czwartek, 11 października 2012

I po ślubie... czyli najgorszy dzień w moim życiu już za mną

     Nareszcie koniec! Już po! Najgorszy dzień w moim życiu jest już za mną! Ulga i niemiłe wspomnienia będą mi jeszcze jakiś czas towarzyszyć. Miał być to  wedlug opowiadań najpiękniejszy dzień mojego życia, a tymczasem jedyny i niepowtarzalny dzień w życiu każdej dziewczyny okazał się dniem, w którym wszystko co mogło zawiodło. Nawet nie potrzebuję zdjęć, aby to wszystko móc wspominać. Zdarzenia na długo zostaną w mojej pamięci. A oto jak wyglądał ten dzień…

     Zaczęło się od samego rana, a właściwie już od piątku, dniu poprzedzającym tę piękną z opowieści uroczystość. W piątek jak to już bywa od zarania dziejów miał odbyć się polter. Nikogo nie zapraszałam, bo oczywiście taka już tradycja. Kto przyjdzie to przyjdzie. Okazało się że wpadło całkiem sporo osób i zostało aż do północy. A wiec plany, aby położyć się wcześniej spać uległy samozagładzie. Po wyjściu ostatnich gości, którzy zdaje się zapomnieli, że jutro panna młoda musi sprostać wielu obowiązkom i przydałby się jej zdrowy długi sen, trzeba było pozmywać i posprzątać dokładnie korytarz z drobinek szkła ukrywających się pod wycieraczkami sąsiadów. Na szczęście mama wzięła się za mycie więc mnie pozostał tylko korytarz. Potem poukładanie naczyń do szaf- kolejne pół godziny ujęte z życia. Także polecam tutaj aby nie krępować się i ugościć towarzystwo na papierowych lub plastikowych naczyniach i najlepiej dać im jeszcze śmieci do wyniesienia, jeśli wyjdą za późno :P Do tego miałam jeszcze tego dnia robiony podkład do fryzury ślubnej, czyli modelowanie. Jako że przyjaciółka fryzjerka była tego dnia w pracy do późna, a modelowanie musiało być zrobione dzień wcześniej (inaczej w sobotę spędziłabym na krześle 4 godziny, zamiast dwóch), połączyłam fryzurę z poltrem, w związku z czym cały piątkowy wieczór przesiedziałam na krześle pod suszarką, jednocześnie obsługując gości i latając co chwila między przedpokojem, który na ten czas stał się salonem fryzjerskim, a salonem, gdzie narzeczony zabawiał gości. Było to jedyne słuszne rozwiązanie, dodatkowo wydało mi się to dobrym pomysłem połączyć dwa w jedno. Niestety to co mnie wydaje się dobre, inni mogą widzieć zupełnie inaczej, w związku z tym w ten nerwowy dzień (od samego rana wysłuchiwałam różnorakie pretensje mamy) zostałam zbesztana przez narzeczonego, który nie mógł zrozumieć, dlaczego nie ustawiłam sobie tej fryzury jakoś inaczej, np. na  godz. 21 wieczorem. Niepotrzebnie mnie tylko zdenerwował, bo w końcu okazało się, że mam rację, jako że goście i tak zostali do północy więc i tak nie byłoby możliwości uniknięcia połączenia obu zdarzeń. No ale mężczyźni nic nie wiedzą o tym ile obowiązków spoczywa na pannie młodej. Oni zakładają garnitur, skarpetki i buty i mają spokój, my natomiast musimy manewrować między fryzurą, makijażem, zakładaniem sukienki tak, by nie popsuć fryzury, nie podrzeć rajstop i jeszcze jakimś cudem schylić się w gorsecie i założyć buty. Dobrze by było również nie połamać przy tym specjalnie na ten dzień wypielęgnowanych i „zrobionych” za grube pieniądze paznokci (na szczęście ja ograniczyłam się do tego aby je równo spiłować, wiec gdyby się nawet połamały, to przynajmniej nie płakałabym nad zmarnowanymi pieniędzmi, a jedynie nad zaciągniętymi przez paznokcie rajstopami ;)). Także po tym komentarzu narzeczonego, który wykazał się kompletną ignorancją w tematyce ślubnej zamilkłam na jakieś 5 minut, aby pokazać mu jak bardzo mnie tym oskarżeniem o brak organizacji skrzywdził, by w szóstej minucie wybaczyć mu i wrócić do gości.

      Po wyjściu ostatniego gościa narzeczony również się zmył, ponieważ również poczuł się jak gość. W związku z czym sprzątanie jak już wspomniałam zostało na mojej głowie i mojej dobrej i pomocnej matki. Ale wybaczyłam mu to podejście, ponieważ przez cały wieczór dzielnie mi sekundował w obsłudze gości i dzięki temu mogłam zająć się moją fryzurą.  
 
      Modelowanie z dwóch godzin przeciągnęło się do czterech więc cały plan, aby oszczędzać kręgosłup przed ślubem spalił na panewce:D Muszę tu jeszcze wspomnieć o tym, że od dawna mam problemy z kręgosłupem, natomiast od ostatniego roku te problemy urosły na tyle, że codziennie musze się borykać z bólem w dolnych partiach pleców. I właśnie z tego powodu postanowiłam podzielić czas na zrobienia fryzury ślubnej na dwa dni- by dać odpocząć plecom i nie siedzieć zbyt długo. Niestety tak to już jest w życiu, że plany jedno a rzeczywistość drugie. Także po całym dniu bieganiny i wieczornego siedzenia położyłam się spać ze straszliwym bólem pleców.  Miałam nadzieję, że rano gdy się obudzę ten ból minie i zdołam wytrzymać nie tylko w kościele ale i na zabawie. Niestety po obudzeniu się musiałam z przykrością stwierdzić, że ból nie minął. Z obawy przed tym, że nie będę w stanie przetrwać tego dnia zażyłam specjalne proszki przeciwbólowe, które pożyczyłam od narzeczonego. Ból pleców ustał, ale za to zaczęłam czuć mdłości (zapewne skutki uboczne zażycia cudzego leku). Podczas gdy siedziałam na fotelu u przyjaciółki fryzjerki i próbowałam opanować mdłości, dostałam smsa od narzeczonego, że płyta z muzyką, która nagrałam specjalnie na wesele i którą on odebrał ode mnie w sobotę rano- nie działa. Ups! Do wesela zostało kilka godzin, a płyta z muzyką nie chce się odtwarzać na kinie domowym! Chyba nie musze dodawać, że to była nasza jedyna możliwość aby na naszym weselu zabrzmiała muzyka… W końcu zrezygnowaliśmy z orkiestry i dj-a i planowaliśmy zrobić wszystko sami. No ale tak już chyba musi być, że jakby się nic nie waliło podczas tego jedynego dnia to by ten dzień nie był udany, a przynajmniej nie byłby taki wyjątkowy :P Nasz znajomy kilka dni wcześniej opowiadał, jak podczas jego wesela płyta którą nagrał zaczęła się zacinać i cały czas musieli słuchać Michaela Jacksona :D Dlaczego więc my mieliśmy mieć lepiej? : )

      No ale cóż, problemy problemami ale „show must go on” ;) Siedziałam więc jak na szpilkach na fotelu fryzjerskim, z mdłościami i palpitacjami serca za każdym razem jak przypominałam sobie o kraksie z płytą, a dodatkowo milczenie narzeczonego nie poprawiało mi humoru, bo w końcu nie wiedziałam do samego końca czy będzie wesele czy będzie stypa : )
Jakby tego było mało czułam się śpiąca, bo musiałam wstać o 7 rano aby pójść przed 8 do Kościoła na spowiedź przedślubną. W dodatku szłam z kapturem na głowie, aby nie pokazywać wszystkim swoich wałków na głowie i nie robić tym samym sensacji. Ale i tak mi się to nie udało, ponieważ i tak ludzie na mnie dziwnie popatrywali, jako że było w miarę ciepło i nieco dziwnie wyglądałam przemierzając ulice w kapturze.

      Gdy w końcu fryzura była gotowa mąż przyjaciółki zawiózł mnie samochodem do domu, mimo że dzielił nasze mieszkania krótki spacer, no ale od samego rana kropiło, więc fryzura była zagrożona. Tak więc przyjaciółka bała się, ze jej cała praca pójdzie na marne, ja natomiast  drżałam o całą ceremonię ślubną, ponieważ pogoda miała być popołudniem jeszcze mniej łaskawa. Wróciwszy do domu o godzinie 13 próbowałam nagrać płytę z muzyką jeszcze raz, jakimś innym sposobem, tak aby odtwarzacz narzeczonego  w końcu zaczął z nami współpracować. W ten dzień miałam tak ściśnięty żołądek, do tego nudności spowodowane proszkami przeciwbólowymi – wszystko to sprawiło, że nie byłam w stanie niczego zjeść i do samej 16:00 podczas przygotowań nie zjadłam nic prócz trzech cukierków, aby powstrzymać ewentualne burczenie w brzuchu w Kościele (ja tak niestety mam, że mój brzuch burczy w najmniej odpowiednich momentach). Wyobrażałam sobie jak ksiądz w trakcie przysięgi małżeńskiej podkłada nam mikrofon i nagle rozlega się głośne burczenie mojego nieokiełznanego brzucha : ) Na szczęście moje obawy okazały się płonne – przez cały ten wyjątkowy dzień, łącznie z weselem nie byłam w stanie zjeść ani kęsa. Zjadłam tylko rosół i te nieszczęsne trzy cukierki i to było wszystko co tego dnia spożył mój żołądek.

      A że nie mogłam jeść to w ogóle nie zwracałam uwagi na stoły. A tam się działo wiele, a raczej się nie działo. Po czasie stwierdzam, że na sali panował kompletny brak organizacji w obsłudze kelnerskiej. Po podaniu rosołu minęło sporo czasu zanim pojawiły się dania mięsne (może chodziło o to, żeby rosołek się dobrze strawił i żeby zaspokoił na tyle pierwszy głód, aby nikt nie zwrócił uwagi, że było mniej mięsa niż było zamówione, bo prawdopodobnie panie kelnerki również uraczyły się obiadkiem), jak się pojawiły, to między jedną a drugą paterą z mięsem, minęło tyle czasu, że nie wszyscy mogli sobie od razu nałożyć upragniony obiad. Ziemniaczków na 6 osób przy naszym stole było tyle ile moja mama gotuje na siebie i mojego brata, a frytki, które miały być tajemniczymi talarkami (może to nowa nazwa frytek a ja o tym nic nie wiem…?) pojawiły się grubo po tym jak się wszyscy najedli, a raczej rozdzielili między sobą skąpą ilość ziemniaczków. Krótko po obiedzie wszystko zostało sprzątnięte ze stołów, razem z resztkami mięsa (miałam nałożony kawałek mięska, który miałam ochotę zjeść, ale niestety zniknął nim zdążyłam wrócić do stołu; a dlaczego odchodziłam od niego- to niedługo zdradzę), mimo że ustalono (nie piszę "ustaliłam", bo nie pamiętam, abym coś takiego ustalała z szefową restauracji) iż ciasto będzie sobie stało z boku razem z kawką i herbatką, na tak zwanym szwedzkim stole. Także przez jakąś godzinkę na stołach stały tylko szklanki i soki, zanim ludzie się zorientowali że mogą sobie sami ciasto nakładać. Jeszcze w trakcie sprzątania po obiedzie kelnerka zapytała mnie czy mają już kłaść zakąski, mimo że ustaliłam z szefową, że zakąski są na kolację… Nie znam się na tym, ale według mnie jeśli jest stół szwedzki na ciasto, to mięso powinno zostać na stołach, żeby każdy ewentualny głodny mógł się nim jeszcze nasycić. Zamiast tego moi biedni goście mogli podziwiać biel obrusa.

      Po torciku przyszedł czas na zakąski, które zamówiliśmy na kolację. Nie robiliśmy prawdziwej kolacji, ponieważ impreza miała trwać tylko do północy i wszystko było tak fajnie ustalone czasowo, że zawsze na tych stołach miało coś być. Tak więc na kolację wystawiono sałatki, śledzika i rolady w galarecie. Miały być też rolady z żurawiną na zyczenie mojego narzeczonego, który nie lubi galarety, ale jakoś nigdzie nie mogłam ich zlokalizować. Nie położono też na stoły resztek mięsa po obiedzie, mimo że specjalnie domówiliśmy 20 dodatkowych porcji (na 43 gości było ponad 80 kawałków mięsa), aby dołożyć to co zostanie z obiadu do skąpej kolacji. Niestety kelnerki i kucharki uznały inaczej i mięso pozostało w lodówkach, albo na talerzach obsługi (tego nigdy sie nie dowiem, czy faktycznie obsługa położyła na stole tyle mięsa ile zamówilismy). Po zakończeniu imprezy oczywiście mięso się odnalazło i powędrowało do domu teścia, gdzie następnego dnia miały się odbyć takie mini poprawiny. Tak więc my mieliśmy co jeść na poprawinach (ok. 10 osób i mnóstwo jedzenia), podczas gdy 40 osób, które straciło  na nasze prezenty grube pieniądze wyszło z wesela głodne. Po czasie dochodzą do mnie obrazy, które zapamiętałam i faktycznie muszę stwierdzić, że w pewnym momencie na stołach stało samo masło i chleb. Niestety podczas wesela nie byłam w stanie tego pilnować, ponieważ w ogóle przy stole nie siedziałam i nie wiedziałam co się tam działo. Szkoda tylko, że jeszcze podczas zabawy nie otrzymałam sygnałów od gości, że nie ma co jeść (albo przynajmniej od mamy), tak abym mogła coś z tym fantem zrobić. Tak więc podejrzewam, że zostaliśmy po weselu dość mocno skrytykowani. Tak to niestety już bywa z weselami, zawsze jest coś nie tak, co się komuś nie podoba. Jednakże my faktycznie zasłużyliśmy na naganę. Nie dopilnowaliśmy wszystkiego i jak o tym pomyślę, to serce mnie boli. Niestety muszę to wszystko przyjąć na klatę i uśmiechać się dzielnie. Przynajmniej teraz mogę komuś podpowiedzieć, żeby mocno pilnowali obsługi podczas swojego wesela, albo nawet zlecili komuś (np. teściom lub świadkom) to zadanie, żeby potem nie musieli najeść się wstydu. Sama miałam kiedyś praktyki w restauracji i byłam świadkiem jak po przywiezieniu ciasta przez cukiernię, obsługa restauracji odcięła sobie spory kawał ciasta, za które ktoś inny zapłacił i zjadła je sobie przy kawie. Także korzystajcie z mojego bogatego doświadczenia moi drodzy i nie popełnijcie tego błędu co ja- nie spuszczajcie obsługi z oczu i najlepiej zostawcie swojego człowieka w restauracji na czas przygotowań do wesela : )

      Co się jeszcze mogło nie udać… no cóż, może przejdę teraz do muzyki. Powiem Wam tak- kiedy masz orkiestrę to nikt nie śmie nawet słówka pisnąć, że mu się muzyka nie podoba. Natomiast jeśli sam przygotowujesz kompilacje i trzymasz się ściśle przebojów typowo weselnych, tych samych które grają orkiestry, ale sam puszczasz muzykę, to znajdzie się wokół Ciebie nagle tyle doradców z własnymi płytami i życzeniami muzycznymi, że sam jesteś zaskoczony ilu dj-ów masz w rodzinie. Masz tyle na głowie, stajesz wręcz na tej głowie, aby rozbawić towarzystwo, puszczasz muzykę dla starszych i dla młodszych a i tak słyszysz z każdej strony: „no nareszcie przeboje lat 90! Ojeeeeeeny masz tylko dwie takie piosenki??”, „Ja mam płytę w samochodzie z muzyką z radia eski- mówi kuzyn, a bratowa odpowiada- No to przynieś!” nie zawracając sobie w ogóle głowy tym, aby zapytać mnie o zgodę… „Weź puść może nasze śląskie hity, bo mama chciała posłuchać, a i zobaczysz jak ludzie będą się bawili”…. I tak dalej i tak dalej… Do tego dzieci, które dorwały się do komputera i przełączały muzykę w środku piosenki, albo wręcz włączały w kółko tę samą piosenkę z pliku, zamiast wybrać z listy na winampie…  Spędzasz biedny człowieku wiele godzin przy komputerze, poświęcasz swój wolny czas i ściągasz muzykę  na Internecie bezprzewodowym z limitem danych, by potem patrzeć jak inni rujnują Twoją pracę podczas przyjęcia, nie pytając Cię w ogóle o zgodę, a na poprawinach słyszysz od osoby, która powinna mieć najmniej do powiedzenia, mianowicie do partnerki teścia (jest po rozwodzie), że muzyka, której poświęciłaś tyle godzin była muzyka na stypę a nie na wesele i mówi to wszystko przy innych- tak moi drodzy, wtedy naprawdę może się zrobić przykro. Dlatego korzystajcie z mojej rady i nie starajcie się zadowolić gości muzycznie, bo i tak Wam się nie uda. Jeśli chcecie mieć spokój zamówcie za grube pieniądze orkiestrę i wtedy wszyscy będą się grzecznie bawić do tego, co zostanie im puszczone i nie będą wybrzydzać.

     O czym tu jeszcze można wspomnieć… ach błogosławieństwo… Powiem Wam tak- rodzina to bardzo dziwny twór. Czasem są  bardzo pomocni, innym razem masz ochotę ich wszystkich podusić za to, że grają na Twoich i tak skołatanych nerwach. Jako że moi teściowie są po rozwodzie i oboje mają nowych partnerów to sytuacja z błogosławieństwem się trochę pokomplikowała. Mianowicie dlatego, że teść nie znosi nowego męża byłej żony i poinformował, że on swojej partnerki na błogosławieństwo nie weźmie i nie życzy sobie, aby „ten człowiek” (mąż teściowej) był na błogosławieństwie i jeśli go zobaczy u mnie w domu to wyjdzie. Tak…. Nie ma to jak stawiać warunki osobom postronnym tylko dlatego, że samemu się narobiło bałaganu we własnym życiu. No ale dobrze, czego się nie robi dla swojego ukochanego… Teściowa została powiadomiona, że ma przyjechać sama, a jej mąż ma czekać na nią w Kościele (kilka kroków od mojego miejsca zamieszkania). Jakież więc było moje zdziwienie, gdy teściowa przyjechała do naszego domku ze swoim mężem, który ani myślał czekać pod Kościołem? I co napisać narzeczonemu, który pisze w smsie czy jego mama przyjechała sama czy z  mężem? Już myślałam, że błogosławieństwo się odbędzie w okrojonym składzie, albo w ogóle się nie odbędzie. Bo oczywiście za mało miałam stresów w tym dniu, należało jeszcze coś dołożyć, żebym na długo zapamiętała ten dzień.

     Było jeszcze kilka innych stresogennych drobiazgów, jak np. spóźnienie narzeczonego (nie, wcale nie bałam się, że się jednak rozmyślił :P), jak to że nikt nie opiekował się prezentami pod Kościołem i w hotelu i sama musiałam zadbać o to, aby bezpiecznie znalazły się w pokoju hotelowym (podczas gdy goście czekali na nas z kieliszkami szampana w dłoni) /warto więc tu pomyśleć o osobie, której ufacie i która zajmie się prezentami od razu po ich otrzymaniu przez małżonków i będzie mieć na nie cały czas baczenie/, jak to, że po stłuczeniu kieliszków i prowizorycznym posprzątaniu szkieł przez zaślubionych obsługa źle posprzątała po nas parkiet i moja mama wbiła sobie szkło w stopę, gdy tańczyła bez butów...- ale nie będę o tym pisać, bo to zaledwie drobiazgi w porównaniu z największą katastrofą tego dnia- sukienką.

      Moja piękna królewska sukienka, w której tak pięknie, bogato i szczupło wyglądałam zepsuła mi całkiem humor. Wszystko było pięknie do czasu aż poszłam w niej do Kościoła i chciałam zrobić pierwszy krok bez trzymania kiecki wysoko w górze (cały dzień padało, więc wszyscy mogli podziwiać moje kolana jak szłam do samochodu i do Kościoła). Najpierw sama się w niej prawie przewróciłam, potem mój narzeczony na nią stąpnął kilka razy, a jak szliśmy już do ołtarza to zamiast patrzeć na zebranych w Kościele gości i uśmiechać się pięknie do zdjęć, to ja patrzyłam pod nogi by nie wywrócić się o rąbek sukni (ale by była ogólna uciecha jakbym fiknęła ze dwa razy z bukietem w dłoni ;)). Okazało się, że suknia była nieco za długa a że mierzyłam ją po skróceniu w salonie bez chodzenia, to nie byłam w stanie zweryfikować prawidłowo jej długości. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nie mogę w niej wykonać ani jednego odważniejszego kroku, nie wspominając już o tańczeniu?! Miałam jeszcze nadzieję, że to wszystko przez dywan w Kościele i że na weselu będzie już dobrze. Jednak po dwóch potknięciach na sali weselnej wiedziałam już, że sukces mojej imprezy zawisnął na włosku. Bo jak tu się bawić skoro para młoda nie wykonała jeszcze pierwszego tańca? Zaczęłam przeklinać, krzyczeć na mojego biednego, świeżo poślubionego męża, że "Nie! Nie zatańczę z Tobą ani jednego tańca, bo nie mogę wykonać ani jednego kroku i że zaraz ubiorę jeansy i bluzkę, które wzięłam na przebranie" itd. Przybiegła mi na pomoc moja cudowna przyjaciółka, poszłyśmy do pokoju hotelowego, który wykupiliśmy na wszelki wypadek (miał być używany jako pokój gospodarczy i mimo że na początku byłam przeciwna wydawaniu na niego pieniędzy, to potem byłam za niego wdzięczna, bo gdzie inaczej naprawiałabym swoją sukienkę lub ratowała zranioną o szkło stopę mamy?) i tam próbowaliśmy pożyczonymi od obsługi niebieskimi nićmi podszyć jako tako moją kiecuszkę, aby nadawała się do tańczenia. Jednak zbyt wiele materiału było do okiełznania, a goście czekali na pierwszy taniec. W związku z tym przyjaciółka zaczęła mi wsuwkami podpinać przód kiecki, bym sobie po niej nie deptała i tak z tymi wsuwkami, z wisielczym humorem zeszłam do mojego męża, a za każdym moim krokiem słyszałam wypadające wsuwki. Wzięłam go na parkiet, ustawiłam najwolniejszą piosenkę jaką znalazłam i zatańczyliśmy, depcząc po wsuwkach wysuwających się po cichu acz nieubłagalnie z mojej sukieneczki. Po zakończeniu tańca szybko uciekłam z powrotem na górę, chwytając po drodze moją przyjaciółkę i w pokoju hotelowym rzuciłam niemal ze łzami, że zdejmuję tę cholerną kieckę i zakładam spodnie. Nie pozwoliła mi na to moja przyjaciółka, fryzjerka, krawcowa i fotograf w jednym, ponieważ miała w planach narobić jeszcze setkę zdjęć. Uklękła więc nie zważając na swoją sukienkę, na swoje rajstopki i zaczęła mi związywać dół sukni w supły. Po całej operacji z sukienki księżniczki zrobiła się sukienka bombka, w której wszyscy mogli podziwiać moje lekko zadarte rajstopy i lekko porysowane białe używane buciki. Ale mimo to ja zeszłam do gości weselnych przeszczęśliwa, że nareszcie mogę tańczyć. Przyjaciółka powiedziała, że dół nie jest ważny, bo ona tak porobi zdjęcia, że będzie widać tylko górę mojej prześlicznej sukienki. I tak oto mojej sukience ślubnej nie udało się zepsuć zabawy, mimo że usilnie się o to starała. Ale nie znała widocznie mojej przyjaciółki, która potrafi sobie radzić w każdej sytuacji ani mnie i mojego poczucia humoru, które uratowało mnie przed największą katastrofą tego dnia. Ale i tak zanim poprawił mi się humor to zdążyłam pożałować, że posłuchałam mamy i zamiast kupić sobie krótką białą sukienkę do kolan gdzieś na rynku, tak jak początkowo chciałam- kupiłam typowo ślubną kieckę. Ale ostatecznie co z tego, że będę miała setki zdjęć w związanej u dołu sukience porobione przez gości weselnych? Najważniejsze, że ani przez moment nie schodziłam z parkietu i doskonale się bawiłam : )

     Pamiętajcie więc moje kochane- nieważne ile przeszkód stanie Wam na drodze w ten najgorszy dzień w życiu- nie traćcie dobrego humoru i nie przejmujcie się niczym, tylko tańczcie, tańczcie, tańczcie… : ) Jeśli Wy zachowacie dobry humor to będzie dobrze, nawet jeśli wszystko dookoła Was zacznie się walić. Pamiętajcie, że nie wesele jest ważne tylko Wy, Wasz ukochany mąż i Wasze życie po ślubie.

   Pozdrawiam wszystkie przyszłe panny młode i daje Wam radę: nie przejmujcie się tak bardzo całym tym cyrkiem, bo co ma się nie udać to i tak się nie uda, nieważne jak bardzo będziecie się stresowały i starały, aby wszystko było dobrze. Zatem posłuchajcie byłej panny młodej po przejściach i starajcie się z tego dnia wziąć tyle dobrego ile się da, aby mieć same dobre wspomnieia :)

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Hej.
Po pierwsze: Z tych niewielu zdjęć, które umieściłaś wiem i widzę jedno: wyglądałaś prześlicznie. Masz piękne włosy i miałaś śliczną sukienkę.
Nie będę wypowiadać się na temat Twoich znajomych, wiem tylko tyle, że powinni zrozumieć, że na drugi dzień masz sporo obowiązków i roboty i musisz sobie wypocząć.
Ojej ta sytuacja z muzyką była niewesoła, ale to co działo się na sali odnośnie jedzenia to jakiś szok.!! Kompletny brak organizacji, nie wiem, ale pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. Brakuje mi słów,
Co do sukienki i tej małej wpadki- o rany, jak to dobrze mieć przyjaciółkę, która uratuję Cię w takiej sytuacji. Zazdroszczę.!
I super, że miałaś do tego wszystkiego dystans i nie dałaś się zwariować.
I mam nadzieję, że teraz już wszystko się dobrze ułoży bez większych problemów.
Super post- przestrzegłaś mnie. Pozdrawiam, Kinga.;)

Gone_With_The_Books pisze...

Ach ja też się cały czas zastanawiam jak to się mogło stać, że panie kelnerki robiły co chciały. Nawet była taka sytuacja, że przy stoliku z kawą i ciastem komuś spadł na ziemię cały kawałek ciasta z galaretką i obsługa nie spieszyła się wcale z posprzątaniem tego. Stały cały czas za barem i rozmawiały. Właściwie ten kawałek ciasta leżał tam dobrą godzinę. No ale co się stało to się nie odstanie. Staram się o tym po prostu zapomnieć.
Zdjęć jest mało, bo tylko tyle sama widziałam :) Ale bardzo dziękuję za miłe słowa :) Nie pamiętam czy pisałam w poście ale obrączka jest za mała i ledwie weszła na mój palec :) Ale by było śmiechu gdyby jednak była zbyt mała ;) Chciałabym wtedy widzieć minę teścia ;)

Najważniejszy w takich chwilach jest spokój, opanowanie i poczucie humoru. To ostatnie uratuje nas nawet w najgorszych chwilach :)

W ogóle teraz nie mam czasu na dodawanie postów i czytanie książek jako że przygotowujemy mieszkanie na wspólne życie. A do zrobienia jest dużo a czasu mało. Ale jak się ogarniemy w mieszkaniu to zacznę częściej tu bywać :)

Anonimowy pisze...

Piękny tekst i smutny. Byłem kiedyś djem weselnym i niestety zabrakło Wam doświadczenia które zdobywa się latami, obserwując reakcje ludzi i zbierając utwory przy których ludzie się bawią. Można powiedzieć że to Wasz pierwszy dzień dj-owania. Zgadzam się że każdy może być djem ale wg mnie dopiero po kilku latach praktyki.
Mario

Gone_With_The_Books pisze...

Wszystko to prawda. Ale ciężko jest obserwować reakcje ludzi na własnym ślubie, kiedy wszystko w dodatku się wali :) I jest się zajętym zaciąganiem ludzi do tańca i pilnowaniem wszystkiego :) Zresztą ta muzyka to była na prośbę gości, bo miało być tylko spotkanie przy obiedzie i kawie. Ale jak widać i tak nie opłacało się robić czegokolwiek specjalnie dla gości, bo ci i tak będą niezadowoleni :) Następnym razem będę mądrzejsza ;)