wtorek, 17 kwietnia 2012

Przeminęło z wiatrem/ Gone with the wind/ Margaret Mitchell

      Pierwsza książka, w której się zakochałam od pierwszego wejrzenia i na wieki wieków, to "Przeminęło w wiatrem" Margaret Mitchell. Nawet nie pamiętam jak trafiła w moje ręce. Najpewniej przez przypadek, jak wszystko co ważne w moim życiu. Kiedyś, sto lat temu, jak jeszcze byłam w podstawówce i miałam manię czytania (hej! A może to był brak przyjaciół i zajęć?), a więc w czasach kamienia łupanego, miałam takie coś / jak czegoś nie umiem nazwać na ratunek przychodzi mi "coś" lub "ten tego", ponieważ wszystko da się "wytentegować", nawet "coś" :D/, że jak już przeczytałam wszystkie lektury i tytuły nieobowiązkowe z listy wywieszonej na drzwiach biblioteki (zazwyczaj robiłam to za całą klasę. Tak! W mojej klasie nikt nie lubił czytać. Uwierzycie w to?!)- wówczas zaczęłam myszkować tam, gdzie oko typowego podstawówczaka nie dochodziło, mianowicie w pozostałych, nielekturowych książkach, które właściwie nie wiadomo na co były w bibliotece szkolnej trzymane. Dzisiaj mam wrażenie, że cała biblioteka w podstawówce była tylko dla mnie zorganizowana :)


     Otóż w którejś klasie musieliśmy przeczytać "Potop" Sienkiewicza //post ten dedykuję mojemu chłopakowi, który książkę tę czytał trzy razy i zawsze potykał się po kilku stronach. Właściwie "Potop" służył mu jako kołysanka. Mógł przy nim zasnąć w trzy minuty, nawet jeśli chwilę wcześniej wydawało mu się, że nie jest śpiący. W zasadzie wystarczyło mu na nią spojrzeć z daleka a już spał jak niemowlę//. Oczywiście przeczytałam tę pozycję we 2 dni, po czym oblizawszy się ze smakiem, dobrałam się do całej trylogii. Po ukończeniu tej jakże wymagającej trylogii (ja naprawdę jestem jakimś trójnogiem- lubię czytać lektury! A tfu!) byłam zauroczona powieścią historyczną. Zbyszka z Bogdańca i jego druhów zjadłam w jeden dzień. Zatem z zakochanymi oczami szłam co dwa dni do biblioteki i prosiłam o "jakąś powieść historyczną". Podejrzewam, że po dwóch tygodniach panie z biblioteki dostawały apopleksji na mój widok, bo już nie wiedziały co mają mi podać na talerz. Aż raz wpadły na pomysł, aby odstraszyć mnie jak natrętnego komara książką "Kiedy słońce było Bogiem". To była taka trauma, że ów tytuł pamiętam do dziś i zawsze mam łzy w oczach kiedy go wspominam. Była to pierwsza książka, przy której usnęłam i której nigdy nie ukończyłam (ciiiiii). Była to też jedyna plama na honorze wzorowego czytelnika. Nawet "Quo Vadis" przeczytałam i to z zapartym tchem a tego czegoś nie potrafiłam objąć moją nagle skurczałą wyobraźnią. Tą oto książką panie bibliotekarki zabiły we mnie dopiero kwitnącą miłość i nigdy więcej mnie nie zobaczyły z pytaniem o powieść historyczną na ustach.

       Zanim jednak stało się najgorsze, całkiem możliwe, że właśnie w tych szalonych czasach dostała się w moje ręce Margaret i jej wspaniałe dzieło "Przeminęło z wiatrem".



GRUBISZCZE ALE NAPRAWDĘ WARTO OPANOWAĆ STRACH PRZED GRUBOŚCIĄ TEJ KSIĄŻKI. Moje wersja jest dwutomowa.

      Muszę powiedzieć, że od zawsze miałam pociąg do historii miłosnych, jednak ta, którą wyczytałam na kartach „Przeminęło z wiatrem” na wieki zapadła w moją pamięć. Czytałam tę książkę chyba tylekroć, ilekroć oglądałam „Dirty Dancing”, czyli jakieś 105 razy i za każdym jestem pod wrażeniem cudownego, draniowatego Rhetta Butlera i płytkiej, choć odważnej Scarlett O’Hary. Zabawne było pójść do biblioteki osiedlowej i wypożyczając po raz kolejny książkę, podpisywać kartę książki pod trzema własnymi podpisami z wcześniejszych lat. Chyba byłam jedynym czytelnikiem owej książeczki przez wiele lat. Możliwe, że trzy opasłe tomiska odstraszały swym wyglądem najbardziej buńczucznych czytelników.



     Po latach w moje ręce dostało się właśnie jakieś stare wydanie tej wspaniałej książki i to w dodatku całkiem za darmoszę. Ktoś w bibliotece miejskiej uznał, że u mnie ta książka spotka się z większą miłością i będzie bardziej szczęśliwa niż na zmolałych półkach bibliotecznych. I słusznie, słusznie.
     Muszę się przyznać, że kiedy po raz pierwszy czytałam „Przeminęło z wiatrem” to początek (pierwsze kilka stron) nie za bardzo mnie wciągnął. Uznałam, że Scarlett jest głupiutka i nieusłuchana, no i nigdy nie lubiłam kobiet, które chciały dla siebie każdego mężczyznę w promieniu kilku kilometrów. Nie, żebym później zmieniła zdanie o pięknej Scarlett, ale kiedy na przyjęciu zaręczynowym Ashleya, ukochanego Scarlett (ach jak ta mała gąska się piekliła, kiedy jej wymarzony chłopiec wolał delikatną kuzynkę niż pełną życia Scarlett O’Harę!) pojawił się po raz pierwszy Rhett Butler- wiedziałam, że będę tylko czekać na najmniejszą choćby o nim wzmiankę. Moja wyobraźnia zaczęła pracować na wysokich obrotach i już miałam w głowie obraz przystojniachy i buntownika i wcale nie miał twarzy Clarka Gable’a.



      Potem za każdym razem gdy tych dwoje się spotykało, czułam jakiś niepokój, to uczucie ściskało mi gardło i w brzuchu wirowały mi motylki, tak jak bym to ja patrzyła w arogancką i ironiczną twarz Rhetta. Natomiast za każdym razem, kiedy Rhett opuszczał plan i zostawiał mnie samą ze Scarlett i jej idiotyczną, samolubną miłością do Ashleya- tęskniłam za momentem, kiedy znów zobaczę zadrukowane na kartce imię "Rhett Butler". Sposób w jaki Rhett ukrywał swoje uczucie do samolubnej Scarlett w imię ochrony przed jej destrukcyjnym wpływem (jak sam powiedział, mężczyzna który naprawdę pokocha Scarlett, będzie zgubiony; czy już wtedy wiedział, że mówi o sobie samym?), sposób w jaki ona raniła jedynego człowieka, z którym mogła być szczęśliwa- to wszystko pochłaniało mnie bez reszty, tak, że nie zauważałam nawet kiedy robiło się ciemno i mama przeganiała mnie do łóżka.
    Książka ta wywoływała we mnie burzę uczuć- od pragnienia potrząśnięcia Scarlett, żeby wreszcie otworzyła ona swoje piękne oczęta i dojrzała, iż jej miłość do Ashleya to jedynie zaślepienie i samolubne dążenie do zerwania zakazanego owocu, aż po uczucie nienawiści za tę jej ślepotę. Od zakochania w postaci Rhetta, do pragnienia żeby taka szalona miłość stała się kiedyś moim udziałem. Żeby ktoś kiedyś powiedział, że nie będzie czekał, aż znowu mu ucieknę, żeby wyjść za innego :D



      Kiedy poznajemy Rhetta wydaje się, że nic nie może go zranić. Może mieć każdą kobietę jakiej zapragnie, jest piekielnie arogancki, co przyciąga do niego kobiety, do tego jest inteligentny i przedsiębiorczy. Nawet w czasie wojny, kiedy ludzie z południa głodują, on potrafi zbić majątek i przywozić kobietom materiały na nowe ubrania i piękne wstążki. Jest przy tym tak uroczy, że wybaczamy mu to, iż dorobił się pieniędzy na spekulacjach i uśmiechamy się tylko na myśl, że prawdziwy mężczyzna z krwi i kości, otoczony wianuszkiem kobiet, potrafi opowiadać o najnowszych modowych trendach we Francji bez wstydu i zażenowania. Jednak mimo, iż wydaje się, że są ze Scarlett tak do siebie podobni, to jednak pragnienie, które siedzi w Scarlett, aby uzależnić od siebie każdego mężczyznę, nie tylko rani Rhetta, ale także go niszczy. Silny i niezależny, pod wpływem Scarlett zaczyna nadużywać alkoholu i chodzić do burdelu. Ileż to razy pragnęłam złapać Scarlett za ramiona, wybić jej z głowy nudnego Ashleya i wbić Rhetta; ile to razy miałam ochotę powiedzieć Rhettowi, żeby zostawił samolubną dziewczynę i zapomniał o niej na wieki, by ratować własną duszę przed zgubą! Lecz w głębi serca nawet ja czułam, że to właśnie Scarlett jest kobietą idealną dla Rhetta- była piękna, przedsiębiorcza, waleczna i nigdy nie poddająca się, a nawet gotowa zabić człowieka dla obrony tego, co kocha. Zawsze, kiedy tych dwoje się spotykało, wyczuwało się w powietrzu maksymalne napięcie. I to jest w tej książce cudowne. Te emocje, które wywołuje u czytelnika. Zakończenie natomiast pozostawia niedosyt i daje pole do popisu dla wyobraźni i własnych przemysleń.
     Wielce żałuję, ze Margaret Mitchell umarła tragicznie i zdążyła pokazać swój niebywały talent pisarski tylko raz. Po jej stylu można tylko wyobrażać sobie, co jeszcze mogłaby stworzyć. Czy kolejne jej dzieło byłoby na takim samym wysokim poziomie? Czy może gorszym? Tego niestety nigdy się nie dowiemy.

     A co sądzę o filmie? O tym następnym razem.


P.S. Jeśli ktoś z Was zastanawia się czy warto sięgnąć po kontynuację książki pod tytułem: "Scarlett" napisaną przez Alexandrę Ripley - odradzam. Jeśli chcecie, aby książka pozostawiła w Waszych głowach maksymalne zadowolenie i jednocześnie niedosyt, pozostańcie przy oryginalnym dziele. Nie sięgajcie po kontynuację, zwłaszcza że jest napisana przez inną autorkę. Kontynuacja to już zupełnie inny, dużo gorszy poziom i słaba próba pociągnięcia historii, która nie powinna była być dalej prowadzona. Po to mamy wyobraźnię, aby sami dopowiedzieć sobie, co by było, gdyby ... :) Dajmy jej więc szansę :)

Brak komentarzy: