niedziela, 21 października 2012

I żyli długo i ... czyli co po ślubie

     Jest godzina 22, jestem zmęczona i śpiąca, jutro trzeba wstać z kurami a ja piszę, bo myśli nie przestają krążyć po głowie i jest to moja jedyna chwila aby zająć się tylko sobą. Gdy mam taki nastrój jak dzisiaj, kiedy czuję wewnętrznie, że chcę coś napisać, to nie walczę z tym, tylko rzucam wszystko i siadam do bloga, bo nigdy nie wiem kiedy przyjdzie kolejna taka chwila kiedy niepowstrzymana fala słów będzie cisnąć się by znaleźć ujście tu, na blogu. Nie wspominając o tym, że nie wiem kiedy znowu znajdę czas na zajrzenie do mojego małego prywatnego światka.

    Minęły właśnie dwa tygodnie odkąd na moim serdecznym palcu zagościł na stałe złoty krążek, a ja czuję się nieco oszukana. Bo gdzie się podział ten romantyzm o którym czyta się w książkach i ogląda w filmach? Z tego co kojarzę powinniśmy z moim mężem codziennie chodzić na długie spacery po lesie, podziwiać złotą jesień przytulając się co chwila i narażając na zgorszone spojrzenia przechodniów, powinniśmy codziennie chodzić na pikniki, jeździć roześmiani rowerami, oglądać zachody słońca otuleni w koce i radośnie uprawiać seks w każdym kącie mieszkania, najlepiej po kilka razy dziennie. Powiedzcie mi dlaczego zawsze rzeczywistość okazuje się tak inna od tego, co się nam wciska w telewizji, kinie, gazetach? Media powinny zostać natychmiastowo pozwane za przekazywanie nieprawdy i naginanie rzeczywistości. Człowiek karmiony tyle lat owymi romantycznymi obrazkami spodziewa się tego samego po swoim ślubie a zamiast tego dostaje obuchem w głowę. Okazuje się, że małżeństwo/ zamieszkanie ze sobą zabiera 90 % czasu, który przed tym faktem poświęcało się na budowę więzi w związku. Przez te dwa tygodnie mojego szczęśliwego małżeństwa wykluła się nawet w mojej głowie teoria. Jeśli jest prawdziwa, to już wiem dlaczego tyle małżeństw przeżywa kryzysy. To samo tyczy się partnerów, którzy zdecydowali się zamieszkać razem. Jest to po prostu brak czasu. Kiedy mieszkało się osobno, człowiek w wolnym czasie, kiedy nie widział się z ukochanym, załatwiał swoje sprawy, tak aby podczas spotkania całkowicie poświęcić tej drugiej osobie całą uwagę. Czasem się poszło razem do sklepu,żeby ugotować romantyczny obiad, czy załatwić jakąś sprawę, której nie dało się załatwić w innym terminie. Resztę czasu spędzało się na rozmowach, przytulaniu, oglądaniu filmów w kinie czy w domu. Był po prostu czas na pięlęgnowanie tego delikatnego uczucia jakim jest miłość.

     Natomiast po ślubie nagle okazuje się, że ten czas kurczy się tak jak flanela w praniu, gdy zbyt podniesiemy temperaturę wody w pralce. Jest tyle spraw do załatwienia, które absolutnie muszą być załatwione właśnie w pierwsze dni po ślubie (według mnie najważniejsze dla związku), a ten chroniczny brak czasu wpływa negatywnie nie tylko na relacje, ale i na cierpliwość małżonków. No bo czasu coraz mniej, obowiązków coraz więcej i nagle przyłapujemy się na tym, że niepotrzebnie na siebie krzyczymy, bez żadnego powodu, tylko dlatego, że jesteśmy zirytowani tym, że nie mamy dla siebie czasu, żeby usiąść razem i przytuleni spędzić spokojny wieczór przy świecach. Chcemy nasze sprawy załatwić jak najszybciej, naiwnie wierząc, że jak załatwimy to, co mamy spisane na liście to nareszcie będziemy mogli pójść do tego kina czy na tą upragnioną kolację. W związku z tym poganiamy siebie nawzajem, wywołując tym samym irytację partnera, a kiedy przekreślimy już wszystkie pozycje na naszej liście tych najważniejszych rzeczy nie cierpiących zwłoki, nagle okazuje się, że jakiś święty Mikołaj dopisał nam kolejnych kilkanaście pozycji na liście, gdy tylko na chwilę odwróciliśmy wzrok. A więc znowu odkładamy naszą kolację/wyjście na tańce/ kino- wszystko po to, żeby po załatwieniu wszystkich spraw znów rzucić się na siebie jak w czasie trwania narzeczeństwa. A gdy znowu wszystko skreślimy, załatwimy, poświęcając czas, który powinniśmy przeznaczyć na nasz związek, zgadnijcie co się dzieje? Zajączek wielkanocny podbiera nam długopis i wydłuża naszą listę do kolejnych dwóch tygodni. A ileż to w międzyczasie nazbiera się drobnych i niepotrzebnych kłótni to tylko my będziemy wiedzieć. Kiedy więc już skończą się te przeklęte obowiązki to już nawet nie ma pewności czy wciąż będziemy się lubić.

     Moja rada jest więc taka- nie dajcie sobie zamydlić oczu, czas nie będzie dla Was łaskawy, nie czekajcie aż nadejdzie ta chwila odpoczynku na którą tak długo czekaliście, bo ta chwila może długo nie nadejść, a małżeństwo na początku wymaga bardzo wielu starań i czasu na pielęgnowanie uczucia. Obowiązki też są ważne, ale nie czarujcie się nawzajem, że one się kiedyś skończą i będziecie mogli wyskoczyć na weekend za miasto. Z|róbcie sobie grafik, przeznaczcie ileś dni w tygodniu na obowiązki, nieważne co by to było- szykowanie/ remont gniazdka. odwiedzanie teściów, załatwianie dokumentów które wymusiło małżeństwo, sprzątanie, przeprowadzka, i kilka dni w tygodniu przeznaczcie na siebie, tylko i wyłącznie na siebie. Zapomnijcie o bałaganie, nawet jeśli Was otacza, wyłączcie komórki, żeby oddalić od siebie wizję zaproszenia na kolejny obiadek do rodziców czy teściów i zajmijcie się sobą, nawet gdyby miał to być całodniowy seks bez wychodzenia z domu czy nawet odsłaniania żaluzji. Róbcie to na co macie ochotę, to co Wam dawało radość przed małżeństwem/zamieszkaniem razem (bo zamieszkanie razem jest jak małżeństwo- jest to jakiś pakt, tylko źe nie pisany) i zapomnijcie o wszystkim dookoła. Obowiązki i tak Was znajdą, ale spróbujcie przed nimi uciec choć na ten jeden dzień w tygodniu. Jesienią, kiedy dni stają się coraz krótsze i z powodu braku słońca stajemy się bardziej zmęczeni i zirytowani, nerwowi i śpiący, najbardziej można zauważyć ile naszego cennego życia zabiera nam praca. Zatem zalecam separację z pracą na jakiś tydzień, a jeśli się da to najlepiej i dwa tygodnie, aby był czas na załatwienie pierwszej tury najważniejszych obowiązków oraz czas na cieszenie się tym nowym stanem rzeczy. Nawet jeśli tylko przeprowadziłyście się do swojego faceta, to weźcie oboje urlop i gloryfikujcie tę piękną i ulotną chwilę, aby potem w chwilach zwątpienia przypominać sobie ten piękny pierwszy tydzień. Ja zrobiłam ten błąd i nie wzięłam sobie urlopu od razu po ślubie i od razu wpadłam w gorączkę obowiązków. Tak więc niemal nie widzę swojego faceta, bo on kończy pracę, ja ją zaczynam, jak się widzimy to jeździmy na zakupy mieszkaniowe czy żywnościowe, nie mamy nawet chwili dla siebie. Nie wspominając już o naszych zainteresowaniach. Ja nie mam czasu czytać książek, on jeździć na rowerze i tylko krążymy myślami o tym co jeszcze trzeba zrobić. A jednak mimo tego, że ciągle coś załatwiamy to nasze mieszkanie wciąż jest jednym wielkim pobojowiskiem. Nie ma czasu na doprowadzenie tego wszystkiego do ładu. Cały czas zwalam winę na brak czasu i ciągłe znoszenie nowych rzeczy do mieszkania, ale powoli zakwita we mnie myśl, że wyszłam za bałaganiarza. A więc nie zdążyłam się nawet nacieszyć byciem żoną zanim zaczęłam zauważać wady mojego męża. A to jest naprawdę straszne. Mam jednak nadzieję, że ta wada urodziła się tylko w moim mózgu i jak już wszystko ogarniemy to mój mąż okaże się bardziej dbający o porządek niż ja. Chociaż gdy przypomnę sobie wygląd pokoju, w którym mieszkał przez ostatnie lata to zaczynam drżeć. Chociaż jego tłumaczenia że spowodowane to było niewielką przestrzenią pokoju wydawały się wyjaśniać wszystko zgodnie z prawdą, tym bardziej, że niejednokrotnie słyszałam narzekania mojego ukochanego na bałaganiarstwo młodych ludzi od których wynajmował swój niewielki pokoik. No ale czas pokaże. Tymczasem nieco zboczyłam z tematu.

     Zatem czas się kurczy, bałagan powiększa, lista wydłuża a ja nie mam nawet czasu ugotować obiadu, ani możliwości aby się ładnie ubrać dla męża, bo przez ten bałagan nie mogę odnaleźć własnych ubrań. Nie ma też sensu zakładać ślicznych koszul nocnych gdy się śpi samemu w łóżku. Zatem wspomnienia z pierwszego, najważniejszego okresu małżeństwa mam zapewnione wystrzałowe, tym bardziej że usłyszałam już dwa razy coś na kształt narzekania. Mianowicie usłyszałam, że jesteśmy razem rzadziej niż przed ślubem ( z czym się zgadzam, bo nawet jeśli mój mąż wraca z pracy po 22 to ja już prawie śpię na siedząco i nie mam siły na rozmowy i przytulanie- no i zaraz bym zasnęła w jego ramionach), oraz coś na kształt słów, że nic w domu nie robię ( z czym się kompletnie nie zgadzam, bo ostatnio nic innego nie robię tylko bawię się w dom- nawet posty tworzę w pracy; ten jest wyjątkiem, ponieważ jutro w pracy będzie nawał roboty; właściwie to jak tylko skończę pisać to zacznę przygotowywać własnoręcznie zebrane grzyby na zimę). I oto do czego dochodzi, kiedy zbyt dacie się wciągnąć Świętemu Mikołajowi i Zajączkowi Wielkanocnemu w grę "Niekończąca się lista obowiązków"- zaczynacie się zachowywać jak małżeństwo z dwudziestoletnim stażem. Także dajcie sobie na luz, obowiązki nie uciekną, a Wasza młodość na pewno. Zapomnijcie więc chociaż przez tydzień, że macie dom na utrzymaniu i odetnijcie się od wszystkiego, a po tym magicznym tygodniu znajdźcie w tym całym szaleństwie choć jeden dzień w tygodniu, który będziecie mogli całkowicie poświęcić Waszemu partnerstwu. Ja i mój mąż nasz tydzień prosto z bajki zaczynamy już w środę także moi drodzy na ten czas założę czapkę niewidkę i zniknę dla wszystkich prócz mojego umiłowanego męża :)

Brak komentarzy: