sobota, 16 listopada 2013

2001: Odyseja kosmiczna / Arthur C. Clarke


                           Powróciło zamiłowanie fantastyką i science-fiction. A to wszystko za sprawą zagubienia się wśród półek bibliotecznych. Szukałam pewnej pozycji i przypadkowo zaszłam do działu sci-fi. Tam mój wzrok padł na serię „Odyseja Kosmiczna” i wówczas poczułam, że jestem zgubiona. Jako dzieciak zaczytywałam się w tego rodzaju literaturze, poszerzającej granicę wyobraźni, jak więc mogłam się teraz oprzeć „Odysei Kosmicznej”? Nie dość, że jest to już praktycznie klasyka, wielkie dzieło, które doczekało się filmowej interpretacji, to jeszcze przez te wszystkie lata mojej dorosłości zajmowało poczesne miejsce w pamięci. Bez zastanowienia wyjęłam książkę z szeregu nic mi nie mówiących tytułów i wyszłam z biblioteki, zdecydowana znowu dobrze się bawić, jak za czasów młodości.
                  Przez te kilkanaście lat, które minęły, odkąd po raz pierwszy spotkałam się z „Odyseją Kosmiczną 2001”, tak w wydaniu książkowym, jak i filmowym, zapamiętałam jedynie odczucia, jakie mi wówczas towarzyszyły: fascynacja tajemniczym monolitem, zainteresowanie pierwszym lotem kosmicznym, jaki stał się moim udziałem, trwoga, wdzierająca się do mojego serca, gdy w moim umyśle po raz pierwszy zakwitła myśl o zdradzie komputera pokładowego Hal 9000 i świadomość, jak mało wiemy o Wszechświecie. W moim umyśle zachowała się również wyobrażenie ciszy i pustki próżni, którą „Discovery” przemierzał swoją drogę na Saturna oraz groza osamotnienia kosmonautów w obliczu usterek statku kosmicznego. Moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach i przestałam istnieć dla świata zewnętrznego na czas czytania dwustu ośmiu stron.
Ta książka jest naprawdę magiczna. Tyle lat minęło, odkąd pierwszy raz zatopiłam się w lekturze, a ja znowu poczułam się jak dziecko, dla którego wszystko jest możliwe. Mój umysł ponownie stał się otwartą księgą, gotowy uwierzyć w to, że każdą granicę, którą zna człowiek, można przekroczyć. Lubię karmić swoją wyobraźnię nowymi doznaniami, a chyba nie ma ich więcej niż w dowolnej książce sci-fi.
                  Arthur C. Clarke jest w mojej opinii bardzo uzdolnionym pisarzem. Udało mu się stworzyć tak niesamowitą atmosferę w swojej książce, że miałam wrażenie, iż przebywam na statku badawczym „Discovery”, skazana na podstępne manipulacje Hala, świadoma, że znikąd nie mogę oczekiwać pomocy, bo najbliższa pomoc znajduje się pół miliarda  mil ode mnie. Gdy Clark opisuje światy, które widział osamotniony David Bowman, czułam tę samą samotność, jakiej doświadczał jedyny ocalały pasażer „Discovery” i wyobrażałam sobie to, co on widział. Gdy po raz pierwszy człowiek dowiedział się o istnieniu monolitu, czułam podniecenie nowym znaleziskiem, które mogło zachwiać całym światopoglądem ludzkości. Kiedy wraz z doktorem Heywoodem Floydem zmierzałam na księżyc w tajnej misji, nie mogłam się już doczekać, aż „zobaczę” monolit na własne oczy i „usłyszę” teorie jego powstania. A kiedy odkopany po trzech milionach lat tajemniczy i idealny kształt przekazał sygnał w kierunku gwiazd, zaczęło mnie ogarniać podniecenie na myśl, co mógł oznaczać ten sygnał, do kogo był kierowany i kiedy należy oczekiwać odpowiedzi. I przede wszystkim czułam grozę niewiedzy, co ewentualna odpowiedź może przynieść ludzkości: ewolucję czy zagładę?
                    Odkrywanie tajemnic świata i Wszechświata musi być bardzo pasjonujące, skoro samo czytanie o tym jest tak bardzo wciągające. Wiem, że nigdy nie będzie mi dane polecieć w kosmos i zbadać choćby jego najmniejszej cząstki. Wiem, że nie odkryję nawet drobnej tajemnicy, ukrytej do tej pory przed ludzkim rozumowaniem. Dzięki twórczości Clarka dostałam tę niezwykłą możliwość. Wiem, że to wszystko jest zmyślone, a mimo to czułam się fantastycznie, gdy przemierzałam razem z Bowmanem przestrzeń kosmiczną. Byłam podekscytowana tą nieprawdziwą podróżą. Nieważne stały się granice pomiędzy faktami a fantastyką. Ważne było to, że „zobaczyłam” kosmos i zdana byłam na łaskę i niełaskę techniki i sił władających kosmiczną próżnią.
                     Kiedy komputer pokładowy Hal 9000 zabijał kolejnych członków podróży w wyniku błędów jego twórców, czułam taką samą bezradność, jaką musiał odczuwać Bowman, gdy widział, jak Hal pozbawia go ludzkiego towarzystwa. A gdy trzeba było wyłączyć komputer, który zaczął po swojemu interpretować rozkazy i gdy na statku „Discovery” umilkł ostatni głos inteligencji, potrafiłam sobie wyobrazić, jak okropnie musi czuć się człowiek tak osamotniony, jak astronauta, który nie ma się do kogo odezwać, przebywając w próżni kosmosu i nie wiedząc, co się z nim stanie. Mimo iż niebezpieczeństwo wpisane jest w zawód astronauty, to jednak dopiero kiedy wszystko dookoła zawodzi, gdy człowiek zostaje sam i znikąd nie może oczekiwać pomocy i kiedy staje się najgorsze, dopiero wówczas człowiek zdaje sobie sprawę ze swego osamotnienia i niemocy i ciężko jest mu z tą myślą żyć.
                   Mogłabym podzielić książkę na dwie części. Pierwszą określiłabym mianem wstępu. W tej części po raz pierwszy mowa jest o monolicie. Cofamy się trzy miliony lat wstecz, kiedy przodkowie ludzi byli jeszcze małpoludami, skazanymi na zagładę z powodu braku pożywienia. Pojawienie się tajemniczego, idealnego w swych proporcjach bloku, zmienia przyszłość małpoludów i daje początek przyszłemu człowiekowi. Potem przenosimy się do XX wieku naszej ery, gdzie razem z doktorem Heywoodem Floydem wybieramy się na księżyc, dla zbadania tajemniczej Anomalii Magnetycznej Tycho-1 zwanej TMA-1. Gdy wykopaliska w kraterze Tycho odkrywają taki sam monolit, jaki stanął na Ziemi przed nastaniem ery człowieka, a czarna płyta emituje sygnał w kierunku gwiazd, zostaje podjęta decyzja o wysłaniu ekspedycji badawczej w stronę Saturna, w ślad za sygnałem wysłanym przez monolit. W najściślejszej tajemnicy rusza statek Discovery, najszybszy załogowy statek kosmiczny, jaki człowiek kiedykolwiek zbudował. Tajemnica, okrywająca ekspedycję badawczą, prowadzi natomiast do tragedii, która mogła zagrozić powodzeniu całej misji.
                    Na tym kończy się część, którą umownie wydzieliłam, ponieważ tak naprawdę książka dzieli się na 6 części. Mimo, iż ów wstęp był bardzo interesujący i wzmagający powoli napięcie i nieodparte poczucie ciekawości świata, stale towarzyszące ludzkości, to jednak uważam, że jest to ta słabsza część książki. Autor dopiero się rozkręca, dawkując napięcie i powoli wprowadzając czytelnika w stan, z którego nic już nie jest go w stanie wyrwać.
                    Gdy nagle z księżycowej bazy na Klawiuszu przenosimy się na „Discovery”, zaczyna się druga część, najbardziej fascynująca i wciągająca. Gdy zaczynają się pierwsze kłopoty, napięcie jest doprowadzone do takiego stopnia, że podejrzliwość wobec komputera załogowego rośnie z minuty na minutę a groźba katastrofy wisi w powietrzu. Umiejętność prowadzenia akcji przez autora jest godna podziwu i zazdrości dla młodych, rozpoczynających swoją karierę pisarzy. Bo nawet wówczas, gdy Hal morduje z zimną krwią współtowarzyszy Bowmana i następuje potrzeba odłączenia zbuntowanego komputera, w moim sercu powstał żal, ze doszło do takiej konieczności, ponieważ wina nie leżała w Halu, tylko w jego twórcach, tak samo niedoskonałych, jak ich twory. A zmusić mnie do współczucia dla mordercy potrafią tylko najlepsi autorzy.
                     Książka jest wspaniałym dziełem wyobraźni, niesamowicie wciągającym i fascynującym, mającym ogromny wpływ na moje spostrzeganie świata. Dzięki Clarkowi zatarły się we mnie granice możliwości i wiedzy, a także wyzwolił się głód wiedzy będącej poza zasięgiem ludzkiego rozumowania. Celowo czytałam „2001: Odyseja Kosmiczna” w nocy, żeby nie rozpraszały mnie żadne zewnętrzne bodźce, abym mogła wszystkimi zmysłami chłonąć tę arcyciekawą opowieść, a dodatkowo ciemność nocy przybliżała mi ciemność oraz niezgłębiony ogrom kosmosu, a także pozwoliła zlać się w jedno z bohaterami tej fantastycznej książki. W kolejce do mojej uwagi czekają jeszcze „Pamiętniki Wampirów” i „Wyznanie Crossa”, ale czuję, że nie spocznę, dopóki nie przeczytam wszystkich części cyklu „Odyseja Kosmiczna”. Muszę się przecież dowiedzieć, jakie następstwa dla ludzkości przyniesie przejście pierwszego człowieka przez Kosmiczne Wrota. Mam też nieodparte wrażenie, że dzięki Arthurowi C. Clark półka science-fiction będzie teraz moim ulubionym działem w bibliotece. Przynajmniej na jakiś czas, dopóki nie zakocham się w innym typie literatury. Póki co, znowu chcę być dzieckiem i spoglądać wokół siebie jego oczami, ponieważ chcę czuć, że wszystko w życiu jest możliwe, a granice naszej wiedzy pozostaną nieskończone.

Brak komentarzy: