobie odświeżyć pisarstwo Lucy Montgomery, aby potem napisać o nim kilka zdań.

         Oczywiście spodziewałam się, że książka ponownie odnajdzie drogę do mojego serca, ale nie sądziłam, że zrobi to tak łatwo. Właściwie jak tylko na horyzoncie pojawiła się Ania, uległam czarowi tej cudownej, ciepłej powieści. Nawet nie odczułam specjalnie, że książka jest skierowana do dzieci. Język, jakim operuje autorka jest prosty, ale nie protekcjonalny. Tak jak w „Małych kobietkach” wyczuwałam próby umoralnienia czytelnika, tak w powieści Montgomery odnalazłam wyłącznie przepięknie opowiedzianą historię. Oczywiście przez powieść często przewijały się umoralniające frazesy, płynące z ust Maryli oraz Małgorzaty Lynde, ale autorka sama je wyśmiewała, jakby chcąc pokazać, że prawdziwa nauka wypływa z czynów, a nie pustych słów. I tak wielokrotnie Ania przepuszczała te uwagi mimo uszu, lub robiła zupełnie odwrotnie, jakby nic sobie nie robiła z nakazów i przykazów dobrego wychowania, które próbowały jej słowami wpoić Małgorzata z Marylą. Najwięcej w kwestii wychowania Ania wyniosła z własnych błędów, których popełniła niezliczoną ilość. Dopiero taka lekcja, otrzymana od życia sprawiała, że Ania stawała się lepsza nie tylko w oczach swoich bliskich, ale i w swoim własnym mniemaniu. Nawet była dumna z tego, że nigdy nie popełnia dwa razy tego samego błędu, na co Maryla rzekła, że mała to pociecha, skoro wciąż popełnia nowe. Jednak znajdując się pod wpływem dobrych osób i otoczona miłością, której wcześniej nie zaznała, dziewczynka zmieniała się z dnia na dzień na lepsze, chociaż ja ją lubiłam najbardziej wtedy, gdy popuszczała wodzy wyobraźni i wpadała przez to w coraz to nowe tarapaty. Jak już wspomniałam, lubię ludzi z wyobraźnią, a Ania posiadała taki jej nadmiar, że nawet podczas prac domowych potrafiła się zapomnieć w swoich marzeniach i spalić kolację dla Mateusza czy zapomnieć zrobić herbatę do kolacji.

        Czytając książkę przeniosłam się do wspaniałego świata wyobraźni, gdzie najmniejsze przyjemności urastały do rangi cudów, a drobne przykrości otwierały otchłań rozpaczy przed bohaterką. Zabawnie było czytać długie monologi Ani, która zachwycała się najdrobniejszą rzeczą. Gdy paplała jak najęta, nie zastanawiając się nawet, czy druga osoba ją słucha, uśmiechałam się do siebie przez cały taki monolog. Najzabawniejsze jednak były momenty, kiedy po każdym zachwycie Ani, popartym monologiem pełnym górnolotnych zdań, Maryla stawiała ją do pionu krótkim, ciętym zdaniem. Te dwie osoby, mimo że tak różne, uzupełniały się wzajemnie doskonale- Ania pełna marzeń, zawsze szukająca pola do wyobraźni i Maryla, twardo stąpająca po ziemi, dla której szycie bufów przy rękawach, o których tak marzyła Ania, było tylko zwykłym marnowaniem materiału. Gdyby Ania miała przy sobie drugą, taką jak ona marzycielkę, książka nie byłaby nawet w połowie tak zabawna. Ścieranie się tych dwóch przeciwieństw nadało uroku powieści, a różnicę tych osobowości równoważył stateczny i nieśmiały Mateusz, który skrywał w sobie pokłady uczuć, tak chętnie kierowane ku dziewczynce.

       To właśnie Mateusz, skryty i wstydliwy człowiek, unikający towarzystwa ludzi jak ognia, a zwłaszcza tych nieznajomych oraz kobiet i dzieci, stanął w obronie Ani, gdy ważyły się jej losy. Nikt się tego po nim nie spodziewał, a już najmniej Maryla, nie przyzwyczajona do sprzeciwiania się jej woli. Myślę, że nawet sam Mateusz nigdy by nie uwierzył, gdyby mu powiedziano, że pewnego dnia w życiu jego i jego siostry Maryli pojawi się mała sierotka, którą zapragnie zatrzymać w ich pustym i cichym domu. Jakie więc było zdziwienie Maryli, kiedy Mateusz dał jej do zrozumienia, że chciałby zatrzymać Anię, mimo że nie jest chłopcem, jakiego się spodziewali. Szok Maryli był tym większy, że Ania była bardzo wygadana i cały czas paplała jak najęta. Mimo tego, że była dzieckiem i dziewczynką oraz dużo mówiła, czyli posiadała wszystkie te cechy, jakich Mateusz unikał, chciał on zatrzymać tę małą gadułę i wykazywał ogromne niezadowolenie z odmownej decyzji Maryli. Tym bardziej się więc Maryla zdziwiła swojej własnej późniejszej decyzji o zostawieniu małej w ich domu. Ale to jeszcze nie miał być koniec niespodzianek. Wkrótce Maryla zauważyła, że ich pusty dom nagle nabrał jaśniejszego charakteru, ona sama ku swemu zdziwieniu zaczęła się często uśmiechać i wpadać w dobry humor, a wreszcie poczuła wielką miłość do tej obcej dziewczynki, która zawładnęła całym ich życiem w kilka krótkich miesięcy. Rozjaśniła ich dni i całkowicie zmieniła życie. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że w ich życiu nastąpił całkowity przewrót. Tyle lat trwali w ciągłej pracy i zmartwieniach typowych dla dorosłych i nagle pojawił się promyk radości o imieniu Ania, który szybko i w tajemniczy sposób zmienił ich świat w pełen marzeń i kolorów żywot. Maryla dostrzegła prawdziwą przyjaźń, jaka się narodziła między dziewczynką i jej cichym bratem i w pewnym momencie przyznała, że nie wie jak mogli wcześniej żyć, zanim pojawiła się ta radosna i dziwna dziewczynka.

         Dla Maryli Ania była dziwnym dzieckiem. Sama miała wąskie horyzonty myślowe, głównie skupiające się na przeżyciu kolejnego dnia. Nie wiedziała co to wyobraźnia i nie potrafiłaby jej użyć nawet pod groźbą śmierci. Kiedy więc obok niej pojawiła się osoba kompletnie różna od niej, której życie składało się z wymyślania różnych rzeczy, silnego przeżywania każdej porażki i niemal ekstatycznego uniesienia w przypadku nawet najdrobniejszego sukcesu, Maryla po prostu uznała to za dziwactwo. Strasza kobieta nie mogła zrozumieć po co tworzyć wymyślne, romantyczne nazwy dla czegoś, co od lat posiadało swoją dobrze znaną i pospolitą nazwę. Dziwiła się, kiedy z oczu Ani kapały łzy tak radości jak i szczęścia, gdyż znała tylko łzy smutku. Nie wiedziała po co dawać imiona kwiatom, skoro są to tylko kwiaty. Jednak człowiek z prostym umysłem nigdy nie zrozumie tego, obdarzonego bujną wyobraźnią. Maryla zamartwiała się, że będąc tak bardzo wrażliwą i tak głęboko przeżywając nawet najdrobniejsze porażki, Ania będzie miała ciężki żywot. Jednak dziewczynce to nie groziło, bo tak samo głęboko jak porażkę, przeżywała najmniejszy sukces, co równoważyło gorycz tej porażki, a nawet ją przewyższało, bo Ania dużo głębiej przeżywała radości niż smutki. I tak marzyła o pięknych sukienkach z bufiastymi rękawami, a posiadając tylko jedną sukienczynę z sierocińca i trzy proste uszyte jej przez Marylę, aby nie cierpieć odróżniając się od innych dziewczynek swoim ubiorem, po prostu wymyślała sobie, że nosi najpiękniejsze sukienki, jakie potrafiła sobie wyobrazić. Nie posiadając przyjaciół zanim poznała Dianę na Zielonym Wzgórzu, wymyślała sobie przyjaciółki, z których jedna była jej własnym odbiciem w szybie, a druga głosem szeleszczących liści. Otrzymawszy od rodziców bardzo pospolite imię, wyobrażała sobie, że tak naprawdę ma na imię Kordelia. Wymyślała najrozmaitsze rzeczy, jak choćby duchy w zagajniku, a potem wierzyła w to tak mocno, że bała się wieczorami przechodzić przez ten zagajnik. Była chuda i brzydka, według słów Małgorzaty Linde, jednak w swoich imaginacjach była prześliczną księżniczką. Ta wybujała wyobraźnia była jej szczęściem i przekleństwem jednocześnie. Pomagała jej przetrwać najcięższe chwile i zmieniać je w takie, które łatwiej przetrwać, jednocześnie wywołując zabawne, a w oczach Ani tragiczne sytuacje w jej życiu, będące dla niej subtelnymi lekcjami wychowania.

         Była jednak jedna rzecz, na którą nie starczało jej wyobraźni. Było to jej wielkie nieszczęście, przez które wpadła, jak to było w jej zwyczaju, w tarapaty, z których wyszła zwycięsko, ale tylko duchowo. Ta jedna jedyna rzecz, z powodu której Ania bardzo cierpiała i która dwukrotnie sprowadziła ją na manowce, to jej rude włosy. Nawet bujna wyobraźnia dziewczynki przegrywała z rudością jej włosów. Ania marzyła o tym, aby mieć piękne blond loki lub kruczoczarne sploty, a jedyne co miała to dwa grube rude warkocze, które za nic w świecie nie chciały przemienić się w kasztanowate. Ania była bardzo wrażliwa na punkcie pospolitego, jak uważała, koloru swoich włosów i nie pozwalała nikomu na obrażanie jej z ich powodu. Jej wybuchowy charakter sprowadził na nią pierwsze tarapaty, gdy zezłościła się w szkole na słowo "marchewka", wypowiedziane w jej kierunku przez psotnego chłopca, a jednocześnie w jej życiu pojawił się ktoś, kto miał odegrać wielką rolę w swoim czasie. Po zdarzeniu w szkole nie mogła dłużej ścierpieć koloru swoich włosów i postanowiła je pomalować w tajemnicy przed Marylą i Mateuszem. Jak zwykle w przypadku Ani jej akcja zakończyła się fiaskiem i potrzebą ścięcia włosów. Dopiero wówczas Ania doceniła kolor swoich włosów i już nigdy na nie narzekała, co było jej małym, a jednocześnie wielkim zwycięstwem nad sobą samą.
             Ania szybko zdobyła sobie przyjaciół w szkole przez swoją bezpośredniość i miłe obycie. Do każdego zwracała się tak samo, czyli tak jakby znała wszystkich całe życie. Nie można było o niej powiedzieć, że jest nieśmiała. Było wręcz odwrotnie- dziewczynka była wygadana i swoją bujną wyobraźnią pomagała sobie w wymyślaniu zabaw dlatego miała w szkole mnóstwo koleżanek. Ale jej najlepszą przyjaciółką od serca była Diana. Złożyły sobie one przysięgę wiecznej przyjaźni i Ania wiedziała, że nigdy nikogo nie pokocha tak, jak Dianę.


              Od momentu, kiedy jako jedenastoletnia dziewczynka znalazła się w wyniku pomyłki w domu Maryli i Mateusza Cuthbert i znalazła ukochany dom, za którym tak tęskniła, Ania odniosła wiele małych sukcesów w swoim życiu. Nie tylko utemperowała nieco swój wybuchowy charakter i zaczęła używać mniej górnolotnych słów na opisanie zwykłych zdarzeń, ale i wyładniała i zdobyła wykształcenie. Nareszcie, po wielu latach tułaczki po obcych domach, gdzie wykorzystywano ją do ciężkiej pracy, znalazła dom i osoby, które mogła kochać i które ją kochały. Myślę, że jeśli w książce Montgomery był jakiś morał, to właśnie taki, że dobro zawsze wróci i odpłaci jeszcze większym dobrem.

                 Chociaż, gdy o tym bardziej pomyślę, to widzę jeszcze jeden morał. Mianowicie zapał młodzieży z Avonlea do nauki. Rzekłabym nawet, że niespotykany. Ja, mimo że zawsze dobrze się uczyłam, robiłam to zawsze niechętnie. Natomiast tak Ania jak i Gilbert uczyli się z chęcią, rywalizowali ze sobą i nawet widzieli w tym jakiś cel. Naprawdę wierzyli, że dzięki nauce będą mieli dobrą przyszłość. Co więcej chcieli zostać nauczycielami w przyszłości, a więc na zawsze związać się ze szkołą. Bardzo to dziwne, jeśli porównam swoje własne doświadczenia z dzieciństwa, kiedy uczyłam się tylko dla dobrych ocen i zadowolenia mamy, lub gdy rozpamiętuję moje słowa z tamtego czasu: "nigdy nie zostanę nauczycielką! Nie mogłabym zostać w szkole na zawsze!". Anię jeszcze potrafię zrozumieć- mała sierotka bez większych szans na jakąkolwiek przyszłość, nigdy nie poddana dobroczynnemu wpływowi szkoły, nagle dostaje się do domu ludzi, którzy nie tylko obdarzają ją miłością, ale i zajmują się jej wychowaniem, uczą modlić się, chodzic do kościoła, pomagać w domostwie. Kiedy więc Ania wreszcie trafia do szkoły, jest to dla niej taka ekscytująca nowość, że nie dziwi fakt, iż z zapałem wzięła się za naukę. Za to Gilbert, ten psotny chłopak, który tak się naraził Ani w dzieciństwie i pchnął ją tym samym do rywalizacji o stopnie w szkole, dziwi mnie niezmiernie swoim zapałem do nauki i swoją późniejszą decyzją o pójściu na seminarium, by zostać nauczycielem. W mojej szkole chłopcy psotnicy nigdy nie uczyli się dobrze, jeśli w ogóle, bo mieli czas wypełniony psotami i nie starczyło go już na naukę. A już tym bardziej nigdy im przez myśl nie przeszło, aby związać swoją przyszłość ze szkołą. Tak więc Gilbert jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem i jednocześnie potwierdzeniem tezy, że można tu szukać wychowawczej roli książki. Reszta młodzieży avonlejskiej też mnie zdziwiła swoją chęcią do czynnego uczestnictwa w koncertach, odczytach i przede wszystkim w docenianiu tych, którzy się dobrze uczyli. Gdyby Ania i Gilbert żyli w moich czasach, to srodze by im się dostało za to uczenie się i niechybnie zostaliby nazwani "kujonami". Tymczasem oni mogli liczyć nie tylko na radość swoich najbliższych, decenienie ich pracy przez nauczycieli, ale i o dziwo na szacunek młodzieży. Kiedy Gilbert zdobył w seminarium medal na koniec roku za dobrą naukę, jego imię wykrzyczane było z radością wśród gromkiego "hurra", natomiast Ania, wygrywając stypendium, wywołała jeszcze większą burzę radości. Być może w Kanadzie, gdzie cała akcja się rozgrywała i w czasach Ani z Zielonego Wzgórza, młodzież jeszcze garnęła się do nauki. Ale też mogło to być pobożnym życzeniem autorki, którym chciała zarazić swoimi przekonaniami młodych czytelników, stojących przed pierwszymi poważnymi decyzjami w ich życiu. A grono znakomitych głów w Polsce pomyslało, jak to dobrze byłoby mieć w spisie lektur dla młodzieży taką książkę, która z ogromną wiarą odpowiada o nauce i pokazuje, że może być ona przyjemna i pożyteczna. I tak oto obecnie każde dziecko w Polsce musi przeczytać w podstawówce przygody Ani, aby zrozumieć, że dobrze jest się uczyć i czerpać owoce nauki w przyszłości.

                Książkę przeczytałam tak szybko, jak tylko możliwe to było w plątaninie codziennych obowiązków. Śmiałam się i płakałam podczas jej czytania, a muszę powiedzieć, że doceniam książki, które potrafią wywoływać emocje. Poczułam się znowu jak dziecko, wkraczając w nieograniczony świat wyobraźni Ani Shirley. Gdy pojawiła się męska postać, to moje serce podskoczyło z radości na myśl o zbliżającym się wątku miłosnym, nawet jeśli Ania i Gilbert byli jeszcze dziećmi. „Ania z Zielonego Wzgórza” to cudowna, zabawna i bardzo ciepła powieść o miłości i wyobraźni. Polecić ją mogę z czystym sercem tak dzieciom jak i dorosłym. I przyznam, że nie mogę się doczekać, aż wrócę dziś do domu po pracy i zacznę czytać kolejną część pt. „Ania z Avonlea”. Jednego tylko będzie mi tam brakowało. Mianowicie tej dawnej Ani, rozhulanej, jedenastoletniej dziewczynki, która wzdychała na widok ukwieconego drzewa czereśniowego, która co rusz znajdowała się w otchłani rozpaczy, bo zamiast środka spulchniającego dodała do ciasta waleriany, podczas gdy bardzo jej zależało, aby ciasto wyszło idealne. To tej Ani, która upiła swoją przyjaciółkę Dianę winem, bo myślała, że częstuje ją sokiem malinowym, będę wypatrywać w dorosłej Annie Shirley w następnej części powieści. To za tą butną Anią, która za osobistą obrazę potrafiła przy całej klasie rozbić na głowie Gilberta Blythe tabliczkę do pisania, a potem gniewać się o to latami, będę tęsknić. Bo z czasem ta mała dziwna i zabawna dziewczynka zmieniła się w młodą kobietę, nieco bardziej stateczną i z okiełznaną wyobraźnią, a ja wcale nie chcę, żeby jej charakter się zmienił. Niestety zmiany w naszym życiu są nieuchronne i trzeba je przyjąć godnie. Tę okropną wiadomość trochę mi rozświetla wizja rodzącego się uczucia miedzy Anią a Gilbertem. Tylko to mogło mi poprawić humor po tak strasznej prawdzie- że wszyscy kiedyś muszą dorosnąć, nawet postacie literackie.

          Pociesza mnie również myśl, że zawsze mogę wrócić do książki zawsze wtedy, kiedy tylko będę miała na to ochotę lub obejrzeć ekranizację z Megan Follows w roli głównej, która wdzięcznie odegrała role rozmarzonej i pełnej temperamentu dziewczynki z sierocińca. W ślad za literacką Anią, dziewczynka trafia z sierocińca do domu Maryli i Mateusza Cuthbertów. Ci postanowili bowiem wziąć na wychowanie chłopca z sierocińca w wieku dziesięciu lub jedenastu lat, który miał im na zbliżającą się starość pomóc w codziennej pracy. Po chłopca posłali znajomą, Panią Spencer, która chciała wziąć dla siebie dziewczynkę, również z sierocińca. W wyniku pomyłki, jaka wynikła poprzez przekazywanie sobie prośby z ust do ust, zamiast chłopca w domu Cuthbertów pojawiła się jedenastoletnia dziewczynka o imieniu Ania. Była chuda i piegowata. Jej włosy były rude jak ogień a język kręcił się jak kołowrotek w ciągłej paplaninie. Oczywiście twardo stąpająca po ziemi Maryla nie chciała zatrzymywać dziewczynki, bowiem w gospodarstwie był potrzebny chłopiec. Była przekonana, że dziewczynka na nic by się nie przydała, jako że Mateusz potrzebował silnych rąk do pomocy w pracach, które powoli stawały się dla niego uciążliwe. Wiedziona swoimi przekonaniami Maryla była gotowa oddać Anię do sierocińca i sprowadzić chłopca. Jednak zmieniła decyzję pod wpływem sąsiadki, która gotowa była wziąć Anię do siebie do opieki nad swoimi dzieciakami. Sąsiadka zaś była znana w okolicy ze swojego złego podejścia do służby. Bojąc się, ze dziewczynka trafiłaby do złego domu i traktowana by była jak służąca, Maryla postanowiła wziąć jarzmo wychowania sierotki na siebie. Decyzja ta zyskała przychylność Mateusza, który już zdążył przywiązać się do Ani. Była to chyba najsłuszniejsza z decyzji Maryli, bo odtąd życie dwojga starszych ludzi, dotąd puste i pełne trosk i obowiązków, wypełniło się radością i szczęściem.
 


         Film reżyserii Kevina Sullivana z 1985 roku był bardzo udaną ekranizacją powieści Lucy Maud Montgomery i całkiem wierną. Najważniejsze jednak było to, że Ania z filmu była tak samo roztrzepana jak Ania z książki. Tak samo zachwycała się otaczającą ją rzeczywistością, przemawiała jak natchniona, używając słów dziwnie nie pasujących w ustach dziewczynki, pełna była marzeń i wyobrażeń. Polubiłam te dwie Anie tak samo mocno, bo nie widziałam w nich różnic charakteru. A wszystko to, dzięki wspaniałej grze aktorskiej Megan Follows. To właśnie dzięki niej Ania z kart książki ożyła i była dokładnie taka, jaką ją poznałam w powieści. Nie wyobrażam sobie teraz, że mogłabym obejrzeć inną wersję niż tę z 1985 roku. Tu historia była opowiedziana z równym wdziękiem jak w książce. Ja jednak w ślad za Anią lubię mieć pole do wyobraźni, więc jednak przedkładam książkę nad film, mimo że w obu historiach odnalazłam tyle samo radości. Pozostawiam Wam wybór, szepnę jednak słówko, że chyba lepiej zostawić sobie odrobinę do wyobrażenia, niż mieć podane wszystko na tacy, prawda? Zatem spójrzcie łaskawiej na książkę, a ona odpłaci się Wam cudownymi chwilami spędzonymi na Zielonym Wzgórzu J


 

środa, 6 lutego 2013

Jak odstraszyć od siebie chłopaka na 10 sposobów...

      …czyli czego nie robić, jeśli nie chcesz zostać singielką do końca życia. Przedstawione tu sposoby pochodzą z doświadczenia życiowego i są niezawodne. Aby zdusić w zarodku zainteresowanie faceta, na którym nam zależy i w którym być może zaczyna kiełkować zainteresowanie nami, należy się tych sposobów ściśle trzymać, a sukces będzie murowany . Najlepiej się sprawdzają na samym początku znajomości, ale myślę że na każdym etapie związku mogą okazać się przydatne, gdy zatęsknimy za wolnością ;)
 
1. Zacznij działać zanim się upewnisz, czy facet w ogóle się Tobą interesuje, czy jest to tylko Twoje pobożne życzenie.
 
      Jak wiadomo, faceci są dla nas niezrozumiałymi stworzeniami. Chyba żadna kobieta nie dowie się nigdy, co naprawdę dzieje się w męskim mózgu. Jednak od tego, aby odczytać znaki, które wysyła w naszym kierunku facet, mamy wrodzoną intuicję i zdolności obserwacyjne. Aby odstraszyć skutecznie faceta na pierwszym, najbardziej delikatnym etapie znajomości, nie sil się na żadne podchody i obserwacje z ukrycia. Po prostu zaskocz go i zaatakuj swoją czułością znienacka. Okrąż go i nie daj mu możliwości ucieczki. Odetnij go od zapasów wolnej przestrzeni i zacznij oblężenie. Dzięki tym strategicznym ruchom zabijesz jego pierwsze zainteresowanie, jeśli takie faktycznie odczuwał, a jeśli było to tylko Twoje życzenie, powodowane zaślepieniem, na pewno szybko i na zawsze odstraszysz go jak najdalej od siebie. A propaganda o Tobie, jaką będzie on szerzył wśród swoich znajomych, skutecznie osłabi Twoje szanse na godne brylowanie w kręgu jego znajomych, a już na pewno na zawsze zabije Twoje szanse u niego, jeśli kiedykolwiek je miałaś.
 
2. Nie słuchaj rad znajomych, a już zwłaszcza przyjaciół.
 
      Nawet jeśli zewsząd sypią się przekonania, że nic z tego nie będzie, pamiętaj że jedynie Ty naprawdę znasz faceta, wiesz jaki on jest naprawdę i potrafisz wydobyć z niego jego wewnętrzne dziecko, głęboko skrywane pod przykrywką dupka. A już zwłaszcza nie słuchaj przyjaciół, ponieważ powszechnie wiadomo, że przyjaciele są zazdrośni o cudze szczęście. No i Ty wiesz lepiej, przecież to Ty przeżywasz całą przygodę i jesteś w centrum wydarzeń, a inni mogą czerpać informacje do oceny sytuacji tylko z Twoich opowieści. Wiadomo więc, że łatwo tu o pomyłki. Pamiętaj, że osoba z zewnątrz, której sytuacja osobiście nie dotyka, nie będzie potrafiła właściwie ocenić sytuacji, nie stać jej na obiektywizm i tylko Ty jesteś do tego zdolna. To oni, a nie Ty, są zaślepieni przez różne uczucia, jak choćby przez zazdrość lub inne ukryte motywy, które mają na celu zburzyć Twoje właśnie rodzące się szczęście. Kiedy więc pytasz kogoś o radę co zrobić, jak się zachować, pamiętaj, żeby i tak zrobić po swojemu. Polegaj tylko i wyłącznie na swojej niezawodnej intuicji, a cel znajdzie się w zasięgu Twojej ręki.
 
3. Narzucaj mu się ze swoją obecnością i swoimi uczuciami.
 
       Ślij do niego listy z wynurzeniami na temat swoich uczuć do niego, dobrze widziane są całe elaboraty, w których możesz opisać każdą chwilę, jaką spędzasz na myśleniu o nim. Jeśli nie masz w sobie duszy romantyczki i obce jest Ci pismo ręczne, pamiętaj o wykorzystaniu choćby jego adresu e-mail, który możesz zdobyć którąś z metod detektywistycznych: np. zapytać go o adres poczty internetowej, pod przykrywką przesłania mu jakiegoś zabawnego maila (mężczyźni są z reguły mało podejrzliwi, więc jest duża szansa na to, że da Tobie ten adres; ale jest też ogromny procent prawdopodobieństwa, że szybko zmieni adres e-mail i powiadomi o tym wszystkich znajomych, za wyjątkiem Ciebie). Jeśli ten podstęp się nie uda, masz do wyboru wiele innych możliwości, jak choćby wyciągnąć adres poczty internetowej od któregoś z kolegów, albo pobuszować na naszej klasie lub facebooku i tam pisać do niego słodkie wiadomości, których on na pewno wyczekuje. Mężczyźni uwielbiają czuć się jak w pułapce, więc naprawdę nie krępuj się. Wywnętrzniaj się przed nim nawet jeśli sprawia wrażenie, że nie ma ochoty tego słuchać lub nawet mówi Ci o tym. Na pewno ma na myśli coś zupełnie przeciwnego. Wiadomo przecież, że mężczyźni zawsze posługują się metaforami, niedopowiedzeniami i nigdy nie mówią dokładnie tego, co mają na myśli. A co tam, zaszalej! Jeśli to możliwe odwiedzaj go w pracy, nawet codziennie! Na pewno widząc Cię z daleka, nie będzie próbował się ukryć i namawiać kolegów, aby skłamali, że jest chory. A jeśli ciągle się będzie zdarzać, że będzie "nieobecny" w pracy, uznaj, że się rozchorował z tęsknoty za Tobą i wyślij mu e-maila :)
 
4. Pierwsza puszczaj mu sygnały na komórkę, pisz smsy…
 
      Jeśli już zdobędziesz jego numer telefonu (dopuszczalne są tu dopytywania, lub ujęte wyżej metody detektywistyczne) koniecznie weź sprawy w swoje ręce i nie daj mu o sobie zapomnieć. Jeśli on pierwszy nie zapyta Cię o numer, nie przejmuj się tym. Na pewno jest zbyt nieśmiały, żeby Cie o to poprosić. Poproś go więc pierwsza i pokaż jaką nowoczesną desperatką, to znaczy dziewczyną, jesteś. Dozwolone jest, a wręcz oczekiwane przez drugą stronę, zamęczanie sygnałami i nic nie wnoszącymi smsami typu: „cześć. Jak się masz?” już po 5 minutach od otrzymania numeru telefonu. Pisz więc do niego ile wlezie, nie przejmuj się wcale brakiem odpowiedzi lub lakonicznymi, krótkimi i zbywającymi smsami. Pisz do niego zwłaszcza w nocy, przed zaśnięciem i z samego rana jak tylko otworzysz oczy, żeby wiedział, że o nim pamiętasz i stale myślisz o nim. Na pewno nie będzie żałował decyzji, że dał Ci ten przeklęty numer telefonu i nie uzna Cię za desperatkę lub osobę niespełna rozumu.
 
5. Zawsze interesuj się facetami niedostępnymi.
 
      Mam tu na myśli facetów, którzy są związani z kimś innym, facetów mających traumatyczne przeżycia z poprzednimi partnerkami, związanych z innymi kobietami duchowo czyli trwających w wiecznym uwielbieniu poprzedniej partnerki, z którą się nieszczęśliwie rozstali. Do tego grona zaliczam także wiecznych imprezowiczów, nie chcących się angażować, takich, wokół których kłębi się wciąż powiększający się wianuszek kobiet, a także takich, których można określić stwierdzeniem: „za wysokie progi”. Nawet jeśli w duchu czujesz, że to zadanie Cię przerasta, trać czas na walkę o takiego faceta i bądź zawsze zdziwiona, że jednak się nie udało, że znajomi mieli rację, że przecież wydawał się być zainteresowany ("wydawał się" jest tu słowem klucz).
 
6. Przyjeżdżaj do niego o każdej porze i na każde zawołanie.
 
       Jeśli napisze do Ciebie o północy czy nie mogłabyś do niego przyjechać, bo np. czuje się samotny, rozbudź się do końca, przebierz się z piżamki w jakieś ładne ciuszki, weź taksówkę na swój koszt lub dolej paliwa do baku swojego samochodu, nawet jeśli nie masz pieniędzy (pamiętaj, dla niego warto się nawet zapożyczyć, kiedy już odejdzie, zawsze zostanie Ci coś, co będziesz mogła wspominać, gdy będziesz chciała o nim pomarzyć) i pędź na złamanie karku, by pobawić się w jego pocieszycielkę. Tylko weź ze sobą pudełko zapałek, żeby mieć czym przytrzymywać senne powieki i koniecznie zabawiaj go rozmową tak długo, jak będzie tego potrzebował. Potem wróć grzecznie do domu nad ranem i czekaj na następny sms od niego, tym razem o pierwszej w nocy, gdy na dworze będzie szaleć burza. Tylko niech Ci nawet nie przejdzie przez głowę, żeby odmówić, powiedzieć mu, że właśnie śpisz, albo robisz coś ciekawszego, a już na pewno nie rzucaj pomysłu, że to on może się pofatygować i do Ciebie przyjechać. Znajdź przy okazji mnóstwo argumentów przemawiających za tym, że to Ty musisz jechać do niego, a nie odwrotnie, np. mieszkanie z rodzicami, to że jest zmęczony po pracy, że nie ma samochodu, a nawet to, że lubisz jeździć.
 
7. Trzymaj go blisko łóżka.
 
      Zwłaszcza, jeśli usłyszysz, że on nie chce się na razie angażować, że jesteście tylko przyjaciółmi, a nie dwiema osobami w zdrowym związku. W końcu powszechnie wiadomo, że przyjaciele całują się czule w usta, przytulają się namiętnie, dzielą ze sobą lóżko i czasem też ciała. Trwaj w złudnej wierze, że jak będziesz mu dawać wszystko co chce, to na pewno nabierze chęci do zaangażowania się w związek.
 
8. Rozmawiaj z nim po nocach, jeśli tego potrzebuje.
 
      Nawet jak jesteś zmęczona i śpiąca, rozmawiaj z nim do późna w nocy, nawet jeśli wcześnie rano wstajesz do pracy. Poświęcaj się dla niego na każdym kroku i przymknij oko na to, że dla niego jego potrzeba rozmowy jest ważniejsze od Twojej potrzeby wyspania się i normalnego funkcjonowania następnego dnia w pracy. Pamiętaj, stawianie jego potrzeb na pierwszym miejscu jest podstawą udanego i trwałego związku. Już od pierwszych chwil Waszego związku, lub też bycia przyjaciółmi, spychaj swoje potrzeby w kąt i zajmuj się tym, czego on potrzebuje i wymaga.
 
9. Zawsze tłumacz jego nieakceptowane społecznie zachowania przed sama sobą i przed swoimi znajomymi.

     
      Ty go znasz najlepiej, nawet lepiej niż on sam i jeśli na pierwszy rzut oka on robi coś, czego normalnie u innego faceta, byś nie zaakceptowała, w tym wypadku wytłumacz sama przed sobą powody jego dziwnego zachowania. I zrób to tak przekonująco, żeby sama w to uwierzyć. Na przykład jeśli zachowa się jak palant i po kilku gorących spotkaniach nagle powie, że nie chce się angażować, bo wciąż myśli o poprzedniej kobiecie, która go zraniła, po czym widzisz go po kilku miesiącach z inną dziewczyną, a na jej palcu błyszczy pierścionek zaręczynowy, powiedz sobie, że widocznie nie był jeszcze gotowy na związek i potrzebował czasu, żeby dojrzeć, a Ty pojawiłaś się z złym momencie.
 
10. Zawsze skłaniaj się do tego, aby rozumieć faceta dosłownie, kiedy mówi, że na razie nie chce się wiązać.
 
      Wytłumacz sobie, że "na razie" na pewno dotyczy Ciebie, a nie innej kobiety, która nastąpi w jego życiu po Tobie. Uwierz bez żadnych dowodów na szczerość jego słów, że faktycznie potrzebuje trochę czasu, aby poczuć do Ciebie przywiązanie i w międzyczasie spełniaj każdą jego zachciankę. Konsekwentnie odsuwaj od siebie myśli, że jego słowa to zaklęcie, którym próbuje uniknąć rozmów o Waszej wątpliwej przyszłości i tłumaczenia, dlaczego nie teraz i kiedy będzie to później. Przymykaj oko na własne wątpliwości i podpowiedzi własnego rozumu, że jest to tylko unik, który gwarantuje mu spokój i odsuwa na daleką przyszłość Twoje niewygodne pytania o status związku, których z obawy przed zakończeniem znajomości nie będziesz chciała zadać, dając mu tym samym czas na spokojne bawienie się Twoimi uczuciami.
 
     P.S. W zanadrzu mam jeszcze jedną radę.
        Pozornie działa w drugą stronę, a więc faktycznie możesz zdobyć w ten sposób chłopaka, ale na dłuższą metę jest to idealny sposób, aby się go pozbyć, nawet jeśli tego nie chcesz. Mianowicie zrezygnuj całkowicie ze swojej indywidualności. Powiedział Ci, że lubi rude? Pędź natychmiast do fryzjera i zmieniaj kolor włosów na ogniście rude, tak, aby na pewno dostrzegł tę zmianę. Mówi Tobie, że nie lubi zapachu wanilii? Czym prędzej udaj się do łazienki i powyrzucaj swoje ulubione waniliowe kosmetyki, co do jednego balsamu do ciała. Nie oszczędzaj nawet pojemniczków świeżo kupionych i w ogóle nie otwartych. Perfumy za 200 zł? Co tam! Pomyśl, jaka będzie nagroda za ich wyrzucenie! Otrzyj łzy żalu i tryumfalnie wrzuć je na stos waniliowych kosmetyków piętrzących się w śmieciach. Lubi zapach aloesu? Dlaczego jeszcze nie masz zapasów tego zapachu w swojej toaletce? I nie zapomnij nakładać go na swoje ciało co 5 minut, aby frunęła za Tobą aloesowa mgiełka za każdym razem, gdy się do niego zbliżasz. Zostań fanką piłki nożnej, tak jak on, mimo że na samą myśl o tym sporcie włos jeży Ci się na głowie. Chodź z nim na mecze żużlowe, nawet jeśli chce iść na nie tylko z kumplami. Będziesz miała okazję pokazać jego kolegom, jaka fajna z Ciebie dziewczyna i zyskasz u niego dodatkową punktację, bo koledzy na pewno mu wmówią, że będziesz dla niego idealna. Porzuć wszystkie swoje zajęcia i zajmuj się tylko tym, co on lubi; zrezygnuj całkowicie z siebie i stań się wymarzoną dziewczyną. Gwarancja sukcesu jest ogromna. Jeśli nie będziecie razem w ciągu tygodnia - będę musiała przyznać się przed sobą, że nie nadaję się na wróżkę. Będziecie nierozłączni i bardzo szczęśliwi. Nie płacz nad swoimi ulubionymi, dawnymi zajęciami, bo przecież masz to, co chciałaś- jego. A on jest wart największych poświęceń. Odpędzaj od siebie natrętne myśli, że to nie jesteś Ty i nie tak wyobrażałaś sobie idealny związek. Po jakimś miesiącu czy dwóch chłopak i tak zacznie się dusić od Twojego bluszczu idealnej dziewczyny, który wokół niego roztoczyłaś. Szybko stwierdzi, że aloes to jednak nie to, co chce wąchać bezustannie obok siebie, że blond to też fajny kolor, zwłaszcza na koleżance, która nie cierpi piłki nożnej i spotkań w męskim towarzystwie na żużlowych meczach, za to lubi jeździć rowerem, w przeciwieństwie do niego samego. Ale przecież każdy facet wie, że fajnie spróbować czego innego, a największym wyzwaniem jest zdobyć dziewczynę, która jest zupełnie inna od niego samego. A kiedy odejdzie, Ciebie czeka doskonała nagroda- wolność własnych myśli, przyzwyczajeń i zainteresowań. Czyż nie warto? :)
 
     To by było na tyle. Dla osób nie potrafiących dobrze ocenić sytuacji podkreślam, że teksty tu zamieszczone pisane są w sposób ironiczny, a więc mają one znaczenie zupełnie odmienne niż opisane. Jeśli chcecie spotkać rycerza na białym koniu, to trzymajcie się z daleka od przedstawionych pomysłów, inaczej nie będę mogła opędzić się od pozwów o zadośćuczynienie za straty moralne :)