czwartek, 21 marca 2013

Ania na uniwersytecie - Lucy Maud Montgomery


       Kolejny raz spotkałam się z Anią Shirley. Towarzyszyłam jej przez trzy okresy jej życia, od momentu przybycia na Zielone Wzgórze jako sierotka, która nie zaznała miłości, a mimo to żyjąca pełnią życia dzięki swej wyobraźni, poprzez okres nauczania w szkole w Avonlea, kończąc na wyjeździe na uniwersytet w Redmond. Myślę, że na tym nasza wspólna przygoda się zakończy. Mimo zachęty ze strony pięknej audrey, prowadzącej bloga Be glamour, nie jestem w stanie dłużej towarzyszyć Ani. Wydaje mi się, że jestem już za stara na towarzyszkę coraz starszej Ani. Obie dorosłyśmy, a w moich oczach Ania dużo straciła przez swoją dorosłość. Autorka książki miała wspaniały pomysł, pisząc swoją pierwszą powieść, rozpoczynającą cykl opowieści o rudowłosej sierocie, jednak chyba za szybko wcisnęła ją w dorosłość. Straciłam przez to tę więź, która połączyła mnie z 11-letnią rudowłosą dziewczynką, której głowa wciąż pełna była fantazji i marzeń. Z chwilą, gdy autorka pozwoliła je zabrać nadchodzącej dorosłości, Ania stała się zwykłą dziewczyną, której już nic nie wyróżniało z tłumu bohaterów literackich.
     Ubolewam nad tym, naprawdę. Tak bardzo pokochałam tę młodziutką, chudą i zawziętą, jeśli chodzi o kolor jej włosów, dziewczynkę i naprawdę nie chciałam się z nią żegnać. Jednak autorka zadecydowała za mnie i rozerwała naszą przyjaźń. Z żalem odkładam Anię na biblioteczną półkę, więcej nie będę śledzić jej losów, gdyż nie lubię się zmuszać do czytania książek, tylko dlatego, że spodobała mi się któraś z części czy jakaś inna książka tego samego autora.
       Tak naprawdę już przy drugiej części, zatytułowanej "Ania z Avolney" poczęłam się nudzić, jednak przy tej książce trzymał mnie blask pierwszej części, która na stałe zajęła sobie miejsce w moim przepełnionym tytułami ciekawych książek, sercu. Mgliste wspomnienia kazały mi trzymać się wiary, że po tej drugiej, według mnie, przejściowej części, mój obraz Ani Shirley wróci na właściwe miejsce, że ponownie pokocham tę osobę, że znowu poczuję tę tajemniczą wieź, że będę dzielić marzenia z Anią. Serce podpowiadało mi, że w następnej części poczytam o Gilbercie i Ani i będzie to równie emocjonujące, jak ich potyczki, kiedy byli dziećmi.
      Niestety, zawiodłam się na całej linii. Przeczytałam "Anię na uniwersytecie" tylko dlatego, że nie jest w moim zwyczaju odłożyć nie dokończoną książkę. Niejako nakazałam sobie, że ją przeczytam. I tak zrobiłam, ale przyjemności miałam mało. Postacie jakoś pobladły, wydawały mi się przerysowane, lub pozbawione wyrazu. Zupełnie jakby ktoś inny napisał kolejne części Ani z Zielonego Wzgórza. Możliwe, że autorka nie wiedziała, w którą stronę popchnąć swój pomysł, który zaczęła, osieracając rudowłose dziewczę i oddając ją pod opiekę Mateusza i Maryli Cuthbert. Nudziły mnie koleżanki Ani, nudziło mnie jej życie, w którym nic się nie działo, nudziły mnie nieco naiwnie przedstawione różne szczęśliwe przypadki w życiu Ani, jak choćby sposób, w jaki spotkała Roya Gardnera i to właśnie w takim momencie, kiedy wydawało jej się, że nigdy nie spotka nikogo, kogo mogłaby pokochać. Lub moment, w którym udało się dziewczętom wynająć "Ustronie Patty", domek, który Ania pokochała w momencie, w którym go pierwszy raz ujrzała. Zbyt dziecinne wydały mi się argumenty, które powiedziały Patty, że to właśnie Ania i jej koleżanki będą się idealnie nadawały na najemczynie domku.
      Sama Ania wydała się mniej sympatyczna, do tego nie wyobrażałam jej sobie jako osoby, która mogłaby pozwolić na zabicie kociaka, tylko dlatego, że nie lubi kotów. Straciłam do niej wtedy całkiem serce. Jej miłość względem Roya Gardnera była jakaś taka płaska, a jej niezdecydowanie w kwestii ślubu było bardziej denerwujące niż godne zrozumienia. Także Gilbert stracił swój dawny charakter. Rozmowy jego z Anią stały się nudne i nieco monotematyczne, bo obracające się wokół nauki i planów na przyszłość. Zabrakło mi tej iskierki emocji między tym dwojgiem, tej iskierki, którą wytworzyła autorka na Zielonym Wzgórzu. Mimo, iż wtedy byli dziećmi, to bardziej potrafili mnie porwać niż obecnie, przebywając w Redmondzie. Późniejsza choroba Gilberta wydawała mi się wymyślona naprędce, by znaleźć sposób, aby połączyć dwoje młodych ludzi. Zbyt dramatyczne to było, zbyt przypominające zwykłe romansidło, zbyt nachalne i naiwne jednocześnie. Chyba zbyt jestem dorosła na dalsze losy tych dwojga, których niestety nie mam już ochoty śledzić. Z pewnym żalem więc rozstaję się z Anią, bo wolałabym mieć milsze wspomnienia z jej dorosłego życia. Czasem jednak trzeba pójść dalej, pozwolić ludziom się zmieniać, nie starać się ich na siłę zatrzymywać w rozwoju, tylko dlatego, że nam jest tak wygodniej. Zatem żegnam Anię z melancholią i mam nadzieję, że będzie szczęśliwa w swoim dalszym życiu, którego ja już nie będę częścią...


2 komentarze:

Unknown pisze...

Świetny blog prosty, życiowy! Będę tu zaglądać :)

Gone_With_The_Books pisze...

Strasznie mi miło :)